„Tajemnicza pozytywka”
jestem z
upływającej wody
z liści które drżą
trącane dźwiękiem
wiatru
przelatującego
pospiesznie
jestem z wieczoru
który nie chce
usnąć
patrzy uparcie
głodnymi oczyma
gwiazd
noc — poprzez
niebieskie żyły
w każdym włóknie
ciała
w końcach palców
pulsuje namiętnym
niespełnionym
jestem schrypłym
głosem
milczącym głucho
nade mną dni
o wielkich pustych
skrzydłach
mijają...
Halina Poświatowska
Halina Poświatowska
~*~
Szybko,
nim zmokniemy do suchej nitki. – Złapałem delikatną dłoń dziewczyny i resztę
trasy do chatki rybackiej pokonaliśmy truchtem. Zdawało się, że w ułamku
zaledwie jednej małej sekundy mżawka przeistoczyła się w iście bezlitosną
ulewę. Jasne kosmyki Elise zdążyły pochłonąć już mnóstwo wody, przez co
znacznie ściemniały, a ja okropnie żałowałem braku parasola. Planowałem zdjąć
kurtkę i osłonić jej głowę, jednak ona zaśmiała się radośnie i pognała do
przodu. Obracała się wokół własnej osi, unosząc ręce ku niebiosom.
Zapomniałbym. Uwielbiała deszcz. Uwielbiała, kiedy kłębowisko czarnych chmur
zbierało się nią, wybuchało rzewnym płaczem aniołów… Cudownie było ją
obserwować. Tak podobną do beztroskiego dziecka, tak różną od gnających dokądś
wiecznie ludzi, którzy za nic mieli zmiany pogody. Nie chciałem się z nią
rozstawać. Nie na kolejne osiem dni.
- Jak myślisz, czy
twoja matka jest już w domu? – spytałem, gdy ubogi domek wyłonił się spośród
gęstych strug ulewy.
Elise wyglądała na lekko
przerażoną myślą, że ktoś zastałby ją w moim towarzystwie. Po chwili jednak
rozluźniła się i odetchnęła z wyraźną ulgą.
- Nie, nie widzę
roweru mamy – odpowiedziała. – Zawsze go stawia przy drzwiach, kiedy wraca z
pracy.
- Więc co teraz?
Nagle przestałem
zwracać uwagę na przeszkadzające uroki kapryśnego lata, skupiając się jedynie
na naszej bliskości. Ja, dwudziestopięcioletni, racjonalny mężczyzna. Ciągle
staliśmy w deszczu, przesiąkając okrutnie chłodną deszczówką. Spojrzała na mnie
dość wymownie, posmutniała i drżąca jak rachityczne gałązki, poddane sile
wiatru. Pochyliła głowę w dół, ukrywając zasnute szklaną taflą oczy. Niestety
zdążyłem zauważyć te łzy, zbierające się w kącikach, rozpaczliwie szukające
natychmiastowego ujścia. Zamrugała prędko powiekami, jakby chciała odegnać te
przezroczyste korale, lecz one spłynęły powoli wzdłuż nosa, mieszając się po
chwili z maleńkimi kroplami wody. Kciukami otarłem oba policzki dziewczyny,
znów walcząc z chęcią przytulenia jej drobnego, kruchego ciała. Gdybym tylko
mógł, porwałbym ją z tego parszywego miasteczka.
- Mam już pójść. –
Bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
Odwróciłem się na
pięcie, żałując, że nie może powiedzieć tego sama. Reagowała płaczem oraz
wzruszeniem na wszystko, co w pewnym sensie było urocze, ale nie umożliwiało
całkowitego poznania jej prawdziwych uczuć. Elise wpiła palce w rękaw mojej
kurtki. Był to uścisk słaby i delikatny, ale stanowczy. Otworzyła drzwi chaty,
wskazując gestem dłoni na wejście. Spojrzałem na nią pytająco przez ramię.
- Wejdź – poprosiła
ochrypłym głosem. – Na chwilę.
- Jesteś pewna?
- Chyba tak.
