Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

12.


„Niespodziewana wizyta”

Słońce. Złota kula wychylała się nieśmiało zza chmur, łypiąc na świat swoimi promienistymi oczyma. Co jakiś czas potężna gwiazda znikała za kurtyną szarych obłoków, jak gdyby nie potrafiła zdecydować, czy dalej odpoczywać czy na dobre rozjaśnić dzień przytulnym blaskiem. Wreszcie postawiła na drugą opcję. Słoneczny krąg zawisł na niebie, które z kolei nabierało żywego błękitu, natomiast bure kłębowisko rozpływało się na boki, blednąc i popadając w zapomnienie, a także zabierając ze sobą deszcz i część przygnębiających rozmyślań. Pomimo diametralnej zmiany na zewnątrz, nie nadawałem się na kogoś, kto przeżyłby kolejny dzień bez większego uszczerbku psychicznego. Szczelnie zamknięty w czterech ścianach, badałem cienie, leniwie płynące po suficie oraz ścianach. Motywacja na zerowym poziomie przygniatała mnie do łóżka, nie mówiąc nawet o wydarzeniach z poprzednich kilkudziesięciu godzin. To wszystko zaczynało nabierać groźniejszych kształtów, a nim zdołałem rozwiązać jedną zagadkę, pojawiało się ich następne dziesięć.

Miękka pościel grała najlepszego przyjaciela, ja zaś grałem rolę racjonalnego człowieka, mimo że fakty i tajemnice plątały się z sobą jak irytujące, wiecznie wypadające z wnętrza butów sznurówki. Zaczynałem popadać w jakiś chory obłęd.

Pomału sięgnąłem dłońmi do głowy. Uważnie zbadałem ją palcami, zadziwiony skutecznością opatrunku zręcznie wykonanego przez Elise. Zsunąłem z kołtunów bandaż i rzuciłem zużyty materiał na podłogę. W ciągu nocy guz pomniejszył się, jednak zranione miejsce wciąż było czułe oraz rozsyłało ból po całej czaszce. Na myśl o Liv ponownie zapałałem gniewem, który ostatecznie zwlekł mnie z posłania. Musiałem wziąć porządny prysznic, bo, mówiąc niedelikatnie, cuchnąłem potem, kurnikiem i Bóg wie, czym jeszcze. Nie powinienem był nikogo obwiniać o ten mały wypadek. Sam pchnąłem się w sidła tej ogarniętej nienawiścią do świata dziewczyny. Przyrzekłem sobie, że moja noga więcej tam nie postanie. W całym tym wydarzeniu najbardziej żałowałem dobrej bliźniaczki… Zdawało się, że ona najmniej zasługiwała na wychowywanie się wśród ludzi, którzy nie dość, iż posiadają mało, to nie potrafią obdarzyć miłością najbliższych. Mrożące postępowanie, zwłaszcza dla postronnego widza sytuacji. Gdybym tylko mógł zmienić cokolwiek, na pewno działałbym natychmiast. Życie we Vrist zatrzymało się w latach siedemdziesiątych, a nawet wcześniej. Ludzie karmili się nienawiścią do wszystkiego, co nowe. Czas i postęp – czy oni mieli pojęcie o takich słowach? Żółw wiódł pustelniczy byt, rodzina Elise nie znała potęgi rodzinnych więzi, mieszkańcy miasteczka patrzyli na siebie spod byka, a ponadto każdy posiadał jakieś sekrety i uciekał wzrokiem przed pytaniami.

Czułem lekkie osamotnienie, ale nie potrafiłbym tak po prostu zerwać umowy o wynajem i powrócić do bezpiecznego Koldingu. Trzy miesiące z kawałkiem… Musiałem wytrwać, koniec kropka. Byłoby lepiej, gdybym nie myślał tyle o Elise. To po zapoznaniu się z nią dziwne wydarzenia narastały, kumulowały się w coś niezwykle dużego i groźnego. Mimo to lubiłem ją, ponieważ dodawała swoim uśmiechem otuchy i wzmacniała wolę do tworzenia. Szkoda, że otoczka tej słodyczy smakowała gorzko, ba, nadawała się na scenariusz jakiegoś kiepskiego filmu grozy. Może powinienem wykorzystać pewne motywy w swojej najnowszej powieści.

