„Niespodziewana wizyta”
Słońce. Złota kula wychylała się nieśmiało
zza chmur, łypiąc na świat swoimi promienistymi oczyma. Co jakiś czas potężna
gwiazda znikała za kurtyną szarych obłoków, jak gdyby nie potrafiła zdecydować,
czy dalej odpoczywać czy na dobre rozjaśnić dzień przytulnym blaskiem. Wreszcie
postawiła na drugą opcję. Słoneczny krąg zawisł na niebie, które z kolei
nabierało żywego błękitu, natomiast bure kłębowisko rozpływało się na boki,
blednąc i popadając w zapomnienie, a także zabierając ze sobą deszcz i część
przygnębiających rozmyślań. Pomimo diametralnej zmiany na zewnątrz, nie
nadawałem się na kogoś, kto przeżyłby kolejny dzień bez większego uszczerbku
psychicznego. Szczelnie zamknięty w czterech ścianach, badałem cienie, leniwie
płynące po suficie oraz ścianach. Motywacja na zerowym poziomie przygniatała
mnie do łóżka, nie mówiąc nawet o wydarzeniach z poprzednich kilkudziesięciu
godzin. To wszystko zaczynało nabierać groźniejszych kształtów, a nim zdołałem
rozwiązać jedną zagadkę, pojawiało się ich następne dziesięć.
Miękka pościel
grała najlepszego przyjaciela, ja zaś grałem rolę racjonalnego człowieka, mimo
że fakty i tajemnice plątały się z sobą jak irytujące, wiecznie wypadające z
wnętrza butów sznurówki. Zaczynałem popadać w jakiś chory obłęd.
Pomału sięgnąłem
dłońmi do głowy. Uważnie zbadałem ją palcami, zadziwiony skutecznością
opatrunku zręcznie wykonanego przez Elise. Zsunąłem z kołtunów bandaż i
rzuciłem zużyty materiał na podłogę. W ciągu nocy guz pomniejszył się, jednak
zranione miejsce wciąż było czułe oraz rozsyłało ból po całej czaszce. Na myśl
o Liv ponownie zapałałem gniewem, który ostatecznie zwlekł mnie z posłania.
Musiałem wziąć porządny prysznic, bo, mówiąc niedelikatnie, cuchnąłem potem,
kurnikiem i Bóg wie, czym jeszcze. Nie powinienem był nikogo obwiniać o ten
mały wypadek. Sam pchnąłem się w sidła tej ogarniętej nienawiścią do świata
dziewczyny. Przyrzekłem sobie, że moja noga więcej tam nie postanie. W całym
tym wydarzeniu najbardziej żałowałem dobrej bliźniaczki… Zdawało się, że ona
najmniej zasługiwała na wychowywanie się wśród ludzi, którzy nie dość, iż
posiadają mało, to nie potrafią obdarzyć miłością najbliższych. Mrożące
postępowanie, zwłaszcza dla postronnego widza sytuacji. Gdybym tylko mógł
zmienić cokolwiek, na pewno działałbym natychmiast. Życie we Vrist zatrzymało
się w latach siedemdziesiątych, a nawet wcześniej. Ludzie karmili się
nienawiścią do wszystkiego, co nowe. Czas i postęp – czy oni mieli pojęcie o
takich słowach? Żółw wiódł pustelniczy byt, rodzina Elise nie znała potęgi
rodzinnych więzi, mieszkańcy miasteczka patrzyli na siebie spod byka, a ponadto
każdy posiadał jakieś sekrety i uciekał wzrokiem przed pytaniami.
Czułem lekkie osamotnienie,
ale nie potrafiłbym tak po prostu zerwać umowy o wynajem i powrócić do
bezpiecznego Koldingu. Trzy miesiące z kawałkiem… Musiałem wytrwać, koniec
kropka. Byłoby lepiej, gdybym nie myślał tyle o Elise. To po zapoznaniu się z
nią dziwne wydarzenia narastały, kumulowały się w coś niezwykle dużego i
groźnego. Mimo to lubiłem ją, ponieważ dodawała swoim uśmiechem otuchy i
wzmacniała wolę do tworzenia. Szkoda, że otoczka tej słodyczy smakowała gorzko,
ba, nadawała się na scenariusz jakiegoś kiepskiego filmu grozy. Może powinienem
wykorzystać pewne motywy w swojej najnowszej powieści.
Strugi wody wciąż
płynęły, beztrosko zaznaczając kręte szlaki. Ciepły strumień przemienił się w
letni, a ten w chłodniejszy i coraz zimniejszy, i lodowaty. Ludzkie ciało,
nieprzyzwyczajone z reguły do niskiej temperatury, wysyła w kierunku mózgu
sygnał ostrzegawczy, który sprawia, że niemal machinalnie odcinamy źródło nieprzyjemnych
doznań. Zignorowałem tę informację na potrzebę rozbudzenia. Przez następne
kilka minut polewałem się zimną cieczą, aż w końcu zakończyłem kąpiel i
wyszedłem z brodzika, szczękając zębami. Prędko opatuliłem się ręcznikiem,
mocno trąc szorstkim materiałem o wilgotną skórę. Byłem już ożywiony i nie
musiałem przebywać w towarzystwie okropnych woni. Po osuszeniu włosów oraz
starannym zakryciu guza, wysunąłem rękę na balkon. O moje palce uderzyło
przyjemne ciepło, co ostatecznie zmusiło mnie do wyjścia na zewnątrz. Wziąłem
pod pachę zeszyt z długopisem.
Przed wyjazdem
obiecałem Madeleine, że powrócę z wieloma bajkami, a mała posiadała wspaniałą
cechę: dobrą pamięć. Na szczęście nie wymagała zbyt wiele i dobrze, bo niewiele
mi trzeba było do nagłego przeniesienia się ze świata baśniowego do świata
mroku. Adekwatnie do otoczenia, pierwsza powiastka miała być o nieroztropnej syrence,
wpadającej w sieć dobrego rybaka. Przygoda oparta na miłosnym wątku musiała
przypaść do gustu każdej dziewczynce.
Syrenka. Na myśl od
razu przyszła mi Elise z długim, pokrytym łuskami ogonem zamiast dwóch
sprawnych nóg. Ona mogłaby być bohaterką każdej baśni; księżniczką z pięknego
zamku lub biedaczką, która koniec końców odnajduje szczęście w ramionach
przystojnego, godnego mężczyzny. Liv natomiast doskonale wcieliłaby się w rolę
czarnego charakteru, otrzymującego karę za niecne występki oraz piekielne
intrygi. Siostry były idealnymi wzorcami do stworzenia i postaci dobrej, i
postaci złej. Miałem nadzieję, że nie natknę się prędko na tę drugą, która miała
dziwne zwyczaje bronienia się przed nieznajomymi ludźmi wszystkim, co tylko
znalazła pod ręką. Nie zagłębiałem jednak myśli w wydarzeniach z poprzedniego
dnia, skoro czekała na mnie praca. Dużo pracy.
Zacząłem pisać, kreśląc
słowo po słowie i zastanawiając się nad prostą, a jednocześnie ładną formą
przekazu krótkiej opowieści. To musiało być coś, co łatwo zapamiętać i
powtarzać wieczorami na dobranoc, należało również zadbać o ciekawy wątek.
Odgarnąłem z twarzy włosy, zburzone przez wiatr i skreśliłem jedno zdanie.
Jako dzieciak
pisywałem różne krótkie historyjki, ale najlepiej pamiętałem tą zadedykowaną
Norze ku pokrzepienia jej strapionego, jedenastoletniego serduszka. Wiązała się
z tym pewna piękna, choć zakończona smutno historia.
Któregoś dnia, gdy
oboje byliśmy maluchami, matka przyszła do domu z niebieskim, kwilącym
zawiniątkiem w ramionach. Podeszliśmy do niego z lekkim przestrachem, wiążącym
gardło w supeł, jednak obawa całkowicie znikła, kiedy ujrzeliśmy malutki nosek,
wystający spod materiału. Był czarny niczym węgielek i wydawał się śliski.
Dotykaliśmy go naszymi pulchnymi paluchami, ciesząc się niewiarygodnie z
wydawanych przez stworzonko pisków. Jego mięciutkie ciałko aż prosiło o
delikatne pieszczoty, a z maleńkiego pyszczka co chwilę wydobywał się różowy
języczek, liżąc dłonie Nory i moją.
- To szczeniak –
powiedziała mama, wyraźnie zadowolona z prezentu, jaki udało jej się sprawić
dzieciom. Gładziła powoli brązowy łepek, ciągle trzymając istotkę na rękach.
Nora zbliżyła się
do mnie, odciągnęła na bok i wyszeptała do ucha wielce konspiracyjnie:
- Psie dziecko –
zachichotała. Zupełnie tak, jakby zdradziła w tamtej chwili tajemnicę
Wszechświata. Później radośnie doskoczyła do kolan rodzicielki, przez resztę
dnia nie opuszczając stanowiska przy zwierzęciu. Ciągle doglądała maleństwa,
słodko śpiącego i przeniesionego na różowy kocyk w białe misie. Mi natomiast
szybko znudziło się monotonne czuwanie przy nowym domowniku. Już po kilkunastu
minutach powróciłem do wcześniej przerwanych zabaw, dokazywań i urządzaniu na
podwórzu pola bitew, w których udział brali zabawkowi żołnierze z plastikowymi
karabinami. Przez następne kilka godzin kompletnie zapomniałem o milusińskim
szczeniaku, dlatego po powrocie do domu byłem zaskoczony, widząc Norę, karmiącą
pieska ciepłym mlekiem, przelanym do typowej butelki dla niemowląt. Moja
siostra wyglądała na prawdziwie zafascynowaną opieką nad zwierzątkiem, a
wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Wszyscy zrazu wiedzieliśmy, że suczka,
jak się okazało, zostanie właśnie jej psem. Nadała mu imię Perle i nikt nie
wyrażał sprzeciwów na tak rozkoszne mienie. Szczeniak rósł na piękną kundelkę o
niespotykanie długich rzęsach, dzięki którym nie było mowy, aby ktoś pomylił
jej płeć. Perle kochała całą naszą rodzinę, ale najwierniejsze spojrzenie
zarezerwowała tylko dla Nory. Choć to ja nauczyłem jej standardowych komend
typu „siad” czy „podaj łapę”, sunia najbardziej słuchała swojej pani. Na całe
szczęście dziewczynka nie należała do dzieci, którym zwierzęta nudzą się po
kilku dniach od przyniesienia takowego do domu. Woziła psa w zabawkowym wózku,
śpiewała mu kołysanki, aż w końcu wszystkie lale i misie poszły odstawkę. Nawet
ulubione wieczorki z wyimaginowaną herbatką, podczas których sadzała
towarzystwo na kolorowych stołkach oraz udawała, że bawi gości wyśmienitą
rozmową.
Nora na każdym
kroku podkreślała miłość do Perle. Ta wcale nie pozostawała jej dłużna,
powierzając pani całe serce. Ciągle łasiła się do kilkulatki i nie
przeszkadzało w tym wyrośnięcie z dzikiego, szczenięcego wieku. Pies z nikim
innym nie chciał wychodzić, przy siostrzyczce czując się najlepiej. Mi było to
na rękę, bo opiekowałem się wszystkimi innymi zwierzątkami, jakie tylko znalazłem
na podwórzu. Łapałem do słoików biedronki, motyle, dżdżownice, a podczas
pobytów nad jeziorem, również kijanki. Matka całymi dniami zajmowała się
szyciem, a ojciec… miesiącami nie było go w domu. Żywot naszej perełki był
szczęśliwy, pełen zabaw, beztroski i dokarmiania różnymi smakołykami. Niestety
trwał jedynie pięć lat.
Pewnego dnia suczka
została potrącona przez dostawczy samochód i choć mogłoby się wydawać, że
uszkodzoną będzie mieć tylko łapę, ewentualnie biodro, na które przyjęła
największa moc uderzenia, weterynarz nie dał kundelce szansy. Nora i ja
patrzyliśmy w jej smutne ślepia, gdy wstrzykiwano w jej poranione, drżące
ciałko usypiający zastrzyk. Ukochane przez nas rzęsy opadły po raz ostatni
niczym teatralne kurtyny. Przedstawienie dobiegło końca. Żal mówić ile smutku,
ile zgrzytu zębami dostarczyło odejście Perle. Jej śmierć była zbyt szybka,
zbyt dziwna… Niepojęta.
Nic nie zamazało
tej straty. Chodziliśmy jak struci, nie mogąc ruszyć misek zwierzęcia ani jego
posłania, nieprzyjemnie zimnego, niezagrzanego kudłatym ciałem. Była nam jak
członek rodziny lub młodsza siostrzyczka. Nora nagle przestała mówić. Szok i
świeża rana odebrały jej zdolność do porozumiewania się z innymi. Stanowiła
niezwykle przykry, przygnębiający widok. Matka chciała ciągać córkę po
psychologach, ale dziewczynka uparcie milczała, wciąż i wciąż gryząc wargi.
Dopiero wtedy, a miałem dziewięć lat, uświadomiłem sobie, że ona naprawdę
kochała Perłę nad życie. Postanowiłem ulżyć w jej cierpieniu i pocieszyć,
dlatego wymyśliłem opowiadanie o naszym psie, biegającym beztrosko po białych
obłokach w niebie. Tam sunia miała zaprzyjaźnić się z innymi zwierzątkami i
cieszyć z obecności Pana Boga. Była to prosta historyjka, napisana typowo
dziecięcym stylem. Przy jej odczytywaniu Nora płakała rzewnymi łzami, ale od
tamtej pory znów zaczęła się odzywać. Gorąco ją uświadamialiśmy w przekonaniu,
że Perle lepiej tam na górze. Uwierzyła, każdego dnia biegając do miejsca
pochówku suni, modląc się zawzięcie i przynosząc wymyślne bukieciki. Po kilku
miesiącach mama zasadziła na psim grobie różany krzak, mający oznaczać wieczną
pamięć o pupilu…
Pisałem
nieprzerwanym ciągiem, rozmyślając tak o dawnych czasach, zatartych w pamięci
niczym stara, wyblakła fotografia. Tymczasem baśń o syrence nabierała
kształtów, zaś złotowłosa kobieta-ryba zaczynała żyć własnym życiem, wyrywając
się do stworzenia charakteru samej sobie. Oczywiście zarezerwowała takie cechy
jak dobroć, uczynność i niewinność.
Nagle usłyszałem
pukanie, dochodzące z dołu. Ponieważ balkon był zbudowany po zachodniej stronie
domu, a w dodatku werandę przysłaniał daszek, nie zdołałem sprawdzić, kto taki
przychodził z wizytą. Niechętnie odłożyłem zeszyt i dźwignąłem się na nogi.
Przechodząc korytarzem, mimowolnie zerknąłem na szczelnie zaklejoną klapę od
strychu… Przebiegł mnie dreszcz. Zbiegłem po schodach.
Wielkie było moje
zdziwienie, gdy otworzywszy drzwi, ujrzałem nikogo innego jak Żółwia. Latarnik
wyglądał znacznie starzej w świetle dziennym niż przy nastrojowym blasku świec,
lecz w jego ciemnych jak noc oczach dostrzegłem iskry podekscytowania.
Mężczyzna ten był ostatnią osobą, jakiej mógłbym się spodziewać.
- Zamknij te usta,
bo ci mucha wleci – powiedział, ciekawsko zaglądając przez moje ramię. Natychmiast
opanowałem się, zaciskając wargi w wąską kreskę.
Żółw był ubrany w
wyświechtaną wiatrówkę, a na głowie, która fakturą przywodziła na myśl orzecha
włoskiego, tkwił brązowy beret. Pod pachą ściskał jakąś gazetę, zawiniętą
ciasno w rulon.
- Przepraszam, nie
spodzie…
- Dobra tam! Piękny
dzień, co? Zachciało się staremu wyjść – wychrypiał, przysiadając na ławce, gdy
wykonałem zapraszający gest. Wydawał się niespokojny i miałem wrażenie, że
ledwo powstrzymuje się od podzielenia jakąś wyjątkowo ciekawą nowiną. O ile
życie takiego samotnika mogło być usłane wydarzeniami.
Żółw wpatrywał się
w przejrzyście niebieskie morze. Sam nie dostrzegłem na wodzie ani jednej
wzburzonej fali, ani odrobiny białej piany. Przysiadłem obok latarnika. W głębi
duszy cieszyłem się z jego odwiedzin, ponieważ wzbudzał we mnie wielką
sympatię.
- Może herbaty
podać? – zapytałem grzecznie. Człowiek o gadzim przezwisku spojrzał na mnie jak
na wariata.
- A co ja, chory?
Herbata! Prawdziwy Duńczyk nie tyka naparów – odrzekł, zaśmiewając się do
rozpuku, aż w końcu ochrypnął i po odchrząknięciu splunął w bok. Wzruszyłem
lekko ramionami, przyzwyczajony do charakternego sposobu bycia latarnika.
- Mam również kawę,
mleko i sok pomidorowy. Nic mocniejszego. – Ta odpowiedź najwyraźniej nie usatysfakcjonowała
starca, ponieważ przewrócił oczyma.
- Ech, powiadasz…
Niech ci będzie sok. Nie, posiedzę na werandzie, tak ciepło jest. – Oparł się
wygodniej, podkładając pod plecy poduszkę. Nie potrafiłem powstrzymać szczerego
śmiechu.
W kuchni napełniłem
dwie szklanki gęstą, czerwoną cieczą, a na talerzyk wyłożyłem kilka maślanych
rogalików – ostatnie słodkości z zapasów, uzupełnianych ostatnio w miejscowym
sklepie. Później wróciłem do gościa, stawiając cały poczęstunek na niskiej,
okrągłej etażerce. Żółw nachylił się nad swoją porcją pomidorowego przecieru.
- Aromatyczne –
rzekł, kiwając z uznaniem głową. – Czego to ludzie nie wymyślą…
- Proszę spróbować
– zachęciłem, podsuwając stolik. Upił prędko parę łyków i skrzywił się
paskudnie, co dodało mu kolejnych stu zmarszczek.
- Ach! Psia mać!
Kwaśne. – Zamlaskał z niezadowoleniem i odłożył szklankę. – Dobre, chyba sobie
taki kupię.
- Niedługo wybieram
się do centrum, więc mogę panu coś wziąć – uśmiechnąłem się. – To żaden
problem, naprawdę.
Nagle w oczy Żółwia
rozbłysły wzruszeniem, ale szybko zamrugał i odwrócił wzrok. Ręce starego
zadrżały.
- Chłopcze, nie
silisz się na bycie uprzejmym, co? Taki jesteś – stwierdził. – Czasem to nie
popłaca, uwierz.
- Wierzę. Wiem –
odpowiedziałem.
Żółw sięgnął po
rogalika. Przez chwilę oglądał go jak ciekawe znalezisko archeologiczne, a
następnie powąchał i nadgryzł.
- O, tego też byś
mi kupił trochę… Na wagę, wiesz… I mów mi po imieniu, co ja, dziad jakiś? -
mówił pomiędzy kolejnymi gryzami. Zastanawiałem się, co w ogóle spożywa ten
człowiek oprócz starych konserw i piwa.
- Zgoda. Co cię tu
właściwie sprowadza? – spytałem, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Czułem się
dziwnie, używając koleżeńskiego zwrotu do znacznie starszego człowieka. Ale
skoro taka była jego wola oraz życzenie, to musiałem się przystosować.
Latarnik odłożył
naczynia i ściągnął kurtkę. Pod spodem miał założoną białą, lnianą koszulę,
która nie wyglądała na zbyt miłą w dotyku, a także znoszoną. Mężczyzna musiał
przygotować się na tę wizytę, ponieważ był świeżo ogolony i pachniał mydłem.
Podrapał się po łysinie, po czym spojrzał na mnie dość tajemniczo. Przysunął
się.
- Powiedz,
widziałeś tejże nocy światło latarni? – Jego ochrypły głos wrzynał się w uszy
niczym brzytwa. Przez chwilę patrzyłem na starca, ogłupiały i zadziwiony.
Niemal jak zwykle w obecności tej enigmatycznej osoby. Poczułem nieprzyjemny
ucisk w żołądku i kamień, opadający ciężko na serce. Czy widziałem światło…?
Grzebałem we wspomnieniach z ostatnich kilkunastu godzin, szukając w nich czegoś
konkretnego. Nieoczekiwanie odnalazłem sygnały świetlne. Tuż przed zaśnięciem
faktycznie widziałem coś jasnego i niepokojącego, ale byłem zbyt zmęczony, aby
się tym przejmować. Przełknąłem głośno.
- Tak – odparłem
krótko, wpatrując się z wyczekiwaniem w oblicze Żółwia. Czyżby usiłował mi
przekazać, że znowu miałem urojenia?
Jednak on
uśmiechnął się z zadowoleniem i potarł dłonie.
- Bawiłem się
staruszką. Działa! – zawołał, przywołując na twarz szczerbaty uśmiech.
- Słucham? – zapytałem,
potrząsając głową. Latarnik cieszył się jak dziecko.
- Nudziło się
staremu jak mopsowi! Poszedłem na samiutką górę i tak po prostu, pyk! I jest. A
już myślałem, że zlecą się czarownice ze wsi i zaczną pomstować – wymruczał.
Byłem kompletnie zbity
z pantałyku. Już rozumiałem, dlaczego Żółw wydawał się taki podekscytowany i
rozpromieniony. Dziecko powróciło do starej zabawki i nagle odkryło na nowo jej
walory. Co za wzruszająca historia… A ja omal nie zszedłem z przerażenia.
- Cudownie –
warknąłem, upijając kilka łyków pomidorowego soku. Towarzysz popadł w głęboką
zadumę, nadal uśmiechając się z wesołością w kierunku Północnego Morza. Ta
latarnia stanowiła całe jego życie, któż mógłby mu ją odebrać? Wtedy Żółw
prędzej utopiłby się w łyżce stołowej, niż zechciał rozpocząć nowy byt wśród
ludzi. Rozumiałem, że taki już po prostu był… I gdy spojrzałem na niego, nie
mogłem nie dostrzec pewnej dumy, jaka rozpierała mu piersi. Jego wątłe ciało aż
drżało z rozpłomienienia.
- Może komuś się
przyda to światło. Jakiejś zbłąkanej na morzu owieczce – zasugerowałem, kierując
spojrzenie na bezbrzeżny błękit wody.
- A bo ja wiem? I
tak sprawia mi to frajdę– odpowiedział, śmiejąc się. – Dawno nie czułem się równie
młodo, chłopcze. Ta stęchlizna na dole tak mnie otumania, że zapominam
niekiedy, gdzie się znajduję.
- Morze jest
piękne, prawda? A jednocześnie niepokojące. I chyba dzięki temu pociągające –
powiedziałem, obracając w dłoniach pustą szklankę z czerwonymi zaciekami na
ściankach.
Żółw przytaknął.
- Ano. Żywioł to
nie przelewki… To potęga.