Z pewnym wahaniem
przekroczyłem próg domku. Znalazłem się w ciemnym, słabo oświetlonym
pomieszczeniu, w którym skrzypiała złowrogo świeżo umyta podłoga. Ściągnąłem
buty z szacunku do ciężkiej pracy Elise. Dziewczyna ułożyła je na rozłożonej
obok drzwi ścierce, a później uklękła przed piecem i zaczęła wrzucać do niego
duże kawałki drewna. Kiedy na stosie pojawiły się również postrzępione kawałki
starej gazety i całość podpalono, izba wypełniła się kojącym, złotym blaskiem
ognia. Nie zamykała pieca, póki nie ogrzała małych, zmarzniętych piąstek. Wokół
niej zebrała się niewielka kałuża, gdyż z długich włosów skapywały z cichymi
stuknięciami wielkie krople wody. Nie zwracała na to większej uwagi, kuląc się
przy źródle ogrzewania. Wydawała się niezwykle mała i bezbronna, jak
dziewczynka z Baśni Andersena, która pragnie rozniecić w zziębniętej duszyczce
płomień woli do przetrwania. Za pomocą kilku wypalających się zbyt szybko
zapałek. Sam również doznałem kilku nieprzyjemnych dreszczy, więc z ulgą
wystawiłem dłonie w kierunku pieca. Przycupnąłem obok dziewczyny, lekko
trącając jej rękę. Nie obejrzała się.
- Przeszkadzam ci
tutaj? – zapytałem.
Elise wzruszyła
ramionami.
- Nigdy nikogo nie
zapraszałam do siebie. Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, mało osób chciało się
zadawać z dziećmi zamieszkującymi te części Vrist. Zakały takie jak ja stały na
uboczu, zawsze popychane, stanowiące jedno wielkie pośmiewisko. – Uśmiechnęła
się smutno do przykrych wspomnień. – Chciałam zetrzeć z siebie rybi smród i
nienawidziłam, kiedy ojciec przywoził kolejny połów. Potem przyzwyczaiłam
się...
- Nie wiedziałem,
że macie tu szkołę – powiedziałem.
Dziewczyna wreszcie
przeniosła wzrok z nieokreślonego punktu na mnie.
- Zwyczajna
podstawówka – odrzekła. W jej tonie dosłyszałem pewien żal oraz wyrzut. – Nie
jestem kimś twojego pokroju, nigdy nie ukończę drogich studiów, nigdy nie
zdobędę żadnej wiedzy. Jestem tu uwięziona.
- Elise… Przykro
mi, ale nie możesz żyć przeszłością.
Zerwała się z
miejsca, zaczynając krzątanie po izbie. Podążyłem za nią spojrzeniem,
obserwując jej nerwowe ruchy, ukradkowe spoglądania na okna oraz ciągłe
odgarnianie włosów za uszy. Czułem zdezorientowanie przez nagły wybuch młodej
kobiety. Tak, jakby celowo chciała wytrącić nas oboje z równowagi poprzez
brutalne uświadamianie, z jak różnych światów pochodzimy. Nie byłem jednak
żadnym rycerzem, który spadł z nieba na ziemię i zawzięcie poszukiwał równej mu
statusem społecznym połówki. Powiedziałbym, że to dziewczyna mogła zostać moją
księżniczką i nie było ważne to, czy mieszka w luksusowym apartamencie, czy w
niedużej chatynie nad morzem.
- Napijemy się
czegoś gorącego – oświadczyła, wstawiając na ciepłą blachę wypełniony wodą
imbryk. Przyszykowała także dwa białe kubki, ozdobione czerwonymi oraz
granatowymi wzorkami. Prawdopodobnie ręcznie namalowanymi.
- Chętnie. O ile
nie uznasz tego za narzucanie się.
- Christianie,
proszę cię! – zawołała, lekko uderzając trzymaną w dłoni ścierką o krawędź
stołu. – To nic w porównaniu z tym, co ty robisz dla mnie.
- Nie prawda…
- Ależ tak.
- Drobnostka.
- Christianie? –
spytała odrobinę zdławionym głosem. – Dlaczego tutaj przyjechałeś? Gdzie widziałeś
moją matkę?
Opowiedziałem jej
krótko o wizycie w karczmie Astrid, nie wspominając jednak o wszystkich słowach
rodzicielki Elise. Skinęła głową.
- Stara Rosa sama
cię zaczepiła? Ta handlarka. Zawsze pragnęłam mieć od niej jakiś drobiazg, ale
nic za darmo.
- Właściwie to sam
się zainteresowałem jej towarem. To tyle.
- Miło – mruknęła,
spuszczając wzrok na swoje bose stopy.
