Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

14.

„Tajemnicza pozytywka”

jestem z upływającej wody
z liści które drżą
trącane dźwiękiem wiatru
przelatującego pospiesznie

jestem z wieczoru
który nie chce usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma gwiazd

noc — poprzez niebieskie żyły
w każdym włóknie ciała
w końcach palców
pulsuje namiętnym niespełnionym

jestem schrypłym głosem
milczącym głucho
nade mną dni
o wielkich pustych skrzydłach
mijają...

Halina Poświatowska


~*~
Szybko, nim zmokniemy do suchej nitki. – Złapałem delikatną dłoń dziewczyny i resztę trasy do chatki rybackiej pokonaliśmy truchtem. Zdawało się, że w ułamku zaledwie jednej małej sekundy mżawka przeistoczyła się w iście bezlitosną ulewę. Jasne kosmyki Elise zdążyły pochłonąć już mnóstwo wody, przez co znacznie ściemniały, a ja okropnie żałowałem braku parasola. Planowałem zdjąć kurtkę i osłonić jej głowę, jednak ona zaśmiała się radośnie i pognała do przodu. Obracała się wokół własnej osi, unosząc ręce ku niebiosom. Zapomniałbym. Uwielbiała deszcz. Uwielbiała, kiedy kłębowisko czarnych chmur zbierało się nią, wybuchało rzewnym płaczem aniołów… Cudownie było ją obserwować. Tak podobną do beztroskiego dziecka, tak różną od gnających dokądś wiecznie ludzi, którzy za nic mieli zmiany pogody. Nie chciałem się z nią rozstawać. Nie na kolejne osiem dni.

- Jak myślisz, czy twoja matka jest już w domu? – spytałem, gdy ubogi domek wyłonił się spośród gęstych strug ulewy.

Elise wyglądała na lekko przerażoną myślą, że ktoś zastałby ją w moim towarzystwie. Po chwili jednak rozluźniła się i odetchnęła z wyraźną ulgą.

- Nie, nie widzę roweru mamy – odpowiedziała. – Zawsze go stawia przy drzwiach, kiedy wraca z pracy.

- Więc co teraz?

Nagle przestałem zwracać uwagę na przeszkadzające uroki kapryśnego lata, skupiając się jedynie na naszej bliskości. Ja, dwudziestopięcioletni, racjonalny mężczyzna. Ciągle staliśmy w deszczu, przesiąkając okrutnie chłodną deszczówką. Spojrzała na mnie dość wymownie, posmutniała i drżąca jak rachityczne gałązki, poddane sile wiatru. Pochyliła głowę w dół, ukrywając zasnute szklaną taflą oczy. Niestety zdążyłem zauważyć te łzy, zbierające się w kącikach, rozpaczliwie szukające natychmiastowego ujścia. Zamrugała prędko powiekami, jakby chciała odegnać te przezroczyste korale, lecz one spłynęły powoli wzdłuż nosa, mieszając się po chwili z maleńkimi kroplami wody. Kciukami otarłem oba policzki dziewczyny, znów walcząc z chęcią przytulenia jej drobnego, kruchego ciała. Gdybym tylko mógł, porwałbym ją z tego parszywego miasteczka.

- Mam już pójść. – Bardziej stwierdziłem niż zapytałem.

Odwróciłem się na pięcie, żałując, że nie może powiedzieć tego sama. Reagowała płaczem oraz wzruszeniem na wszystko, co w pewnym sensie było urocze, ale nie umożliwiało całkowitego poznania jej prawdziwych uczuć. Elise wpiła palce w rękaw mojej kurtki. Był to uścisk słaby i delikatny, ale stanowczy. Otworzyła drzwi chaty, wskazując gestem dłoni na wejście. Spojrzałem na nią pytająco przez ramię.

- Wejdź – poprosiła ochrypłym głosem. – Na chwilę.

- Jesteś pewna?

- Chyba tak.