I tak oboje
zapatrzeliśmy się w jeden punkt. Przez pewien moment miałem prawdziwą chęć
opowiedzenia latarnikowi o swoim ojcu, ale powstrzymałem potok słów tej
beznadziejnej historii, zresztą nie chciałem wprowadzać gościa w niezręczną
sytuację. Oczywiście nie byłoby w jego stylu, aby słać kondolencje albo
nieszczere wyrazy współczucia. Chodziło o to, że opowiadanie o tacie znów
otworzyłoby zabliźnioną ranę, a i nie wiedziałem, czy cokolwiek przeszłoby mi
przez gardło. Nie chcąc jednak siedzieć w milczeniu, zapytałem od niechcenia:
- Znasz ludzi z
Vrist?
- Żeby to jednego –
żachnął się stary, wyciągając z kieszeni kurtki papierosa i pudełko zapałek. –
Może przez te kilkanaście lat się wszystko zmieniło, bo ja wiem? Ale znać znam.
Zaciągnął się
głęboko i po chwili wypuścił z ust serię siwych kółek. Zastanawiałem się, czy
nie będzie to zbytnio podejrzane, jeśli wypytam o rodzinę Elise. Odchrząknąłem.
- Mieszkają tam
pewne bliźniaczki… Córki rybaka…
- Bliźniaczki? –
Żółw zmarszczył brwi. – Po ile mają?
- Siedemnaście,
osiemnaście – odpowiedziałem niepewnie. Musiałem zapytać dziewczynę o wiek przy
następnej okazji. Latarnik rozmyślał, popalając z lubością cienką fajkę. Kołysał
się przy tym lekko na boki, patrząc ciągle na wyjątkowo spokojne w ten dzień
morze.
- Może pamięć mnie
zawodzi, chłopcze, ale nie przypominam sobie żadnych takich.
- W takim razie
nieważne – uciąłem temat, odrobinę zaniepokojony i rozczarowany. Żółw może i
był niezawodnym źródłem wiedzy na temat miasteczka, ale nie musiał znać
wszystkich.
- Przyniósłbyś
jeszcze soku, co? – Stary mrugnął wesoło i wskazał na puste szklanki. Ochoczo
wypełniłem polecenie, ciesząc się, że nie otrzymałem żadnych pytań a propos znajomości
z tamtymi dziewczętami. Pomidorowego napoju starczyło tylko na jedną szklankę,
więc swoją wstawiłem do zlewu. Gość wyraźnie ucieszył się, rzucił wypalonego
papierosa na talerzyk po rogalikach i wypił kilka łyków.
- Kwaśne, cholera,
kwaśne – mruczał. – Ale dobre. Ach! Zapomniałbym… - Wyciągnął zrolowaną gazetę
i rozłożył ją. Był to czarno-biały magazyn duński sprzed trzech tygodni, jeśli
wierzyć dacie. Żółw zaciekle kartkował dziennik, cicho klnąc i szukając
właściwej strony.
- Ha! Mam. –
Podsunął mi pod nos piśmidło. Był to dział sztuki oraz kultury. W prawym rogu
widniał niewielki artykuł pod tytułem: Szuka
natchnienia nad morzem. Niżej zostało umieszczone moje zdjęcie.
- Hej, pokaż! –
Wyrwałem gazetę z rąk zadowolonego Żółwia. Okazało się, że jest to mini wywiad,
który przeprowadziłem ze znajomym z redakcji Arhus Stiftstidende tuż przed wyjazdem.
Nie sądziłem, iż zostanie to ostatecznie opublikowane. Wystarczyło mi, że o
tymczasowej przeprowadzce wiedzieli najbliżsi przyjaciele i rodzina. To Helmut
nalegał, bo przecież, cytując, nie mogłem znikać tak nagle bez żadnego
ostrzeżenia.
Christian Høgh, znany pisarz nowej
generacji, wyjeżdża nad Morze Północne, aby tam w skupieniu pracować nad
najnowszą powieścią. Co ma na ten temat do powiedzenia sam zainteresowany?
Krótką rozmowę z artystą przeprowadził Helmut Larsen.
HL: Dzień dobry, Christianie. Czy mógłbyś nam zdradzić, co
tak naprawdę skłoniło cię do zmiany zamieszkania?
