„U źródła strachu”
Minął tydzień. Podczas tych siedmiu dni nie
spotkałem już ani Elise, ani Żółwia. Byłem odrobinę rozczarowany tym, że
dziewczyna koniec końców zapomniała o obiecanej wizycie. Martwiłem się
o nią, ale nie potrafiłem zmusić się do ponownej wizyty dzielnicy
rybackiej. Każdego ranka, zaraz po wypiciu świeżo zaparzonej kawy, spacerowałem
boso wzdłuż wybrzeża, wpatrując się w morze i wdychając chłodne, orzeźwiające
powietrze. Po pół godzinie takich wędrówek wracałem do pustego domu, resztę
czasu poświęcając na pracę. Nie miałem kontaktu z nikim. Głośne uderzenia o
klawisze maszyny były mi muzyką, a śpiew mew oraz rybitw jedynym towarzystwem. Nie działo
się nic strasznego, nic niepokojącego. Zaszywałem się w kokonie obojętności,
odżywając jedynie podczas pisania albo malowania. O dziwo, zajęcia te
wychodziły wręcz same z siebie i zacząłem podejrzewać, że do Koldingu powrócę nie
z jedną, a z dwoma gotowymi powieściami. Ukończyłem także obraz,
przedstawiający sztorm. Wystarczyło go jedynie delikatnie przetransportować do
rodzinnego miasta, później zaś pokazać światu.
Gdzieś w głębi
duszy nie przestawałem dumać nad Elise. Nie były to jasno sprecyzowane myśli.
Przywoływałem obraz jej twarzy, głównie ciemnoniebieskich, tajemniczych
oczu i pięknie wykrojonych ust, które zagryzała, kiedy czuła zawstydzenie.
Zawsze widziałem ją jako osobę potrzebującą wsparcia, jednak gdzieś pod tym
wszystkim kryła się niewiarygodna siła. Z jednej strony naiwna, dziecinna, z
drugiej wojownicza i opanowana. Lubiłem ją, mimo że pod całą tą sympatią kryło
się pewne niedowierzanie w wyjątkowość dziewczyny. Serce biło mi szybciej i
szybciej, choć jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że ona nie jest dla
mnie. Nie odnalazłaby się gdzieś poza Vrist, w dużym mieście pełnym
nowoczesnych ludzi. Nie znała tego na własnej skórze.
Może w innym życiu… Może wtedy mógłbym ją obdarzyć głębszym uczuciem. Chociaż nikt nigdy nie
powiedział, że szczęście zawsze przychodzi samo, niewspomagane żadnymi
wysiłkami. Czasem wariowałem z samotności, czasem dostawałem paranoi przez
sekrety nadmorskiej posiadłości, lecz nie mógłbym odejść ze świadomością, że
gdzieś tam tkwi Elise, maczając dłonie w rybiej posoce i pozbawiając śliskich
ciał łbów. Nie do końca wiedziałem, czego oczekuję. Jedno tylko mogłem
stwierdzić: pragnąłem poznać ją lepiej.
Czas jednak pędził jak
szalony, jak strumień rwącej rzeki, nieznający wytchnienia. Jeśli zależało mi
na znajomości z dziewczyną, najwyraźniej musiałem wziąć sprawy w swoje ręce…
Od czegoś musiałem wreszcie zacząć.
~*~
Ósmego dnia cierpkiej
samotności postanowiłem rozruszać samochód i wybrać się do Vrist. Powodów
miałem ku temu aż trzy. Wypadało zrobić zakupy, dostarczyć do pralni rzeczy,
których nie dało się wyczyścić zwykłymi mydlinami i zjeść jakiś ciepły posiłek.
Nie byłem mistrzem gotowania, więc żywiłem się głównie gotowymi daniami albo wykonanymi na szybko kanapkami. Przypomniałem sobie za to o knajpie, o jakiej
niegdyś wspominał Jorgens, dlatego zaryzykowałem spotkanie z miejscową
ludnością i wybrałem się tam.
W powietrzu unosiła
się mlecznobiała mgła, która utrudniała widoczność. Zarysy budynków wydawały
się rozmazane, a gdy wysiadłem z kabiny auta, podczas oddechu ujrzałem
wydobywające się z ust obłoczki pary. Dzień należał do tych zimnych, lecz chłód
nie przenikał przez tkaniny ubrań i nie dobierał się łapczywie do ciała. Wątpiłem, abym
odnalazł jakikolwiek punkt w tym miejscu, gdybym wcześniej do niego nie
przyjeżdżał. Ciche, martwe miasteczko… Nawet soboty nie należały tam do
gwarnych. Wszyscy zaszywali się niezmiennie we własnych domostwach, być może
większość mieszkańców pracowała w innych okolicznych miastach. Trzask
zamykanych drzwiczek jeszcze nigdy nie wydawał się brzmieć jak huk po wybuchu bomby. Wsunąłem
lewą dłoń wraz z kluczykami do kieszeni kurtki i spokojnym krokiem
przemierzyłem środek pustej ulicy, niosąc pod pachą torbę z brudnymi koszulami oraz znoszonymi spodniami. Niestety okazało się, że pralnia była zamknięta.
Odrobinę zirytowany, powróciłem na parking, po czym do bagażnika wrzuciłem
ciuchy.
Odnosiłem dziwne
wrażenie. Jakby przez tę siwą kurtynę przewiercało się czyjeś spojrzenie. Coś
lub ktoś bacznie mnie obserwowało, obchodziło wokół i szykowało się do skoku.
Wytężałem wzrok, ale nie mogłem dostrzec niczego, co znajdowało się dalej niż osiem
metrów. Byłem pewien, że to tylko chore wymysły wyobraźni, a i tak przechodziły
mnie nieprzyjemne dreszcze. Przez chwilę wahałem się, czy nie powrócić jak
najszybciej do domu, ale skoro już przyjechałem, nie chciałem marnować okazji
na lepsze wniknięcie w społeczność Vrist. Knajpę „U Astrid” odnalazłem bez
większych problemów. Pchnąłem ciemnobrązowe drzwi i wszedłem do środka.
Z miejsca uderzył
we mnie apetyczny zapach świeżo przyrządzonego jadła, przez który od razu
napłynęła mi ślinka do ust. Pomieszczenie było duże oraz przestronne, utrzymane
w ciemnobrązowych barwach. Bardziej przypominało przytulną karczmę, aniżeli
prostą jadłodajnię, oferującą frytki i taką, w której lecą największe radiowe
hity. Wszystkie meble wykonane były z jasnego drewna. Przy długich ławach, na
krzesłach siedzieli goście, w większej mierze mężczyźni. Sączyli powoli złote
piwo i rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, w ogóle nie zwracając uwagi na
nowo przybyłego. Najbardziej w lokalu urzekły mnie wysokie kolumny
i wymyślne dodatki, pozawieszane na kremowych ścianach: ręcznie malowane
talerze, obrazy, trofea przedstawiające ogromnych rozmiarów ryby oraz kominek.
Ogień dodawał nastrojowości pomieszczeniu, obdarzając restaurację pomarańczową
poświatą. Obok stała staroświecka szafa grająca, która lata świetności miała
dawno za sobą. Między stołami lawirowała zręcznie młoda kelnerka, roznosząc na
czarnych tackach kolejne kufle, wypełnione alkoholem. Przy barze, chyba dla
ozdoby, ustawiono dwie beczki. Barman wycierał zawzięcie szklanki, nie
przejmując się rosnącym harmiderem przy stołach bardziej wypitych ludzi.
Gdzieniegdzie rozlegał się dźwięk sztućców, ale wiedziałem, że to miejsce jest
bardziej przeznaczone dla miłośników spotkań przy piwie, niż dla pragnących
smacznie się pożywić. Ciemna podłoga skrzypiała przeciągle przy każdym kroku,
gdy poszedłem w kierunku jedynego pustego stołu. Zająłem miejsce w ciemnym
kącie. Czułem się trochę jak w górach, choć ktoś, kto dbał o wystrój wnętrza,
nie zapomniał również o morskich akcentach. Niedaleko mnie powieszony był
miniaturowy statek piracki, a na ławach stały szklane pojemniczki, wypełnione
piaskiem i muszlami. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Nie dość, że nikt
nie zwrócił na mnie uwagi, to na dodatek znalazłem się w tak przytulnym
miejscu, przy którym cały nawiedzony domek Jorgensa wydał się zwyczajnie straszny.
Ściągnąłem kurtkę i
przewiesiłem ją przez oparcie krzesła. Kelnerka, młoda, ciemnowłosa dziewczyna
podeszła chwilę później. Powitała mnie przyjaźnie, podała kartę z menu, a
później zapaliła dwie świece. Odprowadziłem kobietę spojrzeniem, dziwiąc się,
że oto właśnie pojawiła się jakaś sympatyczna osoba. Przestudiowałem dokładnie listę
dań. Oferowano w niej dużo ryb, ale znalazły się również domowe obiady. Gdy
brunetka pojawiła się ponownie, poprosiłem o pulpeciki wieprzowe, gotowane w
rosole z dużą ilością warzyw, a do tego kompot wiśniowy. Dziewczyna zapisała
wszystko na małej karteczce, przekazała do kuchni i wróciła do dalszego
obsługiwania klientów. Musiało być jej ciężko i naprawdę wyglądała na prawdziwie
zabieganą. Niektórzy mężczyźni rzucali ku niej wymyślne uwagi, jednak ona puszczała to mimo uszu. Wyobraziłem sobie, że na miejscu tej
młodej kobiety znalazła się Elise. Ta kruszynka prędzej by stamtąd uciekła, niż
znosiła z kamienną twarzą sprośne żarty gości. Nie spodobała mi się ta myśl.
Karczma Astrid z pewnością nie należała do wielce kulturalnego miejsca, ale
mogłem wybaczyć zachowanie podpitych smakoszów alkoholowych klimatyczną
atmosferą. Choć współczułem kelnerce tego, że odgania obce ręce jak muchy, nie
pozostawało mi nic innego, jak wzruszenie ramionami. I tak siedziałem, podparty
na łokciach, obserwując różne osoby. Jedne twarze wydawały się przyjazne, od
innych biła wrogość. Nie zauważyłem wielu ludzi mojego pokroju. Najczęściej dostrzegałem
mężczyzn w sile wieku, ubranych jeszcze w różnorakie stroje robocze, którzy
najpewniej po pracy udawali się wraz z kolegami na małe coś niecoś. Bezwiednie
bawiłem się frędzelkami od białego obrusu, słuchają głośniejszych rozmów i
próbując wyłapać jakieś ciekawsze wątki. W dalszym ciągu zachwycałem się
wyglądem niezwykle dużego wnętrza.
Moją uwagę przykuła
pewna kobieta, czyszcząca stoły w opustoszałym rogu sali. Robiła to niezwykle
energicznie. Poprawiała serwety, starannie wycierała blaty i zanosiła brudne
naczynia do kuchni. Bardzo przypominała… Nie, to było niemożliwe. A może
jednak? Miała na oko trzydzieści pięć lat, pobladłą cerę, a zmarszczki
przedwcześnie znaczyły jej twarz, niegdyś pewnie urodziwą. Już na pierwszy rzut
oka ujrzałem w niej podobieństwo do bliźniaczek. Ten sam podbródek, te same,
identycznie ułożone wargi, choć wydawały się jeszcze węższe niż na przykład
usta Elise. Przemykała żwawo to tu, to tam, niezauważona, niedoceniona.
Skupiona wyłącznie na swojej pracy osoby sprzątającej. Nie patrzyła na nikogo,
nikt nie patrzył na nią. Nikt oprócz mnie.
Dopóki nie
przyniesiono mi jedzenia, obserwowałem każdy ruch tamtej kobiety.
- Velbekomme – powiedziała kelnerka, stawiając
przede mną talerz z parującym daniem i szklankę jasnoczerwonego kompotu.
- Tak – odrzekłem, uśmiechając się. –
Ładnie tutaj.
- Trudno się nie
zgodzić. Mamy nadzieję, że posmakuje panu.
- Gdyby to nie był
problem, prosiłbym o rachunek, dobrze?
- Nie ma sprawy. –
Śliczna dziewczyna ukłoniła się lekko i biegiem powróciła do kolejnych
obowiązków.
Wyciągnąłem
sztućce, zawinięte w papierową serwetkę. Potrawa wyglądała niezmiernie
apetycznie i pomimo jej wysokiej temperatury, zabrałem się do powolnego
kosztowania. Nie zawiodłem się. Idealnie doprawione mięso wręcz rozpływało się
w ustach, a warzywa były miękkie i przesiąknięte wywarem z rosołu. Przyrzekłem
sobie, że w niedalekiej przyszłości kupię tam coś na wynos dla Elise, której
ręce drżały ze szczęścia na sam widok zwyczajnych, posypanych cukrem
ciasteczek.
Siedziałem przy ławie
samiutki jak palec, lecz jakiś czas później zjawiła się starsza, całkiem
posiwiała pani, która usiadła przy drugim końcu stołu. Rozpięła guziki
bordowego swetra i zaczęła wachlować się dłonią. Wyglądała tak, jakby było jej
słabo, ale gdy przyniesiono dla niej wodę, natychmiast odżyła, świdrując
ciekawskim spojrzeniem siedzących po kątach ludzi. Z trzymanej na kolanach
torebki wyciągała różne drobiazgi, takie jak różnokolorowe chustki, lustereczka
w ozdobnych ramkach i biżuterię, która wyglądała na ręcznie wykonaną. Kelnerka
na moment zaniechała swej pracy, zachwycając się przedmiotami. Co chwilę
słyszałem słowo „smuk”, wypowiedziane z jej ust.
- …niezwykłe! Za
pięćdziesiąt koron? Całkiem dobra cena…
- Dla ciebie może
być nawet czterdzieści, złotko – gruchała staruszka, kładąc na stole coraz to
nowsze świecidełka.
- W takim razie
proszę zatrzymać dla mnie te dwa! – Dziewczyna cmoknęła kobiecinię w zapadły
policzek i opuściła ją, powracając na salę. Pośpiesznie dokończyłem jedzenie,
złożyłem naczynia jedno na drugim, po czym podszedłem do starszej pani.
Wyglądała na ucieszoną, widząc, iż najprawdopodobniej zyskała nowego klienta.
- To wszystko na
sprzedaż? – zapytałem, wskazując na bogactwo różnorakich rzeczy. Oczy kobiety
rozpromieniły się.
- Ach, mój drogi,
zarabiam tym na życie od wielu lat. Siadaj i pooglądaj sobie te cudeńka –
poprosiła.
Faktycznie, drobne
rzeczy były ładne. Bransoletki z kamykami, posrebrzane wisiorki, złote
przypinki w kształcie kwiatów lub ptaków, pierścioneczki, opaski na włosy,
okrągłe klipsy, dostępne w kilkunastu kolorach, wysadzane koralikami lusterka,
różnobarwne chusty, świecące puzderka na zdjęcia albo większe, na
przechowywanie biżuterii, spinki, rzemyki… Od razu zdecydowałem się sprawić
Elise prezent i wręczyć przy najbliższym spotkaniu. Wybrałem błękitną chustę oraz ciemnoniebieskie zwierciadełko z uchwytem. Na te dwie
rzeczy wydałem sto pięćdziesiąt koron, ale raczej lekką ręką. Staruszka
podziękowała za zakup.