Strugi wody wciąż płynęły, beztrosko zaznaczając kręte szlaki. Ciepły strumień przemienił się w letni, a ten w chłodniejszy i coraz zimniejszy, i lodowaty. Ludzkie ciało, nieprzyzwyczajone z reguły do niskiej temperatury, wysyła w kierunku mózgu sygnał ostrzegawczy, który sprawia, że niemal machinalnie odcinamy źródło nieprzyjemnych doznań. Zignorowałem tę informację na potrzebę rozbudzenia. Przez następne kilka minut polewałem się zimną cieczą, aż w końcu zakończyłem kąpiel i wyszedłem z brodzika, szczękając zębami. Prędko opatuliłem się ręcznikiem, mocno trąc szorstkim materiałem o wilgotną skórę. Byłem już ożywiony i nie musiałem przebywać w towarzystwie okropnych woni. Po osuszeniu włosów oraz starannym zakryciu guza, wysunąłem rękę na balkon. O moje palce uderzyło przyjemne ciepło, co ostatecznie zmusiło mnie do wyjścia na zewnątrz. Wziąłem pod pachę zeszyt z długopisem.

Przed wyjazdem obiecałem Madeleine, że powrócę z wieloma bajkami, a mała posiadała wspaniałą cechę: dobrą pamięć. Na szczęście nie wymagała zbyt wiele i dobrze, bo niewiele mi trzeba było do nagłego przeniesienia się ze świata baśniowego do świata mroku. Adekwatnie do otoczenia, pierwsza powiastka miała być o nieroztropnej syrence, wpadającej w sieć dobrego rybaka. Przygoda oparta na miłosnym wątku musiała przypaść do gustu każdej dziewczynce.

Syrenka. Na myśl od razu przyszła mi Elise z długim, pokrytym łuskami ogonem zamiast dwóch sprawnych nóg. Ona mogłaby być bohaterką każdej baśni; księżniczką z pięknego zamku lub biedaczką, która koniec końców odnajduje szczęście w ramionach przystojnego, godnego mężczyzny. Liv natomiast doskonale wcieliłaby się w rolę czarnego charakteru, otrzymującego karę za niecne występki oraz piekielne intrygi. Siostry były idealnymi wzorcami do stworzenia i postaci dobrej, i postaci złej. Miałem nadzieję, że nie natknę się prędko na tę drugą, która miała dziwne zwyczaje bronienia się przed nieznajomymi ludźmi wszystkim, co tylko znalazła pod ręką. Nie zagłębiałem jednak myśli w wydarzeniach z poprzedniego dnia, skoro czekała na mnie praca. Dużo pracy.

Zacząłem pisać, kreśląc słowo po słowie i zastanawiając się nad prostą, a jednocześnie ładną formą przekazu krótkiej opowieści. To musiało być coś, co łatwo zapamiętać i powtarzać wieczorami na dobranoc, należało również zadbać o ciekawy wątek. Odgarnąłem z twarzy włosy, zburzone przez wiatr i skreśliłem jedno zdanie.

Jako dzieciak pisywałem różne krótkie historyjki, ale najlepiej pamiętałem tą zadedykowaną Norze ku pokrzepienia jej strapionego, jedenastoletniego serduszka. Wiązała się z tym pewna piękna, choć zakończona smutno historia.

Któregoś dnia, gdy oboje byliśmy maluchami, matka przyszła do domu z niebieskim, kwilącym zawiniątkiem w ramionach. Podeszliśmy do niego z lekkim przestrachem, wiążącym gardło w supeł, jednak obawa całkowicie znikła, kiedy ujrzeliśmy malutki nosek, wystający spod materiału. Był czarny niczym węgielek i wydawał się śliski. Dotykaliśmy go naszymi pulchnymi paluchami, ciesząc się niewiarygodnie z wydawanych przez stworzonko pisków. Jego mięciutkie ciałko aż prosiło o delikatne pieszczoty, a z maleńkiego pyszczka co chwilę wydobywał się różowy języczek, liżąc dłonie Nory i moją.

- To szczeniak – powiedziała mama, wyraźnie zadowolona z prezentu, jaki udało jej się sprawić dzieciom. Gładziła powoli brązowy łepek, ciągle trzymając istotkę na rękach.

Nora zbliżyła się do mnie, odciągnęła na bok i wyszeptała do ucha wielce konspiracyjnie:

- Psie dziecko – zachichotała. Zupełnie tak, jakby zdradziła w tamtej chwili tajemnicę Wszechświata. Później radośnie doskoczyła do kolan rodzicielki, przez resztę dnia nie opuszczając stanowiska przy zwierzęciu. Ciągle doglądała maleństwa, słodko śpiącego i przeniesionego na różowy kocyk w białe misie. Mi natomiast szybko znudziło się monotonne czuwanie przy nowym domowniku. Już po kilkunastu minutach powróciłem do wcześniej przerwanych zabaw, dokazywań i urządzaniu na podwórzu pola bitew, w których udział brali zabawkowi żołnierze z plastikowymi karabinami. Przez następne kilka godzin kompletnie zapomniałem o milusińskim szczeniaku, dlatego po powrocie do domu byłem zaskoczony, widząc Norę, karmiącą pieska ciepłym mlekiem, przelanym do typowej butelki dla niemowląt. Moja siostra wyglądała na prawdziwie zafascynowaną opieką nad zwierzątkiem, a wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Wszyscy zrazu wiedzieliśmy, że suczka, jak się okazało, zostanie właśnie jej psem. Nadała mu imię Perle i nikt nie wyrażał sprzeciwów na tak rozkoszne mienie. Szczeniak rósł na piękną kundelkę o niespotykanie długich rzęsach, dzięki którym nie było mowy, aby ktoś pomylił jej płeć. Perle kochała całą naszą rodzinę, ale najwierniejsze spojrzenie zarezerwowała tylko dla Nory. Choć to ja nauczyłem jej standardowych komend typu „siad” czy „podaj łapę”, sunia najbardziej słuchała swojej pani. Na całe szczęście dziewczynka nie należała do dzieci, którym zwierzęta nudzą się po kilku dniach od przyniesienia takowego do domu. Woziła psa w zabawkowym wózku, śpiewała mu kołysanki, aż w końcu wszystkie lale i misie poszły odstawkę. Nawet ulubione wieczorki z wyimaginowaną herbatką, podczas których sadzała towarzystwo na kolorowych stołkach oraz udawała, że bawi gości wyśmienitą rozmową.

Nora na każdym kroku podkreślała miłość do Perle. Ta wcale nie pozostawała jej dłużna, powierzając pani całe serce. Ciągle łasiła się do kilkulatki i nie przeszkadzało w tym wyrośnięcie z dzikiego, szczenięcego wieku. Pies z nikim innym nie chciał wychodzić, przy siostrzyczce czując się najlepiej. Mi było to na rękę, bo opiekowałem się wszystkimi innymi zwierzątkami, jakie tylko znalazłem na podwórzu. Łapałem do słoików biedronki, motyle, dżdżownice, a podczas pobytów nad jeziorem, również kijanki. Matka całymi dniami zajmowała się szyciem, a ojciec… miesiącami nie było go w domu. Żywot naszej perełki był szczęśliwy, pełen zabaw, beztroski i dokarmiania różnymi smakołykami. Niestety trwał jedynie pięć lat.

