„Ojciec Gero”
Niepokój. Impresja
tkwiąca gdzieś w głębi serca, ściśle powiązana ze złym przeczuciem. Ludzie
doznają tego każdego dnia, choć nie są pewni, jak odszukać źródło wewnętrznego,
męczącego umysł lęku. Czasem zostaje on stworzony przez faktyczną intuicję,
czasem to jedynie błąd psychiki. Niektórzy prędzej uwierzyliby w autentyczność
proroczych snów, aniżeli zdolność przewidywania wyłącznie dzięki znajomości
własnego ciała. Jako pisarz grozy często umieszczałem swoich bohaterów w
niebezpiecznych sytuacjach, którym naturalnie towarzyszyły wybuchy paniki,
ataki strachu i ciągłe myślenie o nadchodzącej śmierci. Teraz byłem jednym z
nich. Postacią uwikłaną w szereg tajemnic, nierozwiązanych spraw i mrocznych
wydarzeń. Jedyne, co mnie różniło od tamtych osób, to fakt, że istniałem
naprawdę, a nie na kartkach książki. Wobec tego powinienem czymś się wyróżnić,
okazać zdolność logicznego myślenia i sprawniejszą dedukcję. Niestety było
gorzej, bowiem mojego dalszego losu nie znał żaden pisarz, nikt nie mógł
pokierować moimi czynami. Chyba że sam Bóg...
Wątpiłem, aby ten
zechciał mi pomóc. Ostatnimi czasy mocno zaniedbałem wiarę. Nie odwiedziłem
nawet tutejszego kościółka, choć wiedziałem, że parafia znajduje się nieopodal
centrum miasteczka. Może modlitwa przy obliczu najświętszych pomogłaby
zagubionej duszy odnaleźć namiastkę harmonijnego ładu? Ten pomysł odwiódł mnie
od wizyty biednej dzielnicy rybackiej na rzecz spotkania ze Stworzycielem.
Elise zaczeka...
Musiałem dać młodej kobiecie chwilę spokoju i szansę na wