Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

13.

„U źródła strachu”


Minął tydzień. Podczas tych siedmiu dni nie spotkałem już ani Elise, ani Żółwia. Byłem odrobinę rozczarowany tym, że dziewczyna koniec końców zapomniała o obiecanej wizycie. Martwiłem się o nią, ale nie potrafiłem zmusić się do ponownej wizyty dzielnicy rybackiej. Każdego ranka, zaraz po wypiciu świeżo zaparzonej kawy, spacerowałem boso wzdłuż wybrzeża, wpatrując się w morze i wdychając chłodne, orzeźwiające powietrze. Po pół godzinie takich wędrówek wracałem do pustego domu, resztę czasu poświęcając na pracę. Nie miałem kontaktu z nikim. Głośne uderzenia o klawisze maszyny były mi muzyką, a śpiew mew oraz rybitw jedynym towarzystwem. Nie działo się nic strasznego, nic niepokojącego. Zaszywałem się w kokonie obojętności, odżywając jedynie podczas pisania albo malowania. O dziwo, zajęcia te wychodziły wręcz same z siebie i zacząłem podejrzewać, że do Koldingu powrócę nie z jedną, a z dwoma gotowymi powieściami. Ukończyłem także obraz, przedstawiający sztorm. Wystarczyło go jedynie delikatnie przetransportować do rodzinnego miasta, później zaś pokazać światu.

Gdzieś w głębi duszy nie przestawałem dumać nad Elise. Nie były to jasno sprecyzowane myśli. Przywoływałem obraz jej twarzy, głównie ciemnoniebieskich, tajemniczych oczu i pięknie wykrojonych ust, które zagryzała, kiedy czuła zawstydzenie. Zawsze widziałem ją jako osobę potrzebującą wsparcia, jednak gdzieś pod tym wszystkim kryła się niewiarygodna siła. Z jednej strony naiwna, dziecinna, z drugiej wojownicza i opanowana. Lubiłem ją, mimo że pod całą tą sympatią kryło się pewne niedowierzanie w wyjątkowość dziewczyny. Serce biło mi szybciej i szybciej, choć jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że ona nie jest dla mnie. Nie odnalazłaby się gdzieś poza Vrist, w dużym mieście pełnym nowoczesnych ludzi. Nie znała tego na własnej skórze.

Może w innym życiu… Może wtedy mógłbym ją obdarzyć głębszym uczuciem. Chociaż nikt nigdy nie powiedział, że szczęście zawsze przychodzi samo, niewspomagane żadnymi wysiłkami. Czasem wariowałem z samotności, czasem dostawałem paranoi przez sekrety nadmorskiej posiadłości, lecz nie mógłbym odejść ze świadomością, że gdzieś tam tkwi Elise, maczając dłonie w rybiej posoce i pozbawiając śliskich ciał łbów. Nie do końca wiedziałem, czego oczekuję. Jedno tylko mogłem stwierdzić: pragnąłem poznać ją lepiej.

Czas jednak pędził jak szalony, jak strumień rwącej rzeki, nieznający wytchnienia. Jeśli zależało mi na znajomości z dziewczyną, najwyraźniej musiałem wziąć sprawy w swoje ręce…

Od czegoś musiałem wreszcie zacząć.

~*~

Ósmego dnia cierpkiej samotności postanowiłem rozruszać samochód i wybrać się do Vrist. Powodów miałem ku temu aż trzy. Wypadało zrobić zakupy, dostarczyć do pralni rzeczy, których nie dało się wyczyścić zwykłymi mydlinami i zjeść jakiś ciepły posiłek. Nie byłem mistrzem gotowania, więc żywiłem się głównie gotowymi daniami albo wykonanymi na szybko kanapkami. Przypomniałem sobie za to o knajpie, o jakiej niegdyś wspominał Jorgens, dlatego zaryzykowałem spotkanie z miejscową ludnością i wybrałem się tam.

W powietrzu unosiła się mlecznobiała mgła, która utrudniała widoczność. Zarysy budynków wydawały się rozmazane, a gdy wysiadłem z kabiny auta, podczas oddechu ujrzałem wydobywające się z ust obłoczki pary. Dzień należał do tych zimnych, lecz chłód nie przenikał przez tkaniny ubrań i nie dobierał się łapczywie do ciała. Wątpiłem, abym odnalazł jakikolwiek punkt w tym miejscu, gdybym wcześniej do niego nie przyjeżdżał. Ciche, martwe miasteczko… Nawet soboty nie należały tam do gwarnych. Wszyscy zaszywali się niezmiennie we własnych domostwach, być może większość mieszkańców pracowała w innych okolicznych miastach. Trzask zamykanych drzwiczek jeszcze nigdy nie wydawał się brzmieć jak huk po wybuchu bomby. Wsunąłem lewą dłoń wraz z kluczykami do kieszeni kurtki i spokojnym krokiem przemierzyłem środek pustej ulicy, niosąc pod pachą torbę z brudnymi koszulami oraz znoszonymi spodniami. Niestety okazało się, że pralnia była zamknięta. Odrobinę zirytowany, powróciłem na parking, po czym do bagażnika wrzuciłem ciuchy.

Odnosiłem dziwne wrażenie. Jakby przez tę siwą kurtynę przewiercało się czyjeś spojrzenie. Coś lub ktoś bacznie mnie obserwowało, obchodziło wokół i szykowało się do skoku. Wytężałem wzrok, ale nie mogłem dostrzec niczego, co znajdowało się dalej niż osiem metrów. Byłem pewien, że to tylko chore wymysły wyobraźni, a i tak przechodziły mnie nieprzyjemne dreszcze. Przez chwilę wahałem się, czy nie powrócić jak najszybciej do domu, ale skoro już przyjechałem, nie chciałem marnować okazji na lepsze wniknięcie w społeczność Vrist. Knajpę „U Astrid” odnalazłem bez większych problemów. Pchnąłem ciemnobrązowe drzwi i wszedłem do środka.

Z miejsca uderzył we mnie apetyczny zapach świeżo przyrządzonego jadła, przez który od razu napłynęła mi ślinka do ust. Pomieszczenie było duże oraz przestronne, utrzymane w ciemnobrązowych barwach. Bardziej przypominało przytulną karczmę, aniżeli prostą jadłodajnię, oferującą frytki i taką, w której lecą największe radiowe hity. Wszystkie meble wykonane były z jasnego drewna. Przy długich ławach, na krzesłach siedzieli goście, w większej mierze mężczyźni. Sączyli powoli złote piwo i rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, w ogóle nie zwracając uwagi na nowo przybyłego. Najbardziej w lokalu urzekły mnie wysokie kolumny i wymyślne dodatki, pozawieszane na kremowych ścianach: ręcznie malowane talerze, obrazy, trofea przedstawiające ogromnych rozmiarów ryby oraz kominek. Ogień dodawał nastrojowości pomieszczeniu, obdarzając restaurację pomarańczową poświatą. Obok stała staroświecka szafa grająca, która lata świetności miała dawno za sobą. Między stołami lawirowała zręcznie młoda kelnerka, roznosząc na czarnych tackach kolejne kufle, wypełnione alkoholem. Przy barze, chyba dla ozdoby, ustawiono dwie beczki. Barman wycierał zawzięcie szklanki, nie przejmując się rosnącym harmiderem przy stołach bardziej wypitych ludzi. Gdzieniegdzie rozlegał się dźwięk sztućców, ale wiedziałem, że to miejsce jest bardziej przeznaczone dla miłośników spotkań przy piwie, niż dla pragnących smacznie się pożywić. Ciemna podłoga skrzypiała przeciągle przy każdym kroku, gdy poszedłem w kierunku jedynego pustego stołu. Zająłem miejsce w ciemnym kącie. Czułem się trochę jak w górach, choć ktoś, kto dbał o wystrój wnętrza, nie zapomniał również o morskich akcentach. Niedaleko mnie powieszony był miniaturowy statek piracki, a na ławach stały szklane pojemniczki, wypełnione piaskiem i muszlami. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Nie dość, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi, to na dodatek znalazłem się w tak przytulnym miejscu, przy którym cały nawiedzony domek Jorgensa wydał się zwyczajnie straszny.

Ściągnąłem kurtkę i przewiesiłem ją przez oparcie krzesła. Kelnerka, młoda, ciemnowłosa dziewczyna podeszła chwilę później. Powitała mnie przyjaźnie, podała kartę z menu, a później zapaliła dwie świece. Odprowadziłem kobietę spojrzeniem, dziwiąc się, że oto właśnie pojawiła się jakaś sympatyczna osoba. Przestudiowałem dokładnie listę dań. Oferowano w niej dużo ryb, ale znalazły się również domowe obiady. Gdy brunetka pojawiła się ponownie, poprosiłem o pulpeciki wieprzowe, gotowane w rosole z dużą ilością warzyw, a do tego kompot wiśniowy. Dziewczyna zapisała wszystko na małej karteczce, przekazała do kuchni i wróciła do dalszego obsługiwania klientów. Musiało być jej ciężko i naprawdę wyglądała na prawdziwie zabieganą. Niektórzy mężczyźni rzucali ku niej wymyślne uwagi, jednak ona puszczała to mimo uszu. Wyobraziłem sobie, że na miejscu tej młodej kobiety znalazła się Elise. Ta kruszynka prędzej by stamtąd uciekła, niż znosiła z kamienną twarzą sprośne żarty gości. Nie spodobała mi się ta myśl. Karczma Astrid z pewnością nie należała do wielce kulturalnego miejsca, ale mogłem wybaczyć zachowanie podpitych smakoszów alkoholowych klimatyczną atmosferą. Choć współczułem kelnerce tego, że odgania obce ręce jak muchy, nie pozostawało mi nic innego, jak wzruszenie ramionami. I tak siedziałem, podparty na łokciach, obserwując różne osoby. Jedne twarze wydawały się przyjazne, od innych biła wrogość. Nie zauważyłem wielu ludzi mojego pokroju. Najczęściej dostrzegałem mężczyzn w sile wieku, ubranych jeszcze w różnorakie stroje robocze, którzy najpewniej po pracy udawali się wraz z kolegami na małe coś niecoś. Bezwiednie bawiłem się frędzelkami od białego obrusu, słuchają głośniejszych rozmów i próbując wyłapać jakieś ciekawsze wątki. W dalszym ciągu zachwycałem się wyglądem niezwykle dużego wnętrza.

Moją uwagę przykuła pewna kobieta, czyszcząca stoły w opustoszałym rogu sali. Robiła to niezwykle energicznie. Poprawiała serwety, starannie wycierała blaty i zanosiła brudne naczynia do kuchni. Bardzo przypominała… Nie, to było niemożliwe. A może jednak? Miała na oko trzydzieści pięć lat, pobladłą cerę, a zmarszczki przedwcześnie znaczyły jej twarz, niegdyś pewnie urodziwą. Już na pierwszy rzut oka ujrzałem w niej podobieństwo do bliźniaczek. Ten sam podbródek, te same, identycznie ułożone wargi, choć wydawały się jeszcze węższe niż na przykład usta Elise. Przemykała żwawo to tu, to tam, niezauważona, niedoceniona. Skupiona wyłącznie na swojej pracy osoby sprzątającej. Nie patrzyła na nikogo, nikt nie patrzył na nią. Nikt oprócz mnie.

Dopóki nie przyniesiono mi jedzenia, obserwowałem każdy ruch tamtej kobiety.

- Velbekomme – powiedziała kelnerka, stawiając przede mną talerz z parującym daniem i szklankę jasnoczerwonego kompotu.

- Tak – odrzekłem, uśmiechając się. – Ładnie tutaj.

- Trudno się nie zgodzić. Mamy nadzieję, że posmakuje panu.

- Gdyby to nie był problem, prosiłbym o rachunek, dobrze?

- Nie ma sprawy. – Śliczna dziewczyna ukłoniła się lekko i biegiem powróciła do kolejnych obowiązków.

Wyciągnąłem sztućce, zawinięte w papierową serwetkę. Potrawa wyglądała niezmiernie apetycznie i pomimo jej wysokiej temperatury, zabrałem się do powolnego kosztowania. Nie zawiodłem się. Idealnie doprawione mięso wręcz rozpływało się w ustach, a warzywa były miękkie i przesiąknięte wywarem z rosołu. Przyrzekłem sobie, że w niedalekiej przyszłości kupię tam coś na wynos dla Elise, której ręce drżały ze szczęścia na sam widok zwyczajnych, posypanych cukrem ciasteczek.

Siedziałem przy ławie samiutki jak palec, lecz jakiś czas później zjawiła się starsza, całkiem posiwiała pani, która usiadła przy drugim końcu stołu. Rozpięła guziki bordowego swetra i zaczęła wachlować się dłonią. Wyglądała tak, jakby było jej słabo, ale gdy przyniesiono dla niej wodę, natychmiast odżyła, świdrując ciekawskim spojrzeniem siedzących po kątach ludzi. Z trzymanej na kolanach torebki wyciągała różne drobiazgi, takie jak różnokolorowe chustki, lustereczka w ozdobnych ramkach i biżuterię, która wyglądała na ręcznie wykonaną. Kelnerka na moment zaniechała swej pracy, zachwycając się przedmiotami. Co chwilę słyszałem słowo „smuk”, wypowiedziane z jej ust.

- …niezwykłe! Za pięćdziesiąt koron? Całkiem dobra cena…

- Dla ciebie może być nawet czterdzieści, złotko – gruchała staruszka, kładąc na stole coraz to nowsze świecidełka.

- W takim razie proszę zatrzymać dla mnie te dwa! – Dziewczyna cmoknęła kobiecinię w zapadły policzek i opuściła ją, powracając na salę. Pośpiesznie dokończyłem jedzenie, złożyłem naczynia jedno na drugim, po czym podszedłem do starszej pani. Wyglądała na ucieszoną, widząc, iż najprawdopodobniej zyskała nowego klienta.

- To wszystko na sprzedaż? – zapytałem, wskazując na bogactwo różnorakich rzeczy. Oczy kobiety rozpromieniły się.

- Ach, mój drogi, zarabiam tym na życie od wielu lat. Siadaj i pooglądaj sobie te cudeńka – poprosiła.

Faktycznie, drobne rzeczy były ładne. Bransoletki z kamykami, posrebrzane wisiorki, złote przypinki w kształcie kwiatów lub ptaków, pierścioneczki, opaski na włosy, okrągłe klipsy, dostępne w kilkunastu kolorach, wysadzane koralikami lusterka, różnobarwne chusty, świecące puzderka na zdjęcia albo większe, na przechowywanie biżuterii, spinki, rzemyki… Od razu zdecydowałem się sprawić Elise prezent i wręczyć przy najbliższym spotkaniu. Wybrałem błękitną chustę oraz ciemnoniebieskie zwierciadełko z uchwytem. Na te dwie rzeczy wydałem sto pięćdziesiąt koron, ale raczej lekką ręką. Staruszka podziękowała za zakup.

Powróciłem na swoje miejsce, gdzie zawinąłem jedną rzecz w drugą i wsadziłem mały upominek do kieszeni kurtki. Tymczasem pracownica karczmy wyniosła już talerze, oczekując na zapłatę za posiłek. Wygrzebałem z portfela kolejne banknoty, kątem oka zauważając, że starsza pani przywołała do siebie sprzątającą. Spojrzałem na odrobinę zniecierpliwioną kelnerkę, zerkającą raz po raz na salę. Ruch był coraz mniejszy, przy stołach zostało niewielu mężczyzn, ale rozumiałem, że sama jak najszybciej pragnęła uwinąć się i wrócić do domu. Wsunąłem w jej dłoń pieniądze wraz z napiwkiem.

- Przepraszam, czy mógłbym prosić o jakiś sok…? Może być pomarańczowy.

- Oczywiście, już podaję – uśmiechnęła się i powędrowała w kierunku baru. Ja tymczasem próbowałem znaleźć źródło rozmowy dwóch kobiet. Patrzyłem w zupełnie inną stronę, ale strzygłem uszy, aby tylko coś posłyszeć.

- Vero, Vero – westchnęła staruszka. – Na taką zmęczoną życiem wyglądasz. Przejrzyj sobie te skarby, może znajdziesz coś dla siebie.

- Roso, gdybym tylko miała pieniądze, to wzięłabym wszystko. I nie dla siebie – odpowiedziała cicho sprzątaczka. Z wizyty pod chatą zapamiętałem głównie jakieś wrzaski, ale być może był to ten sam głos.

- Och, wiem, wiem. Jak ma się twoja dziewczynka?

- Nieciekawie. Przez te nerwy ciągle się na niej wyżywam, a ostatnio… - ściszyła ton – znowu dopadło ją…

- Atak? Biedna Elise. Musicie ją zabrać do lekarza, najlepiej do Lemvig. – Słowa te przesiąknięte były przyganą i trwogą.

Czułem, jak pocą mi się dłonie. O czym mówiła matka Elise?

Mojej Elise.

W pośpiechu założyłem kurtkę i czym prędzej wybiegłem z karczmy. Na zewnątrz mgła nieco zelżała, za co byłem wdzięczny pogodzie. Musiałem jakoś trafić do dzielnicy rybackiej. Nie przez las, a drogą. Jak burza wpadłem do auta, zapiąłem pasy i wyjechałem z centrum miasteczka. Na całe szczęście nie pogubiłem się, choć jechałem zupełnie instynktownie, rozglądając się wokół i szukając właściwej uliczki. Nie minęły nawet dwie minuty, a byłem już na miejscu.

~*~

Domek wyglądał tak samo przygnębiająco jak wcześniej, jednak znikła gdzieś łódź oraz rybackie sieci. Tym razem nie kryłem się w krzakach. Po wyjściu z samochodu od razu podszedłem do drzwi, nie zwracając uwagi na nieład, panujący na podwórzu. Złożyłem lewą dłoń w pięść i zapukałem. Długo nie otwierała, więc zacząłem węszyć, obchodzić budynek i zaglądać w okna. Później ponowiłem próbę, stukając knykciami o zbite z sobą deski.

- Elise! Wiem, że tam jesteś – zawołałem. – Błagam, otwórz.

W chwilę później między drzwiami a futryną pojawiła się cienka, mroczna szczelina, w której błyskał srebrny łańcuch.

- Christian, to ty? – odezwał się cichy, łagodny głosik.

- Tak. Otwórz, proszę – powiedziałem, zaglądając w szparę.

- Odejdź…

- Nie zrobię tego! I wierz mi, będę tu stać, dopóki się nie pokażesz. Twoja mama nie będzie zadowolona, jeśli mnie tu zastanie, prawda? – Pytanie to zadałem z odrobiną premedytacji.

Elise trzasnęła drzwiami. Rozległ się zgrzyt, a później ujrzałem ją. Stała w progu, chudsza niż zwykle. Spuszczała wzrok na swoje liche obuwie, objęta ramionami. Na głowie miała biały czepek, zakrywający wszystkie jasne włosy.

- Jezu… - Ująłem jej podbródek i uniosłem twarz. Byłem przerażony, gdy na policzku dziewczyny ujrzałem trzy zabliźniające się pręgi. Z niebieskich oczu płynęły łzy. Bez słowa chwyciłem ją w ramiona, zamykając w żelaznym uścisku i tuląc przez długie minuty.

- Co oni ci zrobili? – spytałem, tłumiąc w sobie rosnący gniew.

- Mama… - wyjąkała Elise, szlochając. Rozdzierało mi to serce. Żyłem w spokoju i dobytku, a nie pomyślałem, że tuż obok dzieje się tragedia osoby, na której zależało mi coraz bardziej. Jak mogłem mieć do niej żal, jak mogłem?! Wyzywałem się w myślach, klnąc dodatkowo na matkę dziewczyny.

- Gdzie Liv?

- Wypłynęła z ojcem na morze za karę – odpowiedziała, już nieco spokojniejszym głosem. Odsunęła się ode mnie, w dalszym ciągu uciekając dokądś spojrzeniem… - Jestem sama i robię porządki. – Otarła dłonią czoło.

- Pomogę ci – zaproponowałem. Elise pokręciła głową i odkryła włosy.

- Właśnie skończyłam. Christian… Nie powinieneś tutaj przyjeżdżać. – zerknęła nieśmiało w stronę auta.

- Ale chciałem. To źle?

- Nie, nie! Tylko… ty tutaj nie pasujesz – odparła łamiącym się głosem.

- Nawet tak nie mów. – Przytuliłem ją ponownie. Zadrżała i objęła mnie.

- Może spacer? Nie chcę cię zapraszać tutaj… - Elise zmieszała się. Skinąłem głową. Z nią mogłem pójść wszędzie, gdziekolwiek pragnęłaby iść. Weszła do domku, aby przebrać się. Oczekując dziewczyny, usiadłem na wąskiej ławeczce, na której nie tak dawno widziałem jej ojca.

Powróciła w kwiecistej sukience za kolano, swetrze i sandałach. Był chłodny, ponury dzień, a aura zwiastowała rychłe nadejście deszczu, lecz ona nie wyglądała na przejętą zimnem. Złapała mnie za rękę.

- Dokąd się wybierzemy? – zapytałem, kiedy wyszliśmy na plażę. Większa część wybrzeża była kamienista.

- Chcę ci pokazać stary port. Jest niedaleko – odpowiedziała, wciąż trzymając mnie pod ramię. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłem ten ulotny dotyk dziewczyny. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, oboje zasłuchani w szum fal. Później nie wytrzymałem i rozpocząłem rozmowę, nakierowując tory pogawędki na to, co wydarzyło się w życiu Elise przez ostatni tydzień.

Jej odpowiedzi były raczej niejednoznaczne, nie tworzyły spójnej całości ze strzępkami słów matki. Potem zamilkła i nie chciała mówić nic więcej. Nie naciskałem. Byłem jedynie wściekły na sytuacje, z jakimi musi się borykać; zaczynałem wierzyć, że u mnie miałaby znacznie lepsze warunki. Tylko co potem?