Pewnego dnia suczka została potrącona przez dostawczy samochód i choć mogłoby się wydawać, że uszkodzoną będzie mieć tylko łapę, ewentualnie biodro, na które przyjęła największa moc uderzenia, weterynarz nie dał kundelce szansy. Nora i ja patrzyliśmy w jej smutne ślepia, gdy wstrzykiwano w jej poranione, drżące ciałko usypiający zastrzyk. Ukochane przez nas rzęsy opadły po raz ostatni niczym teatralne kurtyny. Przedstawienie dobiegło końca. Żal mówić ile smutku, ile zgrzytu zębami dostarczyło odejście Perle. Jej śmierć była zbyt szybka, zbyt dziwna… Niepojęta.

Nic nie zamazało tej straty. Chodziliśmy jak struci, nie mogąc ruszyć misek zwierzęcia ani jego posłania, nieprzyjemnie zimnego, niezagrzanego kudłatym ciałem. Była nam jak członek rodziny lub młodsza siostrzyczka. Nora nagle przestała mówić. Szok i świeża rana odebrały jej zdolność do porozumiewania się z innymi. Stanowiła niezwykle przykry, przygnębiający widok. Matka chciała ciągać córkę po psychologach, ale dziewczynka uparcie milczała, wciąż i wciąż gryząc wargi. Dopiero wtedy, a miałem dziewięć lat, uświadomiłem sobie, że ona naprawdę kochała Perłę nad życie. Postanowiłem ulżyć w jej cierpieniu i pocieszyć, dlatego wymyśliłem opowiadanie o naszym psie, biegającym beztrosko po białych obłokach w niebie. Tam sunia miała zaprzyjaźnić się z innymi zwierzątkami i cieszyć z obecności Pana Boga. Była to prosta historyjka, napisana typowo dziecięcym stylem. Przy jej odczytywaniu Nora płakała rzewnymi łzami, ale od tamtej pory znów zaczęła się odzywać. Gorąco ją uświadamialiśmy w przekonaniu, że Perle lepiej tam na górze. Uwierzyła, każdego dnia biegając do miejsca pochówku suni, modląc się zawzięcie i przynosząc wymyślne bukieciki. Po kilku miesiącach mama zasadziła na psim grobie różany krzak, mający oznaczać wieczną pamięć o pupilu…

Pisałem nieprzerwanym ciągiem, rozmyślając tak o dawnych czasach, zatartych w pamięci niczym stara, wyblakła fotografia. Tymczasem baśń o syrence nabierała kształtów, zaś złotowłosa kobieta-ryba zaczynała żyć własnym życiem, wyrywając się do stworzenia charakteru samej sobie. Oczywiście zarezerwowała takie cechy jak dobroć, uczynność i niewinność.

Nagle usłyszałem pukanie, dochodzące z dołu. Ponieważ balkon był zbudowany po zachodniej stronie domu, a w dodatku werandę przysłaniał daszek, nie zdołałem sprawdzić, kto taki przychodził z wizytą. Niechętnie odłożyłem zeszyt i dźwignąłem się na nogi. Przechodząc korytarzem, mimowolnie zerknąłem na szczelnie zaklejoną klapę od strychu… Przebiegł mnie dreszcz. Zbiegłem po schodach.

Wielkie było moje zdziwienie, gdy otworzywszy drzwi, ujrzałem nikogo innego jak Żółwia. Latarnik wyglądał znacznie starzej w świetle dziennym niż przy nastrojowym blasku świec, lecz w jego ciemnych jak noc oczach dostrzegłem iskry podekscytowania. Mężczyzna ten był ostatnią osobą, jakiej mógłbym się spodziewać.

- Zamknij te usta, bo ci mucha wleci – powiedział, ciekawsko zaglądając przez moje ramię. Natychmiast opanowałem się, zaciskając wargi w wąską kreskę.

Żółw był ubrany w wyświechtaną wiatrówkę, a na głowie, która fakturą przywodziła na myśl orzecha włoskiego, tkwił brązowy beret. Pod pachą ściskał jakąś gazetę, zawiniętą ciasno w rulon.

- Przepraszam, nie spodzie…

- Dobra tam! Piękny dzień, co? Zachciało się staremu wyjść – wychrypiał, przysiadając na ławce, gdy wykonałem zapraszający gest. Wydawał się niespokojny i miałem wrażenie, że ledwo powstrzymuje się od podzielenia jakąś wyjątkowo ciekawą nowiną. O ile życie takiego samotnika mogło być usłane wydarzeniami.

Żółw wpatrywał się w przejrzyście niebieskie morze. Sam nie dostrzegłem na wodzie ani jednej wzburzonej fali, ani odrobiny białej piany. Przysiadłem obok latarnika. W głębi duszy cieszyłem się z jego odwiedzin, ponieważ wzbudzał we mnie wielką sympatię.

- Może herbaty podać? – zapytałem grzecznie. Człowiek o gadzim przezwisku spojrzał na mnie jak na wariata.

- A co ja, chory? Herbata! Prawdziwy Duńczyk nie tyka naparów – odrzekł, zaśmiewając się do rozpuku, aż w końcu ochrypnął i po odchrząknięciu splunął w bok. Wzruszyłem lekko ramionami, przyzwyczajony do charakternego sposobu bycia latarnika.

- Mam również kawę, mleko i sok pomidorowy. Nic mocniejszego. – Ta odpowiedź najwyraźniej nie usatysfakcjonowała starca, ponieważ przewrócił oczyma.

- Ech, powiadasz… Niech ci będzie sok. Nie, posiedzę na werandzie, tak ciepło jest. – Oparł się wygodniej, podkładając pod plecy poduszkę. Nie potrafiłem powstrzymać szczerego śmiechu.

W kuchni napełniłem dwie szklanki gęstą, czerwoną cieczą, a na talerzyk wyłożyłem kilka maślanych rogalików – ostatnie słodkości z zapasów, uzupełnianych ostatnio w miejscowym sklepie. Później wróciłem do gościa, stawiając cały poczęstunek na niskiej, okrągłej etażerce. Żółw nachylił się nad swoją porcją pomidorowego przecieru.

- Aromatyczne – rzekł, kiwając z uznaniem głową. – Czego to ludzie nie wymyślą…

- Proszę spróbować – zachęciłem, podsuwając stolik. Upił prędko parę łyków i skrzywił się paskudnie, co dodało mu kolejnych stu zmarszczek.

- Ach! Psia mać! Kwaśne. – Zamlaskał z niezadowoleniem i odłożył szklankę. – Dobre, chyba sobie taki kupię.

- Niedługo wybieram się do centrum, więc mogę panu coś wziąć – uśmiechnąłem się. – To żaden problem, naprawdę.

Nagle w oczy Żółwia rozbłysły wzruszeniem, ale szybko zamrugał i odwrócił wzrok. Ręce starego zadrżały.

- Chłopcze, nie silisz się na bycie uprzejmym, co? Taki jesteś – stwierdził. – Czasem to nie popłaca, uwierz.

- Wierzę. Wiem – odpowiedziałem.

Żółw sięgnął po rogalika. Przez chwilę oglądał go jak ciekawe znalezisko archeologiczne, a następnie powąchał i nadgryzł.

- O, tego też byś mi kupił trochę… Na wagę, wiesz… I mów mi po imieniu, co ja, dziad jakiś? - mówił pomiędzy kolejnymi gryzami. Zastanawiałem się, co w ogóle spożywa ten człowiek oprócz starych konserw i piwa.

- Zgoda. Co cię tu właściwie sprowadza? – spytałem, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Czułem się dziwnie, używając koleżeńskiego zwrotu do znacznie starszego człowieka. Ale skoro taka była jego wola oraz życzenie, to musiałem się przystosować.

