„Czysta karta”
Królestwo Danii
było moim domem od chwili narodzin. To po duńskiej ziemi przechadzała się moja
matka, gdy jeszcze nosiła mnie w łonie. To w duńskim szpitalu wydałem z siebie
pierwszy krzyk. To w Danii dorastałem, tam poznałem smak pierwszej miłości, a gdy
na wszystkich słupach w Koldingu zawisły plakaty z twarzą mojego ojca,
zawiadamiające o jego zaginięciu i wzywaniu o ratunek, zacząłem pisać swoją
pierwszą powieść. Miałem wtedy około dwunastu lat, a dwunastolatkowie nie
powinni chodzić po świecie smutni, a tym bardziej pisać opowiadań w momentach
tragicznych dla ich rodzin. Ja jednak odłamałem się od tej śmiesznej reguły jak
sucha gałązka opadła z marnego drzewa. Po prostu pisałem, odreagowując swój
ból. Pisałem całymi dniami, kreśląc na kartkach swoje bzdurne pismo i
wyzwalając wyobraźnię, w której każda moja postać wychowywała się w
szczęśliwej, pełnej rodzinie, aż nagle któreś z rodziców ginęło bez śladów. To
byli moi malutcy przyjaciele, tworzeni dla pocieszenia. Po tych kilkugodzinnych
maratonach z długopisem odpadała mi ręka, a w nadgarstku czułem mocne skurcze.
Mniej więcej w ten
sposób rozpaliłem w sobie pasję pisarską. Pewnego dnia zapisane kartki znalazła
moja matka. Jej poszarzała twarz, naznaczona bezsennością i rozgoryczeniem,
pojaśniała na pewną chwilę. Powiedziała, że to, co piszę, pozwala na chwilę
zapomnieć jej o całym świecie. Być może nie mówiła tego na trzeźwo, gdyż od
pewnego czasu lubiła zaglądać do kieliszka w poszukiwaniu ukojenia. Ale i ja
pokraśniałem. Nie zrezygnowałem z pisania marniutkich opisów i
nieprzekonujących dialogów, za cel wyznaczając sobie zostanie prawdziwym
pisarzem.
Prawdopodobnie była to najlepsza ucieczka w całym moim dwunastoletnim życiu.
Minęło trzynaście lat i znów szykowałem się do kolejnej. Przez ten czas wiele wydarzyło się w moim życiu - lecz ojciec nie powrócił. Moja matka wyleczyła się z nałogu picia wieczorami i ułożyła sobie życie z lekarzem psychologiem, do którego uczęszczała na terapie. Kiedyś mówiła mi, że jej miłość do ojca jeszcze nie wygasła, ale wszyscy pogodziliśmy się z tym, że musiał zginąć na morzu. Moja starsza siostra, o której jeszcze nie wspomniałem, wyszła za mąż we wczesnym wieku i porzuciła studia, gdy zaszła w ciążę. Dwa lata później rozstała się z mężem, a ja, wtedy już znany duński malarz i raczkujący pisarz grozy, zastępowałem tatę jej córeczce. Sam nie miałem rodziny ani nawet nie byłem w związku. Najwidoczniej żadne z nas nie miało szczęścia w uczuciach. Byliśmy jak te biedne istoty, rzucone w okrutną otchłań bezkresnego świata, szukające swojego miejsca na mostach marzeń i rzeczywistości. Jednak, jak to mówił kiedyś mój dziadek, szczyptę szczęścia można odnaleźć nawet w nieszczęściu. A cóż dopiero w każdym kolejnym dniu?
Na to pytanie pragnąłem sam odnaleźć odpowiedź. Nie taką złożoną z bezsensownego wywodu, a jedynie z prostych słów. Istniało tak lub nie. I wtedy wszystko stawało się jasne jak słońce.