Powróciłem na swoje
miejsce, gdzie zawinąłem jedną rzecz w drugą i wsadziłem mały upominek do
kieszeni kurtki. Tymczasem pracownica karczmy wyniosła już talerze, oczekując
na zapłatę za posiłek. Wygrzebałem z portfela kolejne banknoty, kątem oka
zauważając, że starsza pani przywołała do siebie sprzątającą. Spojrzałem na
odrobinę zniecierpliwioną kelnerkę, zerkającą raz po raz na salę. Ruch był
coraz mniejszy, przy stołach zostało niewielu mężczyzn, ale rozumiałem, że sama
jak najszybciej pragnęła uwinąć się i wrócić do domu. Wsunąłem w jej dłoń pieniądze
wraz z napiwkiem.
- Przepraszam, czy
mógłbym prosić o jakiś sok…? Może być pomarańczowy.
- Oczywiście, już
podaję – uśmiechnęła się i powędrowała w kierunku baru. Ja tymczasem próbowałem
znaleźć źródło rozmowy dwóch kobiet. Patrzyłem w zupełnie inną stronę, ale
strzygłem uszy, aby tylko coś posłyszeć.
- Vero, Vero –
westchnęła staruszka. – Na taką zmęczoną życiem wyglądasz. Przejrzyj sobie te
skarby, może znajdziesz coś dla siebie.
- Roso, gdybym
tylko miała pieniądze, to wzięłabym wszystko. I nie dla siebie – odpowiedziała
cicho sprzątaczka. Z wizyty pod chatą zapamiętałem głównie jakieś wrzaski, ale
być może był to ten sam głos.
- Och, wiem, wiem.
Jak ma się twoja dziewczynka?
- Nieciekawie.
Przez te nerwy ciągle się na niej wyżywam, a ostatnio… - ściszyła ton – znowu
dopadło ją…
- Atak? Biedna
Elise. Musicie ją zabrać do lekarza, najlepiej do Lemvig. – Słowa te
przesiąknięte były przyganą i trwogą.
Czułem, jak pocą mi
się dłonie. O czym mówiła matka Elise?
Mojej Elise.
W pośpiechu
założyłem kurtkę i czym prędzej wybiegłem z karczmy. Na zewnątrz mgła nieco
zelżała, za co byłem wdzięczny pogodzie. Musiałem jakoś trafić do dzielnicy
rybackiej. Nie przez las, a drogą. Jak burza wpadłem do auta, zapiąłem pasy i
wyjechałem z centrum miasteczka. Na całe szczęście nie pogubiłem się, choć
jechałem zupełnie instynktownie, rozglądając się wokół i szukając właściwej
uliczki. Nie minęły nawet dwie minuty, a byłem już na miejscu.
~*~
Domek wyglądał tak
samo przygnębiająco jak wcześniej, jednak znikła gdzieś łódź oraz rybackie sieci. Tym razem nie kryłem się w krzakach. Po wyjściu z samochodu od razu
podszedłem do drzwi, nie zwracając uwagi na nieład, panujący na podwórzu.
Złożyłem lewą dłoń w pięść i zapukałem. Długo nie otwierała, więc zacząłem
węszyć, obchodzić budynek i zaglądać w okna. Później ponowiłem próbę, stukając
knykciami o zbite z sobą deski.
- Elise! Wiem, że
tam jesteś – zawołałem. – Błagam, otwórz.
W chwilę później
między drzwiami a futryną pojawiła się cienka, mroczna szczelina, w której
błyskał srebrny łańcuch.
- Christian, to ty?
– odezwał się cichy, łagodny głosik.
- Tak. Otwórz,
proszę – powiedziałem, zaglądając w szparę.
- Odejdź…
- Nie zrobię tego!
I wierz mi, będę tu stać, dopóki się nie pokażesz. Twoja mama nie będzie
zadowolona, jeśli mnie tu zastanie, prawda? – Pytanie to zadałem z odrobiną
premedytacji.
Elise trzasnęła
drzwiami. Rozległ się zgrzyt, a później ujrzałem ją. Stała w progu, chudsza niż zwykle. Spuszczała wzrok na swoje liche obuwie, objęta
ramionami. Na głowie miała biały czepek, zakrywający wszystkie jasne włosy.
