Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

3.

„Nawiedzone miasteczko”


  Wysiadając z auta, wydałem z siebie westchnienie szczerej ulgi. Wreszcie byłem na miejscu, a marzenie stało się rzeczywistością, rozpościerającą się przed moimi oczyma jak skrzydła ptaka. Świeże powietrze nocy wdzierało się w nozdrza, prosząc o odetchnięcie nim i rozkoszowanie się tym upojnym chłodem. Nie mogłem odmówić, ale nie mogłem też pozostawić w niepewności właściciela domku. Obiecałem sobie, że przyjrzę się włościom następnego dnia, a tymczasem podszedłem do drzwi i zapukałem. Niemal natychmiast  w progu stanął średniego wzrostu mężczyzna przy kości. Nos miał prosty, włosy całkiem siwe, a ciemne oczy spoglądały na świat z sympatią. 

- Czy pan Høgh? - Jego głos, tak przyjazny przez telefon, wydawał się odrobinę nieufny. Wyszedłem z cienia, ukazując swoje oblicze w snopie żółtego światła, dochodzącego z wewnątrz. 

- To ja - odparłem krótko, uśmiechając się słabo i wyciągając rękę na powitanie. Mężczyzna uścisnął ją mocno i niemal wciągnął mnie do środka.

- Proszę się rozgościć, nie wałęsałbym się tutaj po nocach. Martwiłem się o pańską drogę - powiedział, prowadząc mnie z niewielkiej sieni do oświetlonej kuchni, która była skromna i zaopatrzona w najpotrzebniejsze meble, odrobinę staroświeckie, lecz ładnie wykonane. 

- Była kiepska, ale jakoś dotarłem. - Usiadłem na krześle przy kuchennym stole, prostując zesztywniałe po jeździe nogi. Właściciel wziął z kredensu okulary i włożył je na nos, po czym przyjrzał mi się uważnie. 

- A niech mnie! Pan naprawdę jest tym pisarzem - zawołał. Przytaknąłem od niechcenia głową.

- Mam nadzieję, że mogę liczyć na dyskrecję? - spytałem z nikłą nadzieją. Pan Jorgens żachnął się i zapewnił, że jedyne, na czym mu zależy, to moje dobre samopoczucie w tym miejscu. Następnie nastawił wodę na czarną herbatę, a gdy wypiliśmy ją, wesoło przy tym gawędząc, mężczyzna wstawił kubki do zlewu i oprowadził mnie po domu, w każdym pomieszczeniu zapalając światło. Na parterze, oprócz przedpokoju i kuchni, znajdował się rozległy salon oraz mała toaleta. Półpiętro zajmował pokój gościnny, a do piętra pierwszego należała sypialnia, gabinet, a także łazienka. Wszystkie te pomieszczenia nosiły ślad czasu, który przeminął od powstania domu. Wnętrza były urządzone bardzo podobnie i znajdowały się w nich tylko te najważniejsze sprzęty, z jakich człowiek korzysta najczęściej. Nie ukrywałem tego, że podobało mi się tam. W myślach układałem już swój misterny plan urządzenia tutaj prawdziwie twórczej siedziby, gdzie mógłbym malować, pisać i wypoczywać. Najmilej zaskoczył mnie niewielki balkon, na który wychodziło się z sypialni. Stało tam białe krzesło zapełnione poduszkami, ale to rozpościerający się przede mną widok prawdziwie zasługiwał na uwagę. 

Wiał przyjemnie chłodny wiatr, a rozkoszne ciepło po naparze ulotniło się w mgnieniu oka. Oparłem dłonie o żelazną balustradę, ogarniając spojrzeniem morze, tak ciche i spokojne. Niebo nad wodą usiane było gwiazdami, wyjątkowo wyraźnymi i radośnie migoczącymi, a o kamienny brzeg rozbijały się powolne fale, przywodząc na myśl pieszczotę znużonej kochanki. Moje zmęczenie minęło jak ręką odjął. Pragnąłem wpatrywać się w ten obraz przez resztę nocy.