Dwunastego sierpnia pewnego roku pakowałem się na kilkumiesięczny wyjazd nad Morze Północne, gdzie w jednej z tych uroczych wiosek portowych wynająłem domek, nad samym brzegiem, z prawdziwego zdarzenia. Widziałem go tylko na zdjęciach w jednym z tych ogólnokrajowych tygodników, w dziale dotyczącym nieruchomości. Przeglądałem tę gazetę na przystanku autobusowym, czekając na transport odwożący ze szkoły dzieci. Przebywałem akurat parę dni u siostry, w zupełnie innej części Koldingu niż w tej, w której mieszkałem, więc bezwiednie zaoferowałem, że będę wychodzić po Madeleine. Siedziałem tak przez kilka minut, oczarowany domkiem na plaży, znalezionym w przypadkowej prasie, pozostawionej przez kogoś na siedzeniu tuż obok. Nasunąłem na nos okulary i zacząłem rozglądać się wokół, w poszukiwaniu małej nuty pobudki, która pchnęłaby mnie do wyjazdu z tego miasta. Spędziłem tam pół swego życia, nie licząc okresu studiów w Kopenhadze i mniejszych wycieczek lub kilkudniowych spotkaniach autorskich, albo wystawach moich obrazów. Człowiek, któremu przypadło mieszkać w dużym mieście, nie przejmuje się szybko mijającym czasem, tłokiem i obojętnością jednej osoby do drugiej. A ja wtedy to ujrzałem - kolorową smugę pędzącego ku przyszłości życia. I już wiedziałem, że jeszcze tego samego dnia zadzwonię do właściciela domku. Tym bardziej, że byłem świeżo po przeczytaniu powieści Kinga i "Sztorm stulecia" nadal zalegał w mojej torbie, zachęcając i nastawiając do północnych klimatów.
I faktycznie, zadzwoniłem tego samego wieczoru, ciesząc się jak dziecko, gdy oferta okazała się aktualna. Wiedziałem, że będzie to miejsce, które przywróci mi wenę i dobrą passę do tworzenia. Tego potrzebowałem najbardziej, zwłaszcza, że po wydaniu mojej debiutanckiej powieści "Fabryka cieni" odniosłem sukces, a umowa z wydawcą zobowiązywała mnie do oddania kolejnych materiałów w przeciągu kolejnego pół roku. Nie miałem wiele druku na nową książkę, zaledwie sto stron. I to w rozsypce. A tymczasem wyżej wspomniany tytuł rozchodził się po Europie niczym świeże bułeczki. Zupełnie niespodziewany był to obrót sprawy, jak na dwudziesty pierwszy wiek, kiedy tak ciężko zaskoczyć odbiorców powiewem oryginalności. Skromnie przyznawałem, że udało mi się to dzięki wieloletnim praktykom.
Wyjazd na północ Danii był dla mnie płomykiem nadziei. W zaciszu chciałem zajrzeć w głąb siebie, doświadczyć duchowego oczyszczenia i wykrzesać z siebie nowe pokłady inspiracji. Entuzjazmu nie podzielała moja matka, Linda.
Raz wpadła do mnie jak burza, nie zamykając za sobą drzwi.
- Mógłbyś wyjechać do Kopenhagi, mógłbyś wyjechać w głąb Europy i pozwiedzać trochę świata... Dlaczego tak uparłeś się na ten głupi domek? - biadoliła, kręcąc głową i usiłując wywrzeć na mnie wrażenie oczami pełnymi łez. Dobrze znałem te wymuszone łzy. Od zaginięcia taty trzymała moją siostrę i mnie na jeszcze krótszej smyczy, ale nie pozwoliłem, aby odwiodła mnie, dorosłego mężczyznę, od tego planu. Położyłem dłonie na jej ramionach.
- Nie wyjeżdżam na stałe, tylko na cztery miesiące - powiedziałem łagodnie, patrząc z lekkim rozbawieniem na jej zaczerwienioną twarz. Pocałowałem ją delikatnie w czoło i poszedłem do kuchni, aby nastawić wodę na herbatę. Mama pijała tylko zieloną.