Wkrótce nad źródłem
pomarańczowego światła zawisło część mokrych ubrań, aby wyschły trochę, zaś blondynka,
wycisnąwszy resztę wody z włosów, przeczesała je grzebieniem i spięła z tyłu
głowy. Rybacka chata okazała się znacznie przytulniejszych miejscem, niż to
sobie wyobrażałem wcześniej, patrząc na niezbyt okazały budynek. Bieda nie
wyzierała z każdego najmniejszego kąta, a wręcz przeciwnie. Połączona z
jadalnią kuchnia była urządzona skromnie, ale wszystko wydawało się czyste oraz
zadbane, a na jednej z szafek stało nawet czarne radio. Siedzieliśmy oboje przy
jasnym, zdaje się olchowym stole, który ozdabiał granatowy dzban, wypełniony
świeżymi, polnymi kwiatami.
- Przyjemnie tutaj
– przyznałem szczerze, rozglądając się. Tu rozwieszone talerze, tam kosze z
warzywami, na ścianach zaś wisiały rozmaite obrazki, najczęściej o religijnej
treści. – Jesteście bardzo wierzący?
- Najbardziej tata.
Czasem chodzi na msze.
- A ty?
Elise nie
odpowiedziała. Wzrok miała utkwiony w pobrzękującym cicho czajniku. Wkrótce
odezwał się przeciągły gwizd i młoda gospodyni wstała, od razu obejmując
rozżarzony do czerwoności uchwyt dłonią.
- Aj! – Odskoczyła,
sycząc z bólu i przytykając do ust poparzone palce. Od razu wstałem i wetknąłem
rękę dziewczyny do stojącej w pobliżu misy z wodą. Jej twarzyczka na przemian
bladła i czerwieniała, to kwitnąć niczym czerwona róża, to przybierając barwę
kości słoniowej.
- Co ja zrobiłam… -
wyszeptała z zawstydzeniem. – To przez to, że tutaj jesteś.
- Nie, to przez
twoje mniemanie o mnie – odparłem, wciąż trzymając jej delikatną dłoń.
Ucałowałem ją, ledwo muskając wargami schłodniałą skórę.
- To znaczy? –
zapytała niemrawo. Spojrzałem w oczy dziewczyny, wyglądające na jeszcze większe
w zaciemnionym pomieszczeniu, błyszczące od poświaty, jaką rzucały płomienie.
Jej lekko rozchylone wargi wydawały się niezwykle miękkie, gotowe do przyjęcia
innych warg…
- Elise –
szepnąłem, przyciągając ją do siebie. Nie stawiała oporów. Dwa ciała przywarły
ciasno jedno do drugiego. – Nie chcę niczego oprócz ciebie.
- Ja też,
Christianie – odparła, przełykając głośno ślinę.
Zanim zdążyłem cokolwiek
pomyśleć, dać chwilę na ochłonięcie i odpuścić, poddałem się przepływającej
przez serce fali namiętności i pochyliwszy głowę, pocałowałem ją. Był to prosty
pocałunek, ale wyjątkowy. Przymknęliśmy powieki, przedłużając tę eteryczną,
pełną bliskości chwilę. Brakło tam zmysłowego tańca języków, smakowania
podniebień oraz łapczywego drażnienia ust, jednak najważniejsza stała się
magia, buchająca z obu spragnionych miłości dusz. Miałem wrażenie, że po raz
pierwszy spróbowałem tego owocu. Dziewczyna odsunęła się pierwsza, patrząc
przed siebie nie do końca przytomnym wzrokiem. Przyłożyła palce do ust,
spoglądając na mnie z jakimś nieokreślonym bólem, jakbym odebrał jej
najświętszy skarb. Już zamierzałem przepraszać i ratować sytuację, kiedy ona
uśmiechnęła się delikatnie. Tuż obok ryczał wściekle gwizdek. Z nagła ocknęła
się i przez ręcznik złapała rączkę imbryka, zestawiając go z pieca na stół.
Usiadłem z powrotem
na opuszczonym krześle. W moich uszach rozlegało się szalenie szybkie bicie
serca.
- Czy wszystko w
porządku?
- Tak – rzekła
cichutko. Ściągnęła ze sznura błękitną chustę i przytuliła miękki materiał do
policzka. – Wyschła. Pachnie deszczem.