Badając wzrokiem odległy brzeg, moją uwagę przyciągnęła wysoka, czarna wieża, wyraźnie odcinająca się na tle atramentowego nieboskłonu. Daleka, samotna i milcząca niczym słup soli.

- Czy to latarnia morska? - zapytałem cicho, nie chcąc psuć wyjątkowości tej chwili. Pan Jorgens stał tuż za mną, bawiąc się brzęczącymi kluczami. 

- W rzeczy samej. Stara, zniszczona i nieczynna. Czasem przebywa tam stary Żółw - odpowiedział powoli, również wpatrując się w obiekt. 

- Kim jest Żółw? 

- Pewien dziwak z miasteczka. Chodźmy już, bo okropnie wieje - rzekł, wzdrygając się. Po raz ostatni spojrzałem na pogrążoną w mroku basztę i wszedłem do domu, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Przed nami pozostało najważniejsze zadanie, a mianowicie wniesienie bagaży. Uporaliśmy się z nimi w pięć minut, stawiając wszystko w sieni. Postanowiłem, że zajmę się rozpakowywaniem w następny poranek, jedynie jedzenie od matki umieściłem w lodówce. 

Przez to przypomniałem sobie o najważniejszej kwestii.

- Czy ten telefon działa? - Wskazałem na czarny aparat z tarczą numerową. 

- A dlaczego nie? - zaśmiał się krótko właściciel. - Często są zakłócenia, ale raczej powinien działać. Będę się zbierać. Jutro jeszcze wpadnę z umową. Poza tym mamy kilka spraw do omówienia i przede wszystkim chciałbym ci pokazać miasteczko. Mieszkam w Lemvig, zawsze możesz mnie namierzyć pod tym numerem. - Mrugnął lewym okiem i podał mi swoją wizytówką. Ni stąd, ni zowąd przeszedł na "ty", pasował mi jednak taki układ. Pożegnałem go, po czym wybrałem numer do Nory. Przypuszczałem, że matka już spała, zresztą spokojniejszą rozmowę odbyć mogłem tylko z siostrą. Odebrała od razu, jakby czuwała przy słuchawce. Jej głos był niepokojąco odległy, jakby przemawiała do mnie z dużego dystansu.

- Christian? - spytała. 

- Jestem na miejscu. Przekaż mamie, pewnie znowu niepotrzebnie się denerwowała - odpowiedziałem.

- I to jeszcze jak! Doprowadzała mnie do szału, zwłaszcza po tym, jak... w telewizji... jest - mówiła, a jej słowa częściowo zostały zakłócone przez nieznośny szum. Udałem, że wszystko zrozumiałem.

- Jest w porządku, bardzo mi się tutaj podoba. Czy moja księżniczka już śpi? - Miałem ochotę usłyszeć głos siostrzenicy, który z pewnością dodałby mi otuchy. 

- Śpi.

- Powiedz jej, że ją kocham - uśmiechnąłem się. Nora zachichotała i po przegadaniu kolejnej minuty, odłożyłem telefon. Założyłem na ramię torbę z ubraniami, zgasiłem światło i powędrowałem na pierwsze piętro. Po odświeżeniu się i przebraniu w luźne dresy do spania, od razu położyłem się w łóżku. Było wygodne, choć odrobinę trzeszczało. Sztywna pościel pachniała świeżością. Od dawna nie miałem przyjemności zasypiać w otoczeniu bezbrzeżnej ciszy, przytulnej jak ramiona matki dla dziecka. 

Znajdując się między jawą i snem, nie rozmyślałem o niczym. Kiedy przed powiekami błysnęło złowrogo ostrze sztyletu, otworzyłem gwałtownie oczy i zerwałem się z szalonym biciem serca. Okazało się, że nikt nie knuł zamachu na moje życie. Blask dochodził z latarni morskiej. Powoli podszedłem do okna, aby upewnić się w tym zamyśle; miałem rację. Smuga światła obracała się wokół, niosąc ze sobą jakąś złowróżbną wieść... 

