Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

4.

„Deszczowa pora”


  Nie powinienem tam wchodzić. Czułem, że naruszę w pewien sposób prywatność tego domu, zwłaszcza że właściciel nie wspominał o strychu jako o pomieszczeniu, które mógłbym wykorzystywać. Jednak mężczyzna podziałał mi tego dnia na nerwy, opowiadając niestworzone historie o swoich zastraszonych klientach. Od czasu pierwszej rozmowy telefonicznej zakorzenił się w mojej pamięci jako osoba skora do żartów, nawet tych najbardziej nie na miejscu. Niczym krnąbrne dziecko postanowiłem obejrzeć poddasze i upewnić się, że nie ma tam nic, co pragnęłoby zakłócić mój spokój. 

Strach przed ciemnością jest znany większości ludzi i nie stanowiłem wyjątku od reguły. W mroku mimowolnie uruchamia się wyobraźnia, podsuwając najkoszmarniejsze wyobrażenia oraz wymysły. Wydaje nam się, że ciemność lubi żywić się naszym przerażeniem, ale może nie ona jest sprawczynią, tylko sam człowiek oraz jego fantazje? Doskonale znałem takie przemyślenia jako pisarz grozy. Pomijając pewną bojaźliwość, uważałem się za racjonalnego i dorosłego osobnika. Poza tym ciekawość nie dałaby za wygraną. Po chwili zszedłem na dół, pozostawiając dziurę w suficie samą sobie. Skierowałem się do kuchni po taboret, jednak w połowie schodów zawróciłem, aby wziąć także latarkę. Z takim arsenałem mogłem zabrać się za zwiedzanie stryszku.

W całym domu panowała cisza. Wymarzony spokój nie zacząłby mnie przytłaczać, gdyby nie to, że cisza ta... była inna. Niczym niezmącona, niepokojąca i straszna. Gdy znów spojrzałem w górę i ujrzałem pustkę, ogarnęło mnie napięcie. Bynajmniej nie strach, lecz naprężenie wraz z gotowością do ucieczki. Mimo to stanąłem na taborecie, a wyłożony deskami parkiet zaskrzypiał donośnie, jak gdyby ostrzegał mnie, żebym nie wprowadzał swojego zamiaru w życie. Zaśmiałem się, chcąc odrobinę rozluźnić gęstą atmosferę, po czym włączyłem latarkę i część do chwytania wsadziłem między zęby. Tak uzbrojony zahaczyłem łokciami o podłogę tajemniczego pomieszczenia. Z wielkim wysiłkiem zacząłem podciągać się w górę. Taboret z hukiem przewrócił się i o mały włos nie wypuściłem z ust jedynego źródła światła.

Żałowałem zaniedbania kondycji.

Po wielu sekundach ciężkiej walki opadłem bez sił na podłoże strychu, wyczerpany i sfrustrowany. Ująłem w dłoń nieco zaślinioną latarkę i posłałem strumień słabnącego światła na ścianę. Ta część pomieszczenia prezentowała się nieciekawie - zupełnie pusta, ku mojemu zdziwieniu. Gorzkie było to rozczarowanie, ale postanowiłem rozejrzeć się, skoro już wtargnąłem w to miejsce. Podniosłem się na równe nogi. Moje serce nadal tłukło się w piersi z wielką pasją, poruszone nagłym wysiłkiem organizmu. W ustach i w nosie miałem kurz. Szare drobinki tańcowały w snopie blasku jak wystraszone motyle, rozpaczliwie poszukujące wyjścia z opresji. Niektóre z nich poruszały się bardzo leniwie, jakby nie obchodziło je, że są niczym dla świata. Jedynie czymś, co należy zdmuchnąć, zetrzeć, odkurzyć; po prostu pozbawić bytu na ziemskim padole. Nie czekałem długo na pierwszy atak kaszlu. Płuca, nastawione na świeże, morskie powietrze, brutalnie zderzyły się z wielką ilością paprochów. Uniosłem latarkę w górę i ujrzałem jedynie drewniane bale, podpierające konstrukcję dachu. Gdzieniegdzie obrastały je pajęcze, siwe nicie, zwisające nieruchomo. Z rosnącym opanowaniem skręciłem w lewo, aby przejść do drugiej części strychu.

Stawiałem ostrożne i nieśpieszne kroki, choć dusza na ramieniu podpowiadała mi, abym jak najprędzej zakończył to zwiedzanie. Posuwałem się powoli naprzód, zaskoczony dziwną obszernością pomieszczenia. O ile dom był mały oraz przytulny, o tyle poddasze cechowało się ziejącą zewsząd pustką i mrokiem. Przez to zdawało mi się, że znalazłem się na zupełnie innej, ciemnej i bezkresnej planecie. 