Chłonąłem obecność Elise, raz po raz zerkając na tę piękną twarzyczkę, przypatrując się drobnym piegom, długim rzęsom… Jedynie tych szram po paznokciach nie potrafiłem znieść. Gdybym tylko mógł, z wielką chęcią oddałbym cios jej matce. Nie z satysfakcją, nie z przyjemnością, a z poczuciem, że zrobiłem dobrze. Bez namysłu objąłem ją, muskając ustami jasne włosy.

Zaczerwieniła się.

- Christianie, to już tutaj – powiedziała.

Spojrzałem przed siebie. Staliśmy już na terenie, który został wylany betonem. Przed nami rozciągało się ogrodzenie: biała siatka, podziurawiona w wielu miejscach, gdzieniegdzie poczerniała. Smutny był to widok, a wręcz nostalgiczny. Miejsce, które niegdyś miało przynieść zyski oraz chwałę miasteczku, zostało całkowicie zniszczone. Być może kiedyś przypływało tutaj mnóstwo statków, większych lub mniejszych, ale obecnie doki ziały pustkami. Przypomniałem sobie port w Kopenhadze. Nie potrafiłem znaleźć cienia porównania między tymi dwoma zakątkami.

Przeszliśmy przez większy otwór. Na platformach nie było już śladu po walce sprzed wielu, wielu lat. Ze wszystkich wysokich latarni ostały tylko dwie, zniszczone, o wybitych szybkach. Wiatr poruszał lichym, ledwo trzymającym się zawiasów ogrodzeniem, które wydawało ciche zgrzyty.

W porcie nadal tkwił duch zamierzchłych czasów i ostatecznego, brutalnego końca. Patrzyłem na zburzone budynki, nie mogąc pojąć, że oto znalazłem się u źródła strachu rybaków z Vrist. Ci, którzy bali się o utracenie morza, odebrali prawo do niego sami. Czy właściwie? Czyż nikt nie mógł pogodzić pracy obu społeczności? Nie wiedziałem dlaczego, ale jak najszybciej chciałem opuścić to miejsce. Przesiąknięta złem aura wisiała w powietrzu. Nie otaczała całego miejsca, po prostu tam tkwiła… Jak niewidzialna siła, kumulując się w samym środku.

Elise usadowiła się na betonie, opuszczając nogi tak, że dyndały jej kilka metrów nad poziomem wody.

- Dlaczego tu jesteśmy? – zapytałem cicho, usadawiając się obok dziewczyny.

Założyła pasmo włosów za ucho, patrząc na morze.

- To lepsze miejsce niż mój dom – mruknęła. – Lubię tu czasem przychodzić, kiedy chcę pobyć zupełnie sama… Przepraszam, że cię tu zabrałam. Ten port posiada dość krwawą historię.

- Tak, znam ją. Nie wydaje mi się, aby było tutaj zupełnie bezpiecznie.

- Bo nie jest. Christianie… jak ma się twoja głowa? – spytała. Nie czekając na odpowiedź, zanurzyła palce w moich włosach, delikatnie przeczesując je. Po raz pierwszy w tym dniu ujrzałem uśmiech dziewczyny.

- Są gęste i piękne – wyszeptała, wycofując dłoń. – Cieszę się, że guz znikł.

- Już dawno. Poza tym dziękuję za dość nietypowy komplement – zaśmiałem się.

Nie przebywaliśmy długo nad portem. Jakiś czas później powróciliśmy na plażę, wracając spacerem do chatki Elise. Wtedy też przypomniałem sobie o prezencie, jaki nadal przebywał w kieszeni mej kurtki. Złapałem dziewczynę za przedramię.

- Mam coś dla ciebie. – Wyciągnąłem owinięte błękitną chustką lusterko. Blondynka wytrzeszczyła oczy, patrząc to na mnie, to na podarunek. Delikatnie ujęła materiał i rozwinęła. Wysadzane ciemnoniebieskimi kamykami i koralikami zwierciadełko odebrało jej mowę. Obracała przedmiot w dłoniach, oglądała, patrzyła we własne odbicie…

- To jest piękne. – Otarła kciukiem łzę poruszenia. Później wspięła się na palce i pocałowała mnie w policzek, tak blisko kącika ust…

Wtedy też na nosie poczułem pierwszą kroplę deszczu.

~*~

Velbekomme - smacznego
Tak - dziękuję