 ~*~

Ocknąłem się wczesnym rankiem na podłodze. Gołe deski wżynały mi się w plecy i mógłbym przysiąc, że nie miałem pojęcia, jak znalazłem się w tej pozycji. Wspomnienie snu było niewyraziste i nie do końca chciałem przypominać sobie, o czym śniłem. Okna sypialni wychodziły kolejno na wschód, zachód i północ, i zdołałem dostrzec różowawą poświatę brzasku. Na dworze było jasno, a przez uchylone szyby słyszałem szum morza. Zwlekłem się z twardego podłoża, obolały i w lekkim ogłupieniu. Mimo to, dzień postanowiłem przywitać na balkonie kilkoma powiewami świeżego powietrza. Latarnia morska nie była już pogrążonym w mroku obiektem, a realną rzeczą. Zdołałem dostrzec jej biały kolor i małe, prostokątne okienka, z których zionęła czerń. Obiecałem sobie, że wkrótce przejdę się tam po piaszczystej części plaży.

O godzinie szóstej wypiłem kawę i zabrałem się za urządzanie wnętrz. Zdecydowałem, że w pustym niemal salonie rozłożę sztalugę i mały warsztat malarski. Co prawda zamierzałem od czasu do czasu wyjść w plener, ale na to miałem przeznaczone narzędzia do rysowania. Maszynę do pisania wtaszczyłem do gabinetu i ustawiłem na biurku. Na blat przeniosłem także małą lampkę z parapetu. Mniejsze przybory wrzuciłem do szuflady, książki poukładałem na pustej półce, a ciuchy złożyłem w szafie w sypialni. I to był cały mój dobytek. Pozostałości z folii wraz z kartonami wyniosłem z powrotem do bagażnika samochodu.

Korzystając z okazji przebywania na zewnątrz, obejrzałem z każdej strony mój domek. W ciemnościach nocy wydawał się większy i starszy, w pewien sposób też straszniejszy, zaś w świetle dnia był po prostu zwyczajnym budyneczkiem, prezentującym się znacznie lepiej niż na czarno-białym zdjęciu w gazecie. Za nim stała mała, drewniana szopa, zamknięta na cztery spusty. Wtedy przypomniałem sobie o kluczach od Jorgensa i faktycznie, jeden z nich pasował do kłódki. W środku znajdowały się dwa rowery o zaśniedziałych ramach, a na ścianach pozawieszane były półki na narzędzia. Nic ciekawego. Wróciłem więc do oglądania domu. 

Najładniej prezentowały się drewniane okiennice muśnięte białą farbą, a kontrastowały z nimi ciemnobrązowe ściany i podobnego odcienia dachówki, okrywające spadzisty dach. Posiadłość osadzona była na niziutkim klifie, a kilka kroków od wejścia znajdowała się łagodna, piaszczysta ścieżka, prowadząca prosto na plażę. Ściągnąłem buty i wszedłem na nią. Chłodny piasek, wżynający się między palce, działał bardziej orzeźwiająco niż poranna porcja czarnej kawy. Część plaży stanowiły kamienie, lecz znalazłem szybko przyjemne, piaszczyste dojście do wody. Fala obmyła moje stopy i nie mogłem powstrzymać się od lekkiego dreszczu. Widok na Morze Północne rankiem był zdecydowanie zjawiskowy. Przez kilka minut sięgałem wzrokiem po sam horyzont, aż w końcu wróciłem tą samą ścieżką do domu.

Niedługi czas później przybył ponownie właściciel, parkując swojego Opla tuż za moim autem. 

- Wsiadaj, czas na małą wycieczkę - zawołał, wyciągając rękę na powitanie. Uścisnąłem ją i skorzystałem z zaproszenia, moszcząc się na beżowym fotelu. - Jak tam pierwsza noc?