Latarnik odłożył naczynia i ściągnął kurtkę. Pod spodem miał założoną białą, lnianą koszulę, która nie wyglądała na zbyt miłą w dotyku, a także znoszoną. Mężczyzna musiał przygotować się na tę wizytę, ponieważ był świeżo ogolony i pachniał mydłem. Podrapał się po łysinie, po czym spojrzał na mnie dość tajemniczo. Przysunął się.

- Powiedz, widziałeś tejże nocy światło latarni? – Jego ochrypły głos wrzynał się w uszy niczym brzytwa. Przez chwilę patrzyłem na starca, ogłupiały i zadziwiony. Niemal jak zwykle w obecności tej enigmatycznej osoby. Poczułem nieprzyjemny ucisk w żołądku i kamień, opadający ciężko na serce. Czy widziałem światło…? Grzebałem we wspomnieniach z ostatnich kilkunastu godzin, szukając w nich czegoś konkretnego. Nieoczekiwanie odnalazłem sygnały świetlne. Tuż przed zaśnięciem faktycznie widziałem coś jasnego i niepokojącego, ale byłem zbyt zmęczony, aby się tym przejmować. Przełknąłem głośno.

- Tak – odparłem krótko, wpatrując się z wyczekiwaniem w oblicze Żółwia. Czyżby usiłował mi przekazać, że znowu miałem urojenia?

Jednak on uśmiechnął się z zadowoleniem i potarł dłonie.

- Bawiłem się staruszką. Działa! – zawołał, przywołując na twarz szczerbaty uśmiech.

- Słucham? – zapytałem, potrząsając głową. Latarnik cieszył się jak dziecko.

- Nudziło się staremu jak mopsowi! Poszedłem na samiutką górę i tak po prostu, pyk! I jest. A już myślałem, że zlecą się czarownice ze wsi i zaczną pomstować – wymruczał.

Byłem kompletnie zbity z pantałyku. Już rozumiałem, dlaczego Żółw wydawał się taki podekscytowany i rozpromieniony. Dziecko powróciło do starej zabawki i nagle odkryło na nowo jej walory. Co za wzruszająca historia… A ja omal nie zszedłem z przerażenia.

- Cudownie – warknąłem, upijając kilka łyków pomidorowego soku. Towarzysz popadł w głęboką zadumę, nadal uśmiechając się z wesołością w kierunku Północnego Morza. Ta latarnia stanowiła całe jego życie, któż mógłby mu ją odebrać? Wtedy Żółw prędzej utopiłby się w łyżce stołowej, niż zechciał rozpocząć nowy byt wśród ludzi. Rozumiałem, że taki już po prostu był… I gdy spojrzałem na niego, nie mogłem nie dostrzec pewnej dumy, jaka rozpierała mu piersi. Jego wątłe ciało aż drżało z rozpłomienienia.

- Może komuś się przyda to światło. Jakiejś zbłąkanej na morzu owieczce – zasugerowałem, kierując spojrzenie na bezbrzeżny błękit wody.

- A bo ja wiem? I tak sprawia mi to frajdę– odpowiedział, śmiejąc się. – Dawno nie czułem się równie młodo, chłopcze. Ta stęchlizna na dole tak mnie otumania, że zapominam niekiedy, gdzie się znajduję.

- Morze jest piękne, prawda? A jednocześnie niepokojące. I chyba dzięki temu pociągające – powiedziałem, obracając w dłoniach pustą szklankę z czerwonymi zaciekami na ściankach.

Żółw przytaknął.

- Ano. Żywioł to nie przelewki… To potęga.