Z pewnym wahaniem przekroczyłem próg domku. Znalazłem się w ciemnym, słabo oświetlonym pomieszczeniu, w którym skrzypiała złowrogo świeżo umyta podłoga. Ściągnąłem buty z szacunku do ciężkiej pracy Elise. Dziewczyna ułożyła je na rozłożonej obok drzwi ścierce, a później uklękła przed piecem i zaczęła wrzucać do niego duże kawałki drewna. Kiedy na stosie pojawiły się również postrzępione kawałki starej gazety i całość podpalono, izba wypełniła się kojącym, złotym blaskiem ognia. Nie zamykała pieca, póki nie ogrzała małych, zmarzniętych piąstek. Wokół niej zebrała się niewielka kałuża, gdyż z długich włosów skapywały z cichymi stuknięciami wielkie krople wody. Nie zwracała na to większej uwagi, kuląc się przy źródle ogrzewania. Wydawała się niezwykle mała i bezbronna, jak dziewczynka z Baśni Andersena, która pragnie rozniecić w zziębniętej duszyczce płomień woli do przetrwania. Za pomocą kilku wypalających się zbyt szybko zapałek. Sam również doznałem kilku nieprzyjemnych dreszczy, więc z ulgą wystawiłem dłonie w kierunku pieca. Przycupnąłem obok dziewczyny, lekko trącając jej rękę. Nie obejrzała się.

- Przeszkadzam ci tutaj? – zapytałem.

Elise wzruszyła ramionami.

- Nigdy nikogo nie zapraszałam do siebie. Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, mało osób chciało się zadawać z dziećmi zamieszkującymi te części Vrist. Zakały takie jak ja stały na uboczu, zawsze popychane, stanowiące jedno wielkie pośmiewisko. – Uśmiechnęła się smutno do przykrych wspomnień. – Chciałam zetrzeć z siebie rybi smród i nienawidziłam, kiedy ojciec przywoził kolejny połów. Potem przyzwyczaiłam się...

- Nie wiedziałem, że macie tu szkołę – powiedziałem.

Dziewczyna wreszcie przeniosła wzrok z nieokreślonego punktu na mnie.

- Zwyczajna podstawówka – odrzekła. W jej tonie dosłyszałem pewien żal oraz wyrzut. – Nie jestem kimś twojego pokroju, nigdy nie ukończę drogich studiów, nigdy nie zdobędę żadnej wiedzy. Jestem tu uwięziona.

- Elise… Przykro mi, ale nie możesz żyć przeszłością.

Zerwała się z miejsca, zaczynając krzątanie po izbie. Podążyłem za nią spojrzeniem, obserwując jej nerwowe ruchy, ukradkowe spoglądania na okna oraz ciągłe odgarnianie włosów za uszy. Czułem zdezorientowanie przez nagły wybuch młodej kobiety. Tak, jakby celowo chciała wytrącić nas oboje z równowagi poprzez brutalne uświadamianie, z jak różnych światów pochodzimy. Nie byłem jednak żadnym rycerzem, który spadł z nieba na ziemię i zawzięcie poszukiwał równej mu statusem społecznym połówki. Powiedziałbym, że to dziewczyna mogła zostać moją księżniczką i nie było ważne to, czy mieszka w luksusowym apartamencie, czy w niedużej chatynie nad morzem.

- Napijemy się czegoś gorącego – oświadczyła, wstawiając na ciepłą blachę wypełniony wodą imbryk. Przyszykowała także dwa białe kubki, ozdobione czerwonymi oraz granatowymi wzorkami. Prawdopodobnie ręcznie namalowanymi.

- Chętnie. O ile nie uznasz tego za narzucanie się.

- Christianie, proszę cię! – zawołała, lekko uderzając trzymaną w dłoni ścierką o krawędź stołu. – To nic w porównaniu z tym, co ty robisz dla mnie.

- Nie prawda…

- Ależ tak. 

- Drobnostka.

- Christianie? – spytała odrobinę zdławionym głosem. – Dlaczego tutaj przyjechałeś? Gdzie widziałeś moją matkę?

Opowiedziałem jej krótko o wizycie w karczmie Astrid, nie wspominając jednak o wszystkich słowach rodzicielki Elise. Skinęła głową.

- Stara Rosa sama cię zaczepiła? Ta handlarka. Zawsze pragnęłam mieć od niej jakiś drobiazg, ale nic za darmo.

- Właściwie to sam się zainteresowałem jej towarem. To tyle.

- Miło – mruknęła, spuszczając wzrok na swoje bose stopy.

Wkrótce nad źródłem pomarańczowego światła zawisło część mokrych ubrań, aby wyschły trochę, zaś blondynka, wycisnąwszy resztę wody z włosów, przeczesała je grzebieniem i spięła z tyłu głowy. Rybacka chata okazała się znacznie przytulniejszych miejscem, niż to sobie wyobrażałem wcześniej, patrząc na niezbyt okazały budynek. Bieda nie wyzierała z każdego najmniejszego kąta, a wręcz przeciwnie. Połączona z jadalnią kuchnia była urządzona skromnie, ale wszystko wydawało się czyste oraz zadbane, a na jednej z szafek stało nawet czarne radio. Siedzieliśmy oboje przy jasnym, zdaje się olchowym stole, który ozdabiał granatowy dzban, wypełniony świeżymi, polnymi kwiatami.

- Przyjemnie tutaj – przyznałem szczerze, rozglądając się. Tu rozwieszone talerze, tam kosze z warzywami, na ścianach zaś wisiały rozmaite obrazki, najczęściej o religijnej treści. – Jesteście bardzo wierzący?

- Najbardziej tata. Czasem chodzi na msze.

- A ty?

Elise nie odpowiedziała. Wzrok miała utkwiony w pobrzękującym cicho czajniku. Wkrótce odezwał się przeciągły gwizd i młoda gospodyni wstała, od razu obejmując rozżarzony do czerwoności uchwyt dłonią.

- Aj! – Odskoczyła, sycząc z bólu i przytykając do ust poparzone palce. Od razu wstałem i wetknąłem rękę dziewczyny do stojącej w pobliżu misy z wodą. Jej twarzyczka na przemian bladła i czerwieniała, to kwitnąć niczym czerwona róża, to przybierając barwę kości słoniowej.

- Co ja zrobiłam… - wyszeptała z zawstydzeniem. – To przez to, że tutaj jesteś.

- Nie, to przez twoje mniemanie o mnie – odparłem, wciąż trzymając jej delikatną dłoń. Ucałowałem ją, ledwo muskając wargami schłodniałą skórę.

- To znaczy? – zapytała niemrawo. Spojrzałem w oczy dziewczyny, wyglądające na jeszcze większe w zaciemnionym pomieszczeniu, błyszczące od poświaty, jaką rzucały płomienie. Jej lekko rozchylone wargi wydawały się niezwykle miękkie, gotowe do przyjęcia innych warg…

- Elise – szepnąłem, przyciągając ją do siebie. Nie stawiała oporów. Dwa ciała przywarły ciasno jedno do drugiego. – Nie chcę niczego oprócz ciebie.

- Ja też, Christianie – odparła, przełykając głośno ślinę.

Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, dać chwilę na ochłonięcie i odpuścić, poddałem się przepływającej przez serce fali namiętności i pochyliwszy głowę, pocałowałem ją. Był to prosty pocałunek, ale wyjątkowy. Przymknęliśmy powieki, przedłużając tę eteryczną, pełną bliskości chwilę. Brakło tam zmysłowego tańca języków, smakowania podniebień oraz łapczywego drażnienia ust, jednak najważniejsza stała się magia, buchająca z obu spragnionych miłości dusz. Miałem wrażenie, że po raz pierwszy spróbowałem tego owocu. Dziewczyna odsunęła się pierwsza, patrząc przed siebie nie do końca przytomnym wzrokiem. Przyłożyła palce do ust, spoglądając na mnie z jakimś nieokreślonym bólem, jakbym odebrał jej najświętszy skarb. Już zamierzałem przepraszać i ratować sytuację, kiedy ona uśmiechnęła się delikatnie. Tuż obok ryczał wściekle gwizdek. Z nagła ocknęła się i przez ręcznik złapała rączkę imbryka, zestawiając go z pieca na stół.

Usiadłem z powrotem na opuszczonym krześle. W moich uszach rozlegało się szalenie szybkie bicie serca.

- Czy wszystko w porządku?

- Tak – rzekła cichutko. Ściągnęła ze sznura błękitną chustę i przytuliła miękki materiał do policzka. – Wyschła. Pachnie deszczem.

Posłałem ku niej półuśmiech, lecz Elise zatraciła się w nowym zajęciu. Przywodziła na myśl dziecko, które z jakichś nieznanych powodów pragnęło zapomnieć o tym, co wydarzyło się zaledwie chwilę temu. Jej wargi rozciągały się w nieokreślonym grymasie, ni to smutku, ni to radości. Zdołałem ujrzeć, jak te dłonie, które przed momentem głaskały mi kark, drżą bezustannie niczym jesienne liście, przygotowujące się na opuszczenie gałęzi drzew. I nagle zacząłem rozmyślać nad tym, czy dobrze postąpiłem i czy powinienem ufać tej z pozoru niewinnej istocie.

~*~

Pożegnaliśmy się bez pożądliwych słów. Bez słodkich obietnic na przyszłe spotkanie. Nie byliśmy Romeem i Julią, młodocianymi, ukrytymi kochankami, czego nie oczekiwałem zresztą. Życie nie przypominało ciągłego romansu, jest zgoła inne, a momenty uniesień są równie ulotne jak spojrzenia przypadkowych ludzi na ulicy. Może goszczą w pamięci częściej, może wprawiają w dobry nastrój, lecz blakną. Po dłuższym czasie stają się szare, przywołują tęsknotę, nostalgiczne myśli, sprawiają, że serce rwie do przeszłości...

Jechałem dosyć powoli. Znów znajdowałem się w świecie nowinek technicznych, woni tapicerek i cytrynowego odświeżacza powietrza. Jakże bardzo dalekie to było od słonego zapachu morza lub tego nasiąkniętego lasem oraz drewnem, jaki panował w rybackiej chatce. Czułem smutek. Każda jednostka niekiedy potrzebuje zagłębiania się we własne żale, ale ja po prostu przeżywałem wewnętrzne rozdarcie. Nie pragnąłem traktować Elise jak dziecka, choć bardziej przypominała właśnie je, aniżeli dorosłą, świadomą swych wdzięków kobietę. Nie wiedziałem, co myśleć. Czekać, aż się zmieni? Czy może ta mentalność, to zachowanie… To wszystko nigdy nie przeminie. Nie skruszy się w drobny mak, nie spali w popiół, z których odrodziłby się feniks. Musiałem przyjąć ją w stu procentach. Dziewczynę o tylu twarzach, potrafiącej nieświadomie uwieść, a później wyrzekającej się wszystkiego i zachowującej tylko dla siebie małe tajemnice, szczelnie owinięte milczeniem. Być może najlepiej uczyniłbym, darując sobie tę znajomość, ale nie potrafiłem. Tak czy owak, żałowałem, że Elise nie zajmuje siedzenia obok.

Na bezpośredniej drodze w kierunku nadmorskiej posiadłości, minąłem dwie młode łanie, stojące na poboczu i najwyraźniej zastanawiające się nad przebiegnięciem na drugą stronę. Leśne stworzenia o zmokniętych futerkach zlękły się jednak przejeżdżającego samochodu i umknęły z powrotem między zielone gąszcze oraz luźno rozstawione drzewa. Pogoda na zewnątrz uległa zmianie. Słońce w dalszym ciągu kryło się gdzieś za chmurami, lecz przestało padać. Byłem ciekaw, co robiła ona

Zacierała wszelkie ślady po mojej obecności?

Sączyła ciepłą herbatę, ślęcząc przy ogrzewających jej plecy kafelkach pieca?

Przeglądała się w lusterku, co rusz zawiązując i odwiązując z szyi chustę?

Czymkolwiek zajmowała ręce, na pewno nie rozmyślała o tym pocałunku, analizując i przywołując w pamięci każde maluczkie wspomnienie z tym związane. Pewnie w jakiś sposób poruszyło to jej harmonię, czystość ducha, ale szybko powróciła do codziennej szarości. To samo powinienem uczynić ja sam, jak najprędzej. Nie żałowałem, nie miałem zamiaru. Pod tym względem jestem prosty, chciałem tego. Co tam, cholera, nadal jej pragnąłem!

Więcej, głębiej, intymniej, mocniej… Do utraty tchu. Każdy poprzedni związek, zakończony niezbyt szczęśliwie, zanim całkowicie wyparował, wypalał wielką dziurę w moim umyśle. Ślad, który Elise powoli zacierała, bo o takiej kobiecie zawsze marzyłem. Nie o przebojowej, pewnej siebie zdobywczyni świata, tylko o delikatnej istocie, jaką należy otoczyć szczególną opieką, podwójną dawką miłości. Nie życzyłem sobie znaleźć takowej we Vrist. Zjawiła się sama. I zatracałem się w niej jak szczeniak, mający do czynienia po raz pierwszy z bliskością płci przeciwnej.

Przed wyjściem z auta uderzyłem nadgarstkiem o kierownicę, trafiając przypadkiem w klakson. Kilka przysiadłych w pobliżu mew natychmiast odleciało, głośnym skarżąc się na przerwany spokój. Nie zapomniałem o zakupach, ba, nawet dostarczyłem do pralni ubrania. Co prawda musiałem się wracać do centrum, ponieważ myśli o dziewczynie całkowicie mną zawirowały, ale ostatecznie wszystko załatwiłem. Wyjąłem z bagażnika torby i powędrowałem do domu. Od razu tknęła mnie myśl, że coś nie tak. Niby nic nie uległo zmianie, lecz odniosłem dziwne przeczucie. Znalazłszy się już w środku, uważnie przejrzałem każdy zakątek, sprawdzając, czy w którymś z pokojów nie ukrywa się żaden morderca. Do prawdziwej wściekłości doprowadzał mnie skręcający się ze strachu żołądek, podczas gdy powinienem czuć szczerą swobodę, móc w pełni nazwać domek bezpieczną przystanią. Gdzież tam. Zbiegłem po schodach na dół i dopiero wtedy ujrzałem kartkę, leżącą w przedpokoju, przytkniętą telefonem. Szarpnąłem ją i przebiegłem wzrokiem po treści wiadomości.

Cześć Christian! Nie było Cię, więc pozwoliłem sobie wejść. Z rurami wszystko w porządku. Nie zapomnij o pieniądzach za przyszły miesiąc. Jorgens.

Zgniotłem zwitek papieru i cisnąłem nim za siebie. Przeklęty właściciel! Do połowy września mogłem jedynie pomarzyć o rychłym spotkaniu z nim. Później przyleci jak na skrzydłach po swoje tysiąc koron duńskich, a następnie odejdzie, rzucając przez ramię jakiś suchy kawał. Mimo to i owo, miałem wobec niego dług wdzięczności. Gdyby nie mój przyjazd tutaj, nigdy nie poznałbym Elise…

~*~


Muzyka. Zabrzmiała właściwie znikąd. Cicho i ledwie dosłyszalnie, ale gdzieś znajdowało się źródło dobrze znanej, smutno-romantycznej melodii. Gdzieś…

Początkowo myślałem, że dźwięki wydobywają się z głębi mojej podświadomości, jednak nie. Ściągnąłem okulary, składając je delikatnie tuż obok maszyny do pisania. Wstałem, rozglądając się wokół. Wstrzymałem nawet oddech, aby nie zakłócić stłumionego, zapętlonego utworu, powtarzającego się raz za razem. Na parterze nie mogłem posłyszeć już ani jednej nuty, więc powróciłem na półpiętro. Pokoik zionął pustką i względną ciszą. Chodziłem po piętrze w tę i we w tę, z rosnącą trwogą zastanawiając się skąd dochodzi ta muzyka.

Miniatura fortepianowa Beethovena, „Dla Elizy”, popularna na całym świecie, miłowana przez dorosłych, kochana przez najmłodszych… Częsty motyw przewodni grających kartek i zabawek. Skąd ta muzyka wzięła się u mnie? Uniosłem głowę, wbijając wzrok w zalepioną klapę, skrywającą wejście na strych. Jak to możliwe, że będąc tam ostatnim razem, nie zauważyłem ani jednej rzeczy? Może coś przeoczyłem, a może…