Nagle zauważyłem pod ścianą ducha. Odskoczyłem jak oparzony w tył, a latarka wymknęła się z mojej dłoni, potoczyła gdzieś pod ścianę, a potem zgasła. Opadłem na kolana i roztrzęsiony zacząłem szukać po omacku przedmiotu, w tamtej chwili droższego od przyjaciela. Gdy poczułem pod opuszkami palców znajomy kształt, odetchnąłem z ulgą. Stryszek znów zalało światło, choć nikłe i słabnące, o pomarańczowym zabarwieniu. Przypomniałem sobie, jak dawno nie zmieniałem baterii w latarce. W chwilę potem biała zmora okazała się być prześcieradłem, które starannie coś ukrywało. Zaśmiałem się z własnej głupoty - jak to możliwe, że dałem się nabrać wyobraźni i jeszcze niedawno ujrzałem w rogu mężczyznę łudząco przypominającego Jorgensa, otoczonego aurą zła? Śmiało szarpnąłem za materiał, odkrywając... nic. W zwolnionym tempie obserwowałem tkaninę, wdzięcznie opadającą na podłogę. Skamieniałem. Serce z rozmachem podskoczyło do samego gardła.

Zmusiłem ołowiane nogi, aby te cofnęły się w tył. Latarka migotała, to gasnąc, to znów rozświetlając słabą poświatą strych. Zamiast jednak puścić się biegiem w kierunku wyjścia, co przez ułamek sekundy niemal wykonałem, musiałem upewnić się, że nadal jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach. Kopnąłem ze wstrętem prześcieradło i dostrzegłem wśród białych warstw zardzewiałego gwoździa. Materiał zawieszony był na belce tuż nade mną, tylko po co? Znów dałem się oszukać, lecz tym razem opanowała mnie złość. Na słupie znalazłem coś jeszcze - kawał pękniętej liny. Ściągnąłem ją i zauważyłem niewielkie wyżłobienie. Nie chciałem zastanawiać się nad tym, jaki ciężar je spowodował.

Być może ludzki.

Znów dopadły mnie dreszcze. Nie czekając na większą dawkę nieprzyjemnych emocji, postanowiłem opuścić to ponure miejsce. W tym samym momencie latarka zgasła. Strach wraz z zażenowaniem sprawiły, że krótką trasę odbyłem nie luźnym krokiem, a truchtem. Odniosłem niemiłe wrażenie, iż nieznana siła chce się mnie stamtąd pozbyć. Prędko odszukałem wyjście i ostrożnie zeskoczyłem na podłogę pierwszego piętra, potykając się dodatkowo o przewrócone krzesło.

Z wielką satysfakcją zatrzasnąłem klapę. Obiecałem sobie, że już nigdy jej nie otworzę.

  ~*~

Kilka kolejnych dni spędziłem na samodzielnym zwiedzaniu okolic. Raz nawet wyciągnąłem z komórki rower, wyglądający na bardziej użyteczny od tego drugiego, napompowałem oba sflaczałe koła i wybrałem się do miasta szosą. Jechałem tam z lekką niechęcią, ale do wycieczki zmusiły mnie kurczące się zapasy żywnościowe, wołające o uzupełnienie. 

Centrum znów wyglądało jak opustoszała okolica, zapomniana przez ludzkość. Zatrzymałem się przed spożywczakiem. Wchodząc do sklepu wątpiłem, że w środku zastanę żywą duszę. Pomyliłem się, choć nie srogo. Powitała mnie zaciekawiona sprzedawczyni, bacznie obserwująca wszystko wkoło. Była to na oko trzydziestolatka z brązowymi włosami, upiętymi w niedbałego koka. Od razu stwierdziła, że jestem kimś obcym. Grzecznie próbowałem nawiązać swobodną rozmowę, lecz kobieta stała się milcząca. W ciszy nabijała ceny produktów, ze spuszczoną głową podsunęła mi resztę, nie zauważając mej wyciągniętej dłoni, aż w końcu pożegnała mnie obojętnie. Opuściłem minimarket skonsternowany.

Zabrakło mi jedynie tabliczki z krwistoczerwonym napisem ostrzegawczym: przyjezdnych nie obsługujemy! Byłoby to znacznie lepsze niż ignoranckie zachowanie sklepikarki. Przez całą drogę powrotną (w połowie złapał mnie deszcz) zastanawiałem się z oburzeniem, czy kobietą kierował antypatyczny charakter, czy też strach przed nieznanymi ludźmi.

Ostatnimi czasy pogoda uległa diametralnej zmianie. Z zafascynowaniem obserwowałem burzące się morze, a w dzień, w którym chciałem wreszcie odwiedzić latarnię morską, rozpadał się rzęsisty deszcz. Tkwiłem w cichym domu, nie mogąc nawet wyjść na werandę i naszkicować jakiegoś ładnego widoku. Ilekroć siadałem za maszyną do pisania, ogarniała mnie niemoc. Z trudem naciskałem czarne klawisze, a po napisaniu kilku zdań czytałem te wypociny i z coraz większym poirytowaniem darłem na drobne kawałki papier. Pracując w tak ślimaczym tempie, mogłem jedynie pomarzyć o wydaniu kolejnej książki. Dobrej książki. 