- Jezu… - Ująłem
jej podbródek i uniosłem twarz. Byłem przerażony, gdy na policzku dziewczyny
ujrzałem trzy zabliźniające się pręgi. Z niebieskich oczu płynęły łzy. Bez
słowa chwyciłem ją w ramiona, zamykając w żelaznym uścisku i tuląc przez długie
minuty.
- Co oni ci
zrobili? – spytałem, tłumiąc w sobie rosnący gniew.
- Mama… - wyjąkała
Elise, szlochając. Rozdzierało mi to serce. Żyłem w spokoju i dobytku, a nie
pomyślałem, że tuż obok dzieje się tragedia osoby, na której zależało mi coraz
bardziej. Jak mogłem mieć do niej żal, jak mogłem?! Wyzywałem się w myślach,
klnąc dodatkowo na matkę dziewczyny.
- Gdzie Liv?
- Wypłynęła z ojcem
na morze za karę – odpowiedziała, już nieco spokojniejszym głosem. Odsunęła się
ode mnie, w dalszym ciągu uciekając dokądś spojrzeniem… - Jestem sama i robię
porządki. – Otarła dłonią czoło.
- Pomogę ci –
zaproponowałem. Elise pokręciła głową i odkryła włosy.
- Właśnie
skończyłam. Christian… Nie powinieneś tutaj przyjeżdżać. – zerknęła
nieśmiało w stronę auta.
- Ale chciałem. To
źle?
- Nie, nie! Tylko…
ty tutaj nie pasujesz – odparła łamiącym się głosem.
- Nawet tak nie
mów. – Przytuliłem ją ponownie. Zadrżała i objęła mnie.
- Może spacer? Nie
chcę cię zapraszać tutaj… - Elise zmieszała się. Skinąłem głową. Z nią mogłem
pójść wszędzie, gdziekolwiek pragnęłaby iść. Weszła do domku, aby przebrać się.
Oczekując dziewczyny, usiadłem na wąskiej ławeczce, na której nie tak dawno widziałem jej ojca.
Powróciła w
kwiecistej sukience za kolano, swetrze i sandałach. Był chłodny, ponury dzień, a
aura zwiastowała rychłe nadejście deszczu, lecz ona nie wyglądała na przejętą
zimnem. Złapała mnie za rękę.
- Dokąd się wybierzemy?
– zapytałem, kiedy wyszliśmy na plażę. Większa część wybrzeża była kamienista.
- Chcę ci pokazać
stary port. Jest niedaleko – odpowiedziała, wciąż trzymając mnie pod ramię. Nie
przeszkadzało mi to. Lubiłem ten ulotny dotyk dziewczyny. Przez jakiś czas
szliśmy w milczeniu, oboje zasłuchani w szum fal. Później nie wytrzymałem i
rozpocząłem rozmowę, nakierowując tory pogawędki na to, co wydarzyło się w
życiu Elise przez ostatni tydzień.
Jej odpowiedzi były
raczej niejednoznaczne, nie tworzyły spójnej całości ze strzępkami słów matki.
Potem zamilkła i nie chciała mówić nic więcej. Nie naciskałem. Byłem jedynie
wściekły na sytuacje, z jakimi musi się borykać; zaczynałem wierzyć, że u mnie
miałaby znacznie lepsze warunki. Tylko co potem?
Chłonąłem obecność
Elise, raz po raz zerkając na tę piękną twarzyczkę, przypatrując się drobnym
piegom, długim rzęsom… Jedynie tych szram po paznokciach nie potrafiłem znieść.
Gdybym tylko mógł, z wielką chęcią oddałbym cios jej matce. Nie z
satysfakcją, nie z przyjemnością, a z poczuciem, że zrobiłem dobrze. Bez
namysłu objąłem ją, muskając ustami jasne włosy.
Zaczerwieniła się.
- Christianie, to
już tutaj – powiedziała.