- Nie wejdę tam. Za nic w świecie – mruknąłem do siebie i wszedłszy do gabinetu, zatrzasnąłem za sobą drzwi. Cokolwiek wydawało z siebie muzykę, musiało wkrótce umilknąć. Nieufnie obserwowałem beżowe ściany pomieszczenia, jakby to one były wszystkiemu winne. Brzmiało to głupio, ale naprawdę uważałem, że domek żyje własnym życiem. Nie bądź głupi, Christianie. Tak się czasem zdarza z urządzeniami, nagle po kilkunastu latach włączają się same, chcąc zrobić ci na złość… Na zewnątrz zapadał już ciemny zmierzch. Noc rozgaszczała się nad Vrist, obejmując panowanie i otulając mrokiem każdy zakątek. Odległy szum morza zakłócała charcząca dziwnie melodyjka, jak gdyby urządzenie zacinało się ze starości, zużywając resztkę sił specjalnie na ostatni koncert. Splotłem dłonie na biurku, nasłuchując. Minuty mijały w zawrotnym tempie, jednak kilkudziesięciu-sekundowa piosenka powtarzała się. Wciąż i wciąż, doprowadzając mnie do szału. Wreszcie, całkowicie zirytowany, poszedłem do szopy po drabinę, która była znacznie stabilniejsza od taboretu i zaniosłem ją na piętro.

Musiałem zdjąć z klapy swoistą barykadę i zedrzeć taśmę. W duchu liczyłem na to, że zanim skończę tę mozolną pracę, muzyka ucichnie na wieki. Wewnątrz mnie gotowało się od gniewu. Nie mogłem pozwolić zastraszyć się kolejny raz przez budynek! Nie tym razem. Kiedy wszystko zostało zrzucone na podłogę, ostrożnie uchyliłem wieko. Jak niegdyś, z latarką w zębach pokonałem ostatnie, najwyższe stopnie drabiny i wskoczyłem na podłogę zapuszczonego strychu. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze, fruwając dookoła mnie i wirując bezładnie. Tutaj melodia wydała się znacznie głośniejsza, rzężąca i wydawana jakby z trudem. Bez zbędnych rozmyślań zająłem się sprawdzaniem pomieszczenia, szukając… no właśnie, czego? Jakiejś rzeczy, która uprzykrzyła mi spokojny wieczór. Sprawdzałem każdy kąt, jednak stryszek był pusty. Zdołałem dojrzeć jedynie to prześcieradło, które kiedyś wziąłem za ducha i które leżało obecnie na podłodze. Martwe, noszące jeszcze ciemny ślad po podeszwie mojego buta.

Szukałem zawzięcie źródła dźwięku. Nie byłem już bezsensownie przerażony, tylko zdeterminowany. Tymczasem utwór począł stawać się coraz wolniejszy, cichł i przypominał bardziej akompaniament do horroru. Zacząłem sprawdzać uważnie górę, rzędy grubych bel, świecąc na nie jasnym strumieniem światła.

Wtedy to ujrzałem. Pozytywkę, skrytą w cieniu jednej z drewnianych kłód. Sięgnąłem po nią wolną dłonią i zdmuchnąłem wierzchnią warstwę białego kurzu. Baletnica obracała się pomału w takt zachrypłej melodii. Obrośnięta pajęczyną rzecz wydawała się niezwykle stara oraz ciężka, zupełnie inna od kolorowych pozytywek, na których widnieją karuzele i zabawne wizerunki maleńkich postaci. Wewnątrz skrzynkę wyściełał szkarłatny, miękki materiał, a na spodzie przykrywki widniał rząd zabrudzonych, prostokątnych lusterek. Skąd to mogło się wziąć tutaj, przebudzić po tylu latach? Rozejrzawszy się uważnie po strychu, zamknąłem tancerkę wewnątrz pudełka i wsadziłem je pod pachę.

W łazience zamoczyłem ręcznik w letniej wodzie i starannie wyczyściłem pozytywkę z kurzu oraz siwych, pajęczych nitek. Nadal byłem zirytowany, lecz nie miałem prawa do wyrzucania pamiątki Jorgensa, zapewne po rodzicach. Obiecałem sobie, że przy następnej okazji oddam mężczyźnie tego rupiecia.

Jeszcze kilka razy otwierałem i zamykałem szkatułkę, jednak muzyka już nie wypełniła moich uszu. Tak jakby złotowłosa baletnica zawstydziła się towarzystwa, więc zaniechała i tańca, i wydawania dźwięków. Cały czas miałem wrażenie, że nie jest to zwykła rzecz, a kolejny obiekt, za którym kryła się jakaś tajemnica.

~*~