Posłałem ku niej
półuśmiech, lecz Elise zatraciła się w nowym zajęciu. Przywodziła na myśl dziecko,
które z jakichś nieznanych powodów pragnęło zapomnieć o tym, co wydarzyło się
zaledwie chwilę temu. Jej wargi rozciągały się w nieokreślonym grymasie, ni to
smutku, ni to radości. Zdołałem ujrzeć, jak te dłonie, które przed momentem
głaskały mi kark, drżą bezustannie niczym jesienne liście, przygotowujące się
na opuszczenie gałęzi drzew. I nagle zacząłem rozmyślać nad tym, czy dobrze
postąpiłem i czy powinienem ufać tej z pozoru niewinnej istocie.
~*~
Pożegnaliśmy się
bez pożądliwych słów. Bez słodkich obietnic na przyszłe spotkanie. Nie byliśmy
Romeem i Julią, młodocianymi, ukrytymi kochankami, czego nie oczekiwałem
zresztą. Życie nie przypominało ciągłego romansu, jest zgoła inne, a momenty
uniesień są równie ulotne jak spojrzenia przypadkowych ludzi na ulicy. Może
goszczą w pamięci częściej, może wprawiają w dobry nastrój, lecz blakną. Po
dłuższym czasie stają się szare, przywołują tęsknotę, nostalgiczne myśli,
sprawiają, że serce rwie do przeszłości...
Jechałem dosyć
powoli. Znów znajdowałem się w świecie nowinek technicznych, woni tapicerek i
cytrynowego odświeżacza powietrza. Jakże bardzo dalekie to było od słonego
zapachu morza lub tego nasiąkniętego lasem oraz drewnem, jaki panował w
rybackiej chatce. Czułem smutek. Każda jednostka niekiedy potrzebuje
zagłębiania się we własne żale, ale ja po prostu przeżywałem wewnętrzne
rozdarcie. Nie pragnąłem traktować Elise jak dziecka, choć bardziej
przypominała właśnie je, aniżeli dorosłą, świadomą swych wdzięków kobietę. Nie
wiedziałem, co myśleć. Czekać, aż się zmieni? Czy może ta mentalność, to
zachowanie… To wszystko nigdy nie przeminie. Nie skruszy się w drobny mak, nie
spali w popiół, z których odrodziłby się feniks. Musiałem przyjąć ją w stu
procentach. Dziewczynę o tylu twarzach, potrafiącej nieświadomie uwieść, a
później wyrzekającej się wszystkiego i zachowującej tylko dla siebie małe
tajemnice, szczelnie owinięte milczeniem. Być może najlepiej uczyniłbym,
darując sobie tę znajomość, ale nie potrafiłem. Tak czy owak, żałowałem, że
Elise nie zajmuje siedzenia obok.
Na bezpośredniej
drodze w kierunku nadmorskiej posiadłości, minąłem dwie młode łanie, stojące na
poboczu i najwyraźniej zastanawiające się nad przebiegnięciem na drugą stronę.
Leśne stworzenia o zmokniętych futerkach zlękły się jednak przejeżdżającego
samochodu i umknęły z powrotem między zielone gąszcze oraz luźno rozstawione
drzewa. Pogoda na zewnątrz uległa zmianie. Słońce w dalszym ciągu kryło się
gdzieś za chmurami, lecz przestało padać. Byłem ciekaw, co robiła ona…
Zacierała wszelkie
ślady po mojej obecności?
Sączyła ciepłą
herbatę, ślęcząc przy ogrzewających jej plecy kafelkach pieca?
Przeglądała się w
lusterku, co rusz zawiązując i odwiązując z szyi chustę?
Czymkolwiek
zajmowała ręce, na pewno nie rozmyślała o tym pocałunku, analizując i
przywołując w pamięci każde maluczkie wspomnienie z tym związane. Pewnie w
jakiś sposób poruszyło to jej harmonię, czystość ducha, ale szybko powróciła do
codziennej szarości. To samo powinienem uczynić ja sam, jak najprędzej. Nie
żałowałem, nie miałem zamiaru. Pod tym względem jestem prosty, chciałem tego.
Co tam, cholera, nadal jej pragnąłem!
Więcej, głębiej,
intymniej, mocniej… Do utraty tchu. Każdy poprzedni związek, zakończony niezbyt
szczęśliwie, zanim całkowicie wyparował, wypalał wielką dziurę w moim umyśle.