-  Minęła spokojnie. Dawno nie wstałem tak wypoczęty - odpowiedziałem, zapinając pas. Nie była to do końca prawda, ale chciałem pominąć incydent przebudzenia się na podłodze. Na twarzy mężczyzny dostrzegłem coś w rodzaju ulgi.

- Znakomicie! Od razu wiedziałem, że nie jesteś takim wariatem jak inni... - wymruczał. Po chwili jechaliśmy już tą samą szosą, na której o mały włos nie zderzyłem się z dwoma łaniami. Zmrużyłem powieki pod wpływem światła słonecznego. Zaintrygowały mnie słowa towarzysza.

- Co masz na myśli? - zapytałem. Jorgens prychnął. 

- Różnym ludziom wynajmowałem ten dom.

- Rozwiń tę myśl - poprosiłem, zaciekawiony. 

- Ech, no dobra - westchnął. - Wiele lat usiłowałem go po prostu sprzedać, ale nie było nikogo chętnego, chociaż cenę wciąż i wciąż zaniżałem do śmiesznie małej. Próbowałem się pozbyć tego balastu, ale tkwił na moich ramionach jak jakiś cholerny, przeklęty krzyż. Dlatego postawiłem na wynajmy, coby mieć z niego chociaż jakiś zysk. Jednak coś było nie tak z tym budynkiem. Rodziny z wczasów wyjeżdżały wystraszone i niezadowolone, tłumacząc, że atmosfera domu działała na nich przygnębiająco. Jeden człowiek nawet uciekł stamtąd po dwóch dniach, twierdząc, iż w domu straszy. Myślę: wariaci jacyś! Sam tam pojechałem, sam jak palec. W ciągu jednego tygodnia nie poczułem zupełnie nic. Spałem jak bobas, czytałem książki i nudziłem się niczym mops, ale, na Boga! Zero straszydeł czy duchów.

Na moim karku zjeżył się włos. Wpatrywałem się z zaskoczeniem w poczerwieniałego na twarzy właściciela, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wreszcie on zerknął na mnie i zmierzył mnie pochmurnym spojrzeniem.

- Wystraszyłem cię, co? - zapytał z niezadowoleniem. Z trudem pokręciłem głową.

- Sam nie wiem. Nie wierzę w takie rzeczy - odpowiedziałem, czując, jak niepokój rośnie do pokaźnych rozmiarów.

- Musisz wiedzieć, że to mój ojciec zbudował tę chatę, było to w latach siedemdziesiątych. Ja miałem dziewiętnaście lat, a brat nieco więcej. Rodzice wreszcie pozbyli się nas obu z domowych pieleszy, więc postanowili wyjechać z miasta i spełnić swoje wielkie marzenie. Wykupili działkę i całe swoje oszczędności wywalili na budowę wyśnionej przystani. To tam mieli zabawiać wnuki i spędzić złote lata życia. Niestety, plany te pokrzyżowało odejście matki.

- Umarła?

- Skąd! Opuściła ojca, bo miała go dość. Co prawda dziś oboje latają po błękitnych obłoczkach, a ja męczę się z ich posiadłością. Szkoda oddawać w ręce państwa, bo może jeszcze na starość zwariuję i sam się tam osiedlę, choć kiedyś sprzedałbym go bez żalu. Mój brat mieszka na stałe we Francji i pozwolił mi decydować w tej sprawie.

- Co się stało z waszym tatą? - spytałem cicho. Odnosiłem niemiłe wrażenie, że Jorgens nie mówił mi wszystkiego, tak jakby pomijał najważniejsze fakty. Zmartwiły mnie jego słowa i zaczynałem żałować wspólnego wypadu do miasteczka. 

- To skomplikowana historia, ale zobacz tylko! Jesteśmy już we Vrist. 