CH: Witaj, Helmucie. Przeprowadzka jest chwilowa, a
pomysł nadszedł spontanicznie. Czuję, że w okolicach morza zdobędę natchnienie,
potrzebne do zebrania materiałów na książkę.
HL: Nie przypomina ci to odrobinę filmu „Sekretne okno”,
w którym Johnny Depp w roli pisarza wyjeżdża na małą prowincję, aby tam
tworzyć?
Uśmiechnąłem się pod nosem i oddałem gazetę latarnikowi. Jego oczy
błyszczały.
- Nie powiedziałeś, łachudro jedna – powiedział z żalem, zwijając z
powrotem tygodnik.
- To nic takiego, nie jestem żadną gwiazdą – odparłem ze śmiechem. – Po
prostu lubię od czasu do czasu coś stworzyć. Skąd masz ten numer?
- Może jest tutaj zacofanie, ale od czasu do czasu zwożą gazety! - Żółw wzruszył ramionami, dopił sok do dna i nałożył na ramiona kurtkę.
Domyśliłem się, że jego wizyta chyli się ku końcowi. Było to odrobinę smutne,
ponieważ spotkanie z tym człowiekiem oderwało mnie od wszelkich problemów,
domku oraz bliźniaczek.
Również wstałem.
- Dzisiaj też zapalisz latarnię? – zapytałem.
- Jak będzie mi się chciało leźć na górę i nie dostanę po drodze
zawału, to tak – odpowiedział całkowicie poważnie, choć powaga Żółwia była
czymś, pod czym kryła się zwykle żartobliwość. – Idę już.
Wyciągnął dłoń, pomarszczoną i pokrytą małymi, brązowymi plamkami.
Uśmiechnąłem się serdecznie, po czym uścisnąłem ją mocno. Mężczyzna nałożył na
łysą głowę beret, żwawo zbiegł po schodkach i odwrócił się raz jeszcze, aby
spojrzeć na domek, a później na mnie.
- Christianie? – zawołał. – Te pulpeciki z kapustą, które przyniosłeś
ostatnio… Smaczne były. Następnym razem oddam ci talerz.
- Nie ma pośpiechu! – odpowiedziałem głośno i zebrałem leżące na etażerce
naczynia. Gdy wchodziłem do domu, Żółw schodził już po łagodnej ścieżce na
plażę. W domu uporałem się ze zmywaniem, obserwując idącego wzdłuż piaskowej
drogi latarnika. Jego nogi zagłębiały się głęboko w złotych drobinkach, ale
dawał sobie radę z dalszym brnięciem. Po wytarciu rąk powróciłem na balkon,
spodziewając się, że stąd jeszcze ujrzę starca. Ten jednak zniknął już, jakby
rozpływając się w powietrzu.
- Niezłe ma ruchy – mruknąłem do siebie. Zanim zagłębiłem się w wiklinowym
krześle, spojrzałem w dół. Na idealnie wygładzonej połaci piachu nie ujrzałem
żadnych śladów stóp.
~*~
Elise przyszła, ale we śnie. Stała na skałach, a jej bose stopy
krwawiły. Był już późny wieczór. Z zachodniego kierunku nadciągały potężne,
czarne chmurzyska, zwiastując rychłą burzę. Wołałem dziewczynę i błagałem ją,
aby zeszła, jednak ona wydawała się być skamieniała. Jasne włosy targał dziki,
zimny wiatr, ten sam, który burzył fale…
Chciałem schronić ją przed niespokojną wodą i szalejącymi na niebie
piorunami, przeszywającymi firmament na wskroś. Przywodziło to na myśl
przecinające powietrze, srebrne strzały.
Musiała bać się grzmotów, skoro sam odczułem strach…
Rozpostarła ramiona w kierunku morza. Morska bogini, witająca swoje
królestwo.
Powoli odwróciła się. Miała zakrwawioną głowę, a potok ciemnej krwi
spływał po jej białej twarzy.
Powiedziała, że znów nadchodzi pora deszczu. I nigdy się stąd nie
wydostanę.
A później skoczyła do morza.
~*~