Poszła za mną, depcząc po moich piętach.
- Dlaczego akurat nad morzem? Chcesz powtórzyć los swojego ojca? - zapytała, siadając na taborecie przy oknie. Lubiłem to miejsce. Zwłaszcza, gdy potrzebowałem ukoić nerwy papierosem. Nie paliłem często, może raz na tydzień lub dwa.
- Tato był oceanologiem, to jasne, że miał kontakt z wodą - prychnąłem w odpowiedzi. Wyciągnąłem dwa kubki i następnie spojrzałem na rodzicielkę, zapatrzoną nieobecnym wzrokiem w storczyki, mieszkające w doniczce na parapecie. Czułem, iż powróciły do niej złe wspomnienia. Niekoniecznie z mojej winy, raczej z awersji do rozległych wód, które kiedyś pochłonęły jej męża. Nie było w tym nic nadnaturalnego, ale ja nie chciałem żyć do końca w tej rozpaczy.
Westchnąłem, rozdarty między irytacją i współczuciem.
- Wystarczą mi widoki. Potrzebuję skupienia i spokoju, żeby napisać tę książkę - rzekłem po chwili milczenia. Matka pokiwała głową, odrobinę rozbudzona, kiedy poczuła zapach ulubionej herbaty. Podałem jej kubek i uśmiechnąłem się. Ona wyciągnęła z garnuszka torebeczkę, wycisnęła z niej wodę i położyła ją na małym talerzyku z porcelany. Nie chciałem jej przypominać o tym, że powinna była zaczekać, aż dobrze się zaparzy. Wyglądała na zdenerwowaną, choć wyraz jej twarzy był nieprzenikniony.
- I tak wiem, że pojedziesz. Nie ma sensu cię przekonywać - wymruczała z niezadowoleniem. - Jesteś tak samo uparty jak Severin. Wiecznie goniący za czymś...
- Ojciec zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa...
- Skończ, skończ. - Machnęła ręką.
Więc skończyłem. Po wypitej w ciszy herbacie ulotniła się, prosząc mnie przy wyjściu, ażebym na siebie uważał i zabrał ze sobą rewolwer - starą pamiątkę po dziadku, której nigdy nie użyłbym do obrony. Pożegnałem ją odrobinę zagniewany.
Parę dni później nadszedł dzień wyjazdu. Z właścicielem miałem spotkać się na miejscu w godzinach wieczornych. Trzęsłem się z ekscytacji na samą myśl o krótkiej przeprowadzce. Zostawiałem mieszkanko na poddaszu, nowoczesne i pełne artystycznego nieładu, na rzecz przytulnego domku nad brzegiem morza. Pakowałem się powoli, a załadowawszy ubrania z bielizną do jednej torby, zaparzyłem kawę i usiadłem przy wychodzącym na ulicę oknie. Jak zwykle była pełna życia i tłoczna, i nieważny był padający deszcz. Nagle zauważyłem parę pod zielonym parasolem, całującą się czule przy wejściu do galerii. Sięgnąłem po notes i węgiel, i zacząłem ich rysować. Po chwili zniknęli w głębi budynku, ale w głowie mocno trzymałem tę pamięciową fotografię.
Nie dane było mi skończyć, gdyż nagle rozległo się pukanie do drzwi. Pośpieszyłem, by otworzyć i ujrzałem przed sobą moją siostrę, Norę, z Madeleine. Dziewczynka w różowym płaszczyku przeciwdeszczowym rzuciła się w moje ramiona, a Nora przywitała się ze mną uśmiechem.
- Pomyślałam, że możesz potrzebować pomocy przy pakowaniu - wyjaśniła, ściągając z siebie czarną wiatrówkę.