Rozejrzałem się. Centrum stanowiły dokładnie dwie uliczki, zapełnione ciasno ułożonymi przy sobie budynkami. Były kolorowe i oznaczone szyldami, lecz sprawiały wrażenie pustych. Po chodniku nie spacerowała ani jedna żywa dusza, słońce nagle schowało się pod chmurami, a po drodze latały jakieś podarte ulotki i papierki. Gdyby nie to wrażenie wyludnienia, być może spodobałby mi się ten widok. A tymczasem przeszedł mnie dreszcz i jak najszybciej pragnąłem wrócić do domu. Jorgens zaparkował auto obok słupa z ogłoszeniami, wysiadł i zapalił papierosa. Przez chwilę napawałem się niemiłą myślą, że oto właśnie znalazłem się w wymarłym, nawiedzonym miasteczku. Opuściłem kabinę samochodu.

- Czasy świetności tego miejsca są daleko za nami - powiedział z zamyśleniem mój kompan, wypuszczając z ust kłęby dymu. - Chcesz jednego? - Wyciągnął paczkę oznaczoną napisem Prince. Pokręciłem głową, odrobinę przygnębiony atmosferą panującą wokół.

- Kiedyś był tu port, możesz się tam nawet przejść. Zamknięto go chyba pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj spotkasz tu paru starych rybaków, którzy sprzedadzą ci świeżutkie ryby, ale pewnie nie będzie ci się chciało ich przyrządzać, co? Niedaleko stąd znajduje się knajpa Astrid, podają tam naprawdę pyszne żarcie. Zresztą, znajdziesz tutaj wszystko, czego ci potrzeba. Tam jest tania pralnia, tam mały spożywczak, a po przejściu na ulicę trafisz do zakładu stolarskiego i sklepu z alkoholami. Znajdziesz tu wszystko oprócz miłych ludzi - mówił, wskazując palcem na kolejne budyneczki.

- A co z tymi ludźmi nie tak? - zapytałem odrobinę napastliwie. Jorgens spojrzał na mnie z rozbawieniem.

- To nie jest obszar nastawiony na turystykę, chłopcze. Mieszkańcy są nieprzyjaźni i odrobinę zacofani, nie przepadają za przyjezdnymi. Gdyby wgłębić się w historię tego miasteczka, przyznałbyś im rację. Dobrze ci radzę, nie szukaj tutaj przyjaciół.

- Nie mam zamiaru - odparłem, wsiadając z powrotem do auta. Wyjechaliśmy stamtąd zaraz po zakończeniu rytuału palenia przez właściciela i objechaniu Vrist. Gdy znalazłem się w domku, z serca spadł mi ciężki kamień, a zza chmur znów wyjrzało słońce. Beznamiętnym ruchem ręki podpisałem umowę wynajmu i wcisnąłem w dłoń Jorgensa opłatę za miesiąc z góry. Prędko wyjechał i głos podświadomości oznajmił, że szybko go nie zobaczę. Specjalnie mnie to nie martwiło.

Kiedy wszedłem na pierwsze piętro, moją uwagę po raz pierwszy przyciągnął nisko zawieszony sufit. Był w nim wyraźnie zaznaczony ciemną linią kwadrat. Nie mogło być to nic innego od wejścia na stryszek, lecz nigdzie nie widziałem żadnego uchwytu, za który mógłbym złapać. Z kuchni przyniosłem nóż i stanąwszy na palcach wetknąłem ostrze w ciasną szparę, po czym z całej siły podważyłem płytkę. Otworzyła się z hukiem i zawisła bezwładnie na jednym zawiasie. Omal nie spadła mi na głowę, choć po zastanowieniu, wolałbym to tępe uderzenie od tumanu kurzu, jaki pokrył mnie od pasa w górę. Odkaszlnąłem, strzepałem z siebie szary pył i uniosłem wzrok.

W górze ziała czarna jama, zapraszająca do wejścia.

~*~

Wraz z kolejnym rozdziałem pokażę wam kilka rysunków, obrazujących domek Christiana i jego otoczenie. Trójeczka chyba taka sobie, ale myślę, że nie jest najgorzej.