Próbowałem także malować. Przygotowawszy płótno na sztaludze, wyciągałem farby, pędzle, po czym traciłem myśl, zamysł i natchnienie. Spacerowałem bezmyślnie włosiem po obszarze, w którym pierwotnie miało powstać być może dzieło życia. Nie ten dzień, nie ten czas. Chodziłem w niemocy, w okropnej niemocy, budując przeświadczenie o własnej nieudolności oraz beznadziejności. Nie znosiłem pracować na siłę, ale skoro nie posiadałem żadnych innych obowiązków, próbowałem coś jednak zrobić. Ze znudzenia grałem sam ze sobą w karty. Czułem się samotny, choć po przyjeździe tutaj miało być zupełnie inaczej. Wyobrażałem sobie, jak pomysły wlewają się z każdej strony do mojej głowy, a palce niecierpliwią się, aby jak najprędzej je spisać lub od razu wykorzystać. Niestety.

Niedługo po wyprawie do Vrist zadzwonił telefon. Brzęczał długo i donośnie, i w ostatniej chwili zdążyłem unieść słuchawkę do twarzy.

- Słucham? - zapytałem, odrobinę zdyszany po zbieganiu ze schodów. Z drugiej strony dobiegło mnie ciche szemranie, szelest, a później niewyraźny głos.

- Christian... Christian...

- Mamo? To ty? - Zdawało mi się, że to głos rodzicielki rozlega się w moim uchu. Przez kilka sekund wsłuchiwałem się w szum i dziwne szepty, przekształcające się w urywany szloch.

- Odezwij się, mamo, jesteś tam? Coś się stało?

I znów zdenerwowanie. I znów niepokój. Tak samo jak wtedy, gdy znalazłem się na strychu i zaczęły dziać się dziwne rzeczy, a wyobraźnia płatała figle w najlepsze. Podczas tego dziwnego telefonu zacząłem martwić się o to, że stało się coś złego. Złapałem za kieszeń, w której ciążyły klucze od samochodu.

- Wróć do nas. - Nie byłem pewny, czy usłyszałem właśnie takie słowa. Zmarszczyłem brwi, próbując zrozumieć sens zdań wypowiedzianych przez matkę.

- Ma...

Koniec. Rozległ się dźwięk odkładanej słuchawki. Wiele minut z zaskoczeniem wpatrywałem się w swoją. Tymczasem na zewnątrz zerwał się porywisty wiatr. Odstawiłem telefon na miejsce. Czy to możliwe, aby naprawdę wzywano mnie do domu, do Koldingu? Nie dałem się zwariować po raz kolejny. Postanowiłem, że gdy tylko chmury ustąpią słońcu, zadzwonię do Nory i wypytam ją o wszystko. Mama zbyt często wpadała w różne ataki nerwicy lub paniki, żeby od razu zamartwiać się na śmierć. Z trudem odrzuciłem od siebie lęk, a następnie wybrałem się do kuchni, aby zamknąć okno. Ostatnim razem nie wykonałem tej czynności i musiałem wycierać z podłogi wodę. Deszcz wisiał w powietrzu, więc wolałem być zabezpieczony.

Wtedy ją ujrzałem.

Dziwnie się czułem, po raz pierwszy widząc w tej części plaży jakiegoś człowieka. Stała daleko za szybą, za którą stałem ja. Była wyraźnym punktem, odznaczającym się na żółci piachu oraz szarości Morza Północnego. Jasne włosy falowały dziko na wietrze, podobnie jak poły letniej sukienki. Obejmowała się rękoma i drżała. Wydawała się zagubiona, jakby trafiła w to miejsce przypadkiem. Nie widziałem jej twarzy, ale wyobraziłem sobie, że też musi być smutna.

Jeśli w głębi duszy miałem zamiar wyjechać do Koldingu, chwilowo porzuciłem owe plany. Dziewczyna niechybnie potrzebowała pomocy lub jakiejś wskazówki. Nie popchnęła mnie do niej pomocna natura, a najzwyczajniejsze w świecie przyciąganie.

Zobaczyłem tę drobną, przygarbioną istotę i wiedziałem, że muszę ją poznać.

~*~

Tym razem króciutko, bo dalsza część jest długa i przerzuciłam ją na następny rozdział. Rysunki wrzucę w poniedziałek lub wtorek, kiedy tylko będę mieć dostęp do skanera. A tymczasem zapraszam na mojego bloga z grafiką, gdzie można zamówić coś dla siebie - klik.
PS Też macie dosyć burz?