Ślad, który Elise powoli zacierała, bo o takiej kobiecie zawsze marzyłem. Nie o
przebojowej, pewnej siebie zdobywczyni świata, tylko o delikatnej istocie, jaką
należy otoczyć szczególną opieką, podwójną dawką miłości. Nie życzyłem sobie
znaleźć takowej we Vrist. Zjawiła się sama. I zatracałem się w niej jak
szczeniak, mający do czynienia po raz pierwszy z bliskością płci przeciwnej.
Przed wyjściem z
auta uderzyłem nadgarstkiem o kierownicę, trafiając przypadkiem w klakson.
Kilka przysiadłych w pobliżu mew natychmiast odleciało, głośnym skarżąc się na
przerwany spokój. Nie zapomniałem o zakupach, ba, nawet dostarczyłem do pralni
ubrania. Co prawda musiałem się wracać do centrum, ponieważ myśli o dziewczynie
całkowicie mną zawirowały, ale ostatecznie wszystko załatwiłem. Wyjąłem z
bagażnika torby i powędrowałem do domu. Od razu tknęła mnie myśl, że coś nie
tak. Niby nic nie uległo zmianie, lecz odniosłem dziwne przeczucie. Znalazłszy
się już w środku, uważnie przejrzałem każdy zakątek, sprawdzając, czy w którymś
z pokojów nie ukrywa się żaden morderca. Do prawdziwej wściekłości doprowadzał
mnie skręcający się ze strachu żołądek, podczas gdy powinienem czuć szczerą
swobodę, móc w pełni nazwać domek bezpieczną przystanią. Gdzież tam. Zbiegłem
po schodach na dół i dopiero wtedy ujrzałem kartkę, leżącą w przedpokoju,
przytkniętą telefonem. Szarpnąłem ją i przebiegłem wzrokiem po treści
wiadomości.
Cześć Christian! Nie było Cię, więc pozwoliłem sobie
wejść. Z rurami wszystko w porządku. Nie zapomnij o pieniądzach za przyszły
miesiąc. Jorgens.
Zgniotłem zwitek
papieru i cisnąłem nim za siebie. Przeklęty właściciel! Do połowy września
mogłem jedynie pomarzyć o rychłym spotkaniu z nim. Później przyleci jak na skrzydłach
po swoje tysiąc koron duńskich, a następnie odejdzie, rzucając przez ramię
jakiś suchy kawał. Mimo to i owo, miałem wobec niego dług wdzięczności. Gdyby
nie mój przyjazd tutaj, nigdy nie poznałbym Elise…
~*~
Muzyka. Zabrzmiała
właściwie znikąd. Cicho i ledwie dosłyszalnie, ale gdzieś znajdowało się źródło
dobrze znanej, smutno-romantycznej melodii. Gdzieś…
Początkowo
myślałem, że dźwięki wydobywają się z głębi mojej podświadomości, jednak nie.
Ściągnąłem okulary, składając je delikatnie tuż obok maszyny do pisania.
Wstałem, rozglądając się wokół. Wstrzymałem nawet oddech, aby nie zakłócić
stłumionego, zapętlonego utworu, powtarzającego się raz za razem. Na parterze
nie mogłem posłyszeć już ani jednej nuty, więc powróciłem na półpiętro. Pokoik
zionął pustką i względną ciszą. Chodziłem po piętrze w tę i we w tę, z rosnącą
trwogą zastanawiając się skąd dochodzi ta muzyka.
Miniatura
fortepianowa Beethovena, „Dla Elizy”, popularna na całym świecie, miłowana
przez dorosłych, kochana przez najmłodszych… Częsty motyw przewodni grających
kartek i zabawek. Skąd ta muzyka wzięła się u mnie? Uniosłem głowę, wbijając
wzrok w zalepioną klapę, skrywającą wejście na strych. Jak to możliwe, że będąc
tam ostatnim razem, nie zauważyłem ani jednej rzeczy? Może coś przeoczyłem, a
może…
- Nie wejdę tam. Za
nic w świecie – mruknąłem do siebie i wszedłszy do gabinetu, zatrzasnąłem za
sobą drzwi. Cokolwiek wydawało z siebie muzykę, musiało wkrótce umilknąć.
Nieufnie obserwowałem beżowe ściany pomieszczenia, jakby to one były
wszystkiemu winne. Brzmiało to głupio, ale naprawdę uważałem, że domek żyje
własnym życiem. Nie bądź głupi,
Christianie. Tak się czasem zdarza z urządzeniami, nagle po kilkunastu latach
włączają się same, chcąc zrobić ci na złość… Na zewnątrz zapadał już ciemny
zmierzch. Noc rozgaszczała się nad Vrist, obejmując panowanie i otulając
mrokiem każdy zakątek. Odległy szum morza zakłócała charcząca dziwnie
melodyjka, jak gdyby urządzenie zacinało się ze starości, zużywając resztkę sił
specjalnie na ostatni koncert. Splotłem dłonie na biurku, nasłuchując. Minuty
mijały w zawrotnym tempie, jednak kilkudziesięciu-sekundowa piosenka powtarzała
się. Wciąż i wciąż, doprowadzając mnie do szału. Wreszcie, całkowicie
zirytowany, poszedłem do szopy po drabinę, która była znacznie stabilniejsza od
taboretu i zaniosłem ją na piętro.
Musiałem zdjąć z
klapy swoistą barykadę i zedrzeć taśmę. W duchu liczyłem na to, że zanim
skończę tę mozolną pracę, muzyka ucichnie na wieki. Wewnątrz mnie gotowało się
od gniewu. Nie mogłem pozwolić zastraszyć się kolejny raz przez budynek! Nie
tym razem. Kiedy wszystko zostało zrzucone na podłogę, ostrożnie uchyliłem
wieko. Jak niegdyś, z latarką w zębach pokonałem ostatnie, najwyższe stopnie
drabiny i wskoczyłem na podłogę zapuszczonego strychu. Tumany kurzu wzbiły się
w powietrze, fruwając dookoła mnie i wirując bezładnie. Tutaj melodia wydała
się znacznie głośniejsza, rzężąca i wydawana jakby z trudem. Bez zbędnych
rozmyślań zająłem się sprawdzaniem pomieszczenia, szukając… no właśnie, czego?
Jakiejś rzeczy, która uprzykrzyła mi spokojny wieczór. Sprawdzałem każdy kąt,
jednak stryszek był pusty. Zdołałem dojrzeć jedynie to prześcieradło, które
kiedyś wziąłem za ducha i które leżało obecnie na podłodze. Martwe, noszące
jeszcze ciemny ślad po podeszwie mojego buta.
Szukałem zawzięcie
źródła dźwięku. Nie byłem już bezsensownie przerażony, tylko zdeterminowany.
Tymczasem utwór począł stawać się coraz wolniejszy, cichł i przypominał
bardziej akompaniament do horroru. Zacząłem sprawdzać uważnie górę, rzędy
grubych bel, świecąc na nie jasnym strumieniem światła.
Wtedy to ujrzałem.
Pozytywkę, skrytą w cieniu jednej z drewnianych kłód. Sięgnąłem po nią wolną
dłonią i zdmuchnąłem wierzchnią warstwę białego kurzu. Baletnica obracała się
pomału w takt zachrypłej melodii. Obrośnięta pajęczyną rzecz wydawała się
niezwykle stara oraz ciężka, zupełnie inna od kolorowych pozytywek, na których
widnieją karuzele i zabawne wizerunki maleńkich postaci. Wewnątrz skrzynkę
wyściełał szkarłatny, miękki materiał, a na spodzie przykrywki widniał rząd
zabrudzonych, prostokątnych lusterek. Skąd to mogło się wziąć tutaj, przebudzić
po tylu latach? Rozejrzawszy się uważnie po strychu, zamknąłem tancerkę
wewnątrz pudełka i wsadziłem je pod pachę.
W łazience
zamoczyłem ręcznik w letniej wodzie i starannie wyczyściłem pozytywkę z kurzu
oraz siwych, pajęczych nitek. Nadal byłem zirytowany, lecz nie miałem prawa do
wyrzucania pamiątki Jorgensa, zapewne po rodzicach. Obiecałem sobie, że przy
następnej okazji oddam mężczyźnie tego rupiecia.
Jeszcze kilka razy
otwierałem i zamykałem szkatułkę, jednak muzyka już nie wypełniła moich uszu.
Tak jakby złotowłosa baletnica zawstydziła się towarzystwa, więc zaniechała i
tańca, i wydawania dźwięków. Cały czas miałem wrażenie, że nie jest to zwykła
rzecz, a kolejny obiekt, za którym kryła się jakaś tajemnica.
~*~