I tak oboje zapatrzeliśmy się w jeden punkt. Przez pewien moment miałem prawdziwą chęć opowiedzenia latarnikowi o swoim ojcu, ale powstrzymałem potok słów tej beznadziejnej historii, zresztą nie chciałem wprowadzać gościa w niezręczną sytuację. Oczywiście nie byłoby w jego stylu, aby słać kondolencje albo nieszczere wyrazy współczucia. Chodziło o to, że opowiadanie o tacie znów otworzyłoby zabliźnioną ranę, a i nie wiedziałem, czy cokolwiek przeszłoby mi przez gardło. Nie chcąc jednak siedzieć w milczeniu, zapytałem od niechcenia:

- Znasz ludzi z Vrist?

- Żeby to jednego – żachnął się stary, wyciągając z kieszeni kurtki papierosa i pudełko zapałek. – Może przez te kilkanaście lat się wszystko zmieniło, bo ja wiem? Ale znać znam.

Zaciągnął się głęboko i po chwili wypuścił z ust serię siwych kółek. Zastanawiałem się, czy nie będzie to zbytnio podejrzane, jeśli wypytam o rodzinę Elise. Odchrząknąłem.

- Mieszkają tam pewne bliźniaczki… Córki rybaka…

- Bliźniaczki? – Żółw zmarszczył brwi. – Po ile mają?

- Siedemnaście, osiemnaście – odpowiedziałem niepewnie. Musiałem zapytać dziewczynę o wiek przy następnej okazji. Latarnik rozmyślał, popalając z lubością cienką fajkę. Kołysał się przy tym lekko na boki, patrząc ciągle na wyjątkowo spokojne w ten dzień morze.

- Może pamięć mnie zawodzi, chłopcze, ale nie przypominam sobie żadnych takich.

- W takim razie nieważne – uciąłem temat, odrobinę zaniepokojony i rozczarowany. Żółw może i był niezawodnym źródłem wiedzy na temat miasteczka, ale nie musiał znać wszystkich.

- Przyniósłbyś jeszcze soku, co? – Stary mrugnął wesoło i wskazał na puste szklanki. Ochoczo wypełniłem polecenie, ciesząc się, że nie otrzymałem żadnych pytań a propos znajomości z tamtymi dziewczętami. Pomidorowego napoju starczyło tylko na jedną szklankę, więc swoją wstawiłem do zlewu. Gość wyraźnie ucieszył się, rzucił wypalonego papierosa na talerzyk po rogalikach i wypił kilka łyków.

- Kwaśne, cholera, kwaśne – mruczał. – Ale dobre. Ach! Zapomniałbym… - Wyciągnął zrolowaną gazetę i rozłożył ją. Był to czarno-biały magazyn duński sprzed trzech tygodni, jeśli wierzyć dacie. Żółw zaciekle kartkował dziennik, cicho klnąc i szukając właściwej strony.

- Ha! Mam. – Podsunął mi pod nos piśmidło. Był to dział sztuki oraz kultury. W prawym rogu widniał niewielki artykuł pod tytułem: Szuka natchnienia nad morzem. Niżej zostało umieszczone moje zdjęcie.

- Hej, pokaż! – Wyrwałem gazetę z rąk zadowolonego Żółwia. Okazało się, że jest to mini wywiad, który przeprowadziłem ze znajomym z redakcji Arhus Stiftstidende tuż przed wyjazdem. Nie sądziłem, iż zostanie to ostatecznie opublikowane. Wystarczyło mi, że o tymczasowej przeprowadzce wiedzieli najbliżsi przyjaciele i rodzina. To Helmut nalegał, bo przecież, cytując, nie mogłem znikać tak nagle bez żadnego ostrzeżenia.

Christian Høgh, znany pisarz nowej generacji, wyjeżdża nad Morze Północne, aby tam w skupieniu pracować nad najnowszą powieścią. Co ma na ten temat do powiedzenia sam zainteresowany? Krótką rozmowę z artystą przeprowadził Helmut Larsen.

HL: Dzień dobry, Christianie. Czy mógłbyś nam zdradzić, co tak naprawdę skłoniło cię do zmiany zamieszkania?