Spojrzałem przed
siebie. Staliśmy już na terenie, który został wylany betonem. Przed nami
rozciągało się ogrodzenie: biała siatka, podziurawiona w wielu miejscach, gdzieniegdzie poczerniała. Smutny był
to widok, a wręcz nostalgiczny. Miejsce, które niegdyś miało przynieść zyski
oraz chwałę miasteczku, zostało całkowicie zniszczone. Być może kiedyś
przypływało tutaj mnóstwo statków, większych lub mniejszych, ale obecnie doki
ziały pustkami. Przypomniałem sobie port w Kopenhadze. Nie potrafiłem znaleźć
cienia porównania między tymi dwoma zakątkami.
Przeszliśmy przez
większy otwór. Na platformach nie było już śladu po walce sprzed wielu, wielu
lat. Ze wszystkich wysokich latarni ostały tylko dwie, zniszczone, o wybitych
szybkach. Wiatr poruszał lichym, ledwo trzymającym się zawiasów ogrodzeniem,
które wydawało ciche zgrzyty.
W porcie nadal
tkwił duch zamierzchłych czasów i ostatecznego, brutalnego końca. Patrzyłem na
zburzone budynki, nie mogąc pojąć, że oto znalazłem się u źródła strachu
rybaków z Vrist. Ci, którzy bali się o utracenie morza, odebrali prawo do niego
sami. Czy właściwie? Czyż nikt nie mógł pogodzić pracy obu społeczności? Nie
wiedziałem dlaczego, ale jak najszybciej chciałem opuścić to miejsce.
Przesiąknięta złem aura wisiała w powietrzu. Nie otaczała całego miejsca, po
prostu tam tkwiła… Jak niewidzialna siła, kumulując się w samym środku.
Elise usadowiła się
na betonie, opuszczając nogi tak, że dyndały jej kilka metrów nad poziomem
wody.
- Dlaczego tu
jesteśmy? – zapytałem cicho, usadawiając się obok dziewczyny.
Założyła pasmo włosów
za ucho, patrząc na morze.
- To lepsze miejsce
niż mój dom – mruknęła. – Lubię tu czasem przychodzić, kiedy chcę pobyć
zupełnie sama… Przepraszam, że cię tu zabrałam. Ten port posiada dość krwawą
historię.
- Tak, znam ją. Nie
wydaje mi się, aby było tutaj zupełnie bezpiecznie.
- Bo nie jest.
Christianie… jak ma się twoja głowa? – spytała. Nie czekając na odpowiedź,
zanurzyła palce w moich włosach, delikatnie przeczesując je. Po raz pierwszy w
tym dniu ujrzałem uśmiech dziewczyny.
- Są gęste i piękne – wyszeptała, wycofując dłoń. – Cieszę się, że guz znikł.
- Już dawno. Poza
tym dziękuję za dość nietypowy komplement – zaśmiałem się.
Nie przebywaliśmy
długo nad portem. Jakiś czas później powróciliśmy na plażę, wracając spacerem
do chatki Elise. Wtedy też przypomniałem sobie o prezencie, jaki nadal
przebywał w kieszeni mej kurtki. Złapałem dziewczynę za przedramię.
- Mam coś dla
ciebie. – Wyciągnąłem owinięte błękitną chustką lusterko. Blondynka
wytrzeszczyła oczy, patrząc to na mnie, to na podarunek. Delikatnie ujęła
materiał i rozwinęła. Wysadzane ciemnoniebieskimi kamykami i koralikami
zwierciadełko odebrało jej mowę. Obracała przedmiot w dłoniach, oglądała,
patrzyła we własne odbicie…
- To jest piękne. –
Otarła kciukiem łzę poruszenia. Później wspięła się na palce i pocałowała mnie
w policzek, tak blisko kącika ust…
Wtedy też na nosie
poczułem pierwszą kroplę deszczu.
~*~
Velbekomme - smacznego
Tak - dziękuję
Velbekomme - smacznego
Tak - dziękuję