- Nie mam wiele do zabrania. Najważniejsze leży już w torbach - odparłem, wskazując na bagaże. - Wczoraj była mama i przyniosła mi trochę jedzenia, ale nadal nie jest zadowolona z tego wyjazdu.
- Przesadza! Traktuje nas jak małe dzieci - westchnęła z odrobiną rozczulenia i odrzuciła na plecy swoje blond włosy. Trudno było się z nią nie zgodzić. Później uklękła obok córeczki i powiedziała do niej:
- Skarbie, pokaż wujkowi Christianowi, co dla niego zrobiłaś.
Madaleine pokiwała ochoczo główką i wyciągnęła ze swojego plecaczka-żaby ręcznie wykonaną laurkę, z krzywo wyciętymi kwiatkami, słoneczkiem i błękitnymi chmurkami. W środku był typowo dziecięcy rysunek, przedstawiający Norę i mnie, a pomiędzy nami stała dziewczynka, narysowana na podobieństwo mej siostrzenicy, i trzymała nas oboje za ręce. Obok stała moja matka, a jej babcia. Z tyłu dostrzegłem malutką postać taty, smutną i skrywającą się w cieniu drzewa. Spojrzałem pytająco na Norę.
- Jak rodzina, to w komplecie - uśmiechnęła się smętnawo. Z tyłu laurki widniało duże, czerwone serce z napisem "koham cię Wójku". Pogłaskałem małą po głowie, mierzwiąc jej złote loki.
- Dziękuję. Jest śliczna i na pewno ją zabiorę - zapewniłem, wsadzając kartkę do torby między ubrania. Madeleine wyglądała na rozpromienioną. Włączyłem jej kanał z bajkami, a Nora i ja zabraliśmy się za pakowanie reszty moich rzeczy. Ostrożnie złożyliśmy sztalugi, wszystkie farby uporządkowaliśmy w jednym pudle, a później siostra zabrała się za zawijanie papieru w folię. Ja sam delikatnie umieściłem czarną maszynę do pisania w dużym kartonie, umieszczając przy niej zapas papieru i tuszu.
Pod koniec sprawdziłem, czy aby na pewno wszystko zostało upakowane. Następnie posklejaliśmy pudła taśmą klejącą. Gdy oboje znosiliśmy bagaże na dół, do mojego auta, dochodziła godzina osiemnasta.
- Jedź już, żebyś dojechał na miejsce, gdy będzie jeszcze w miarę jasno - powiedziała Nora, wzdrygając się pod wpływem chłodnego wiatru. Deszcz nie przestawał padać. Skinąłem głową i wrzuciłem etui z okularami na przednie siedzenie. Mogłem ich potrzebować w podróży do odczytywania mapy. Nigdy bowiem nie błądziłem w terenach północnych Danii.
- Dotrę tam w niecałe trzy godziny. Cały i zdrowy - obiecałem.
- Mam nadzieję - odparła. - Jesteś dla małej jak ojciec i ani się waż nas opuszczać - zaśmiała się i otarła z oczu łzy. Uścisnąłem ją po bratersku, dziękując za pomoc. Jeszcze raz weszliśmy na górę, aby pozamykać wszystkie okna, wyłączyć wodę, upewnić się, że nic nie zostało w kontaktach i podlać kwiaty. Madeleine zarzekała się, że będzie przychodziła doglądać roślinek doniczkowych.
- A ja przywiozę tyle bajek, że mama co wieczór będzie opowiadać ci inną - powiedziałem, całując siostrzenicę w pulchny policzek. Wreszcie pogasiłem światła i zamknąłem drzwi. Klucze oddałem Norze. Będąc już na podwórzu, pożegnaliśmy się ostatni raz i wreszcie wsiadłem do auta. Przed wyjazdem spojrzałem w lusterko wsteczne. Obie stały pod parasolką i machały mi. Wkrótce odeszły w swoją stronę...
...a ja pojechałem w swoją.
~*~