CH: Witaj, Helmucie. Przeprowadzka jest chwilowa, a pomysł nadszedł spontanicznie. Czuję, że w okolicach morza zdobędę natchnienie, potrzebne do zebrania materiałów na książkę.

HL: Nie przypomina ci to odrobinę filmu „Sekretne okno”, w którym Johnny Depp w roli pisarza wyjeżdża na małą prowincję, aby tam tworzyć?

Uśmiechnąłem się pod nosem i oddałem gazetę latarnikowi. Jego oczy błyszczały.

- Nie powiedziałeś, łachudro jedna – powiedział z żalem, zwijając z powrotem tygodnik.

- To nic takiego, nie jestem żadną gwiazdą – odparłem ze śmiechem. – Po prostu lubię od czasu do czasu coś stworzyć. Skąd masz ten numer?

- Może jest tutaj zacofanie, ale od czasu do czasu zwożą gazety! - Żółw wzruszył ramionami, dopił sok do dna i nałożył na ramiona kurtkę. Domyśliłem się, że jego wizyta chyli się ku końcowi. Było to odrobinę smutne, ponieważ spotkanie z tym człowiekiem oderwało mnie od wszelkich problemów, domku oraz bliźniaczek.

Również wstałem.

- Dzisiaj też zapalisz latarnię? – zapytałem.

- Jak będzie mi się chciało leźć na górę i nie dostanę po drodze zawału, to tak – odpowiedział całkowicie poważnie, choć powaga Żółwia była czymś, pod czym kryła się zwykle żartobliwość. – Idę już.

Wyciągnął dłoń, pomarszczoną i pokrytą małymi, brązowymi plamkami. Uśmiechnąłem się serdecznie, po czym uścisnąłem ją mocno. Mężczyzna nałożył na łysą głowę beret, żwawo zbiegł po schodkach i odwrócił się raz jeszcze, aby spojrzeć na domek, a później na mnie.

- Christianie? – zawołał. – Te pulpeciki z kapustą, które przyniosłeś ostatnio… Smaczne były. Następnym razem oddam ci talerz.

- Nie ma pośpiechu! – odpowiedziałem głośno i zebrałem leżące na etażerce naczynia. Gdy wchodziłem do domu, Żółw schodził już po łagodnej ścieżce na plażę. W domu uporałem się ze zmywaniem, obserwując idącego wzdłuż piaskowej drogi latarnika. Jego nogi zagłębiały się głęboko w złotych drobinkach, ale dawał sobie radę z dalszym brnięciem. Po wytarciu rąk powróciłem na balkon, spodziewając się, że stąd jeszcze ujrzę starca. Ten jednak zniknął już, jakby rozpływając się w powietrzu.

- Niezłe ma ruchy – mruknąłem do siebie. Zanim zagłębiłem się w wiklinowym krześle, spojrzałem w dół. Na idealnie wygładzonej połaci piachu nie ujrzałem żadnych śladów stóp.

~*~

Elise przyszła, ale we śnie. Stała na skałach, a jej bose stopy krwawiły. Był już późny wieczór. Z zachodniego kierunku nadciągały potężne, czarne chmurzyska, zwiastując rychłą burzę. Wołałem dziewczynę i błagałem ją, aby zeszła, jednak ona wydawała się być skamieniała. Jasne włosy targał dziki, zimny wiatr, ten sam, który burzył fale…

Chciałem schronić ją przed niespokojną wodą i szalejącymi na niebie piorunami, przeszywającymi firmament na wskroś. Przywodziło to na myśl przecinające powietrze, srebrne strzały.

Musiała bać się grzmotów, skoro sam odczułem strach…

Rozpostarła ramiona w kierunku morza. Morska bogini, witająca swoje królestwo.

Powoli odwróciła się. Miała zakrwawioną głowę, a potok ciemnej krwi spływał po jej białej twarzy.

Powiedziała, że znów nadchodzi pora deszczu. I nigdy się stąd nie wydostanę.

A później skoczyła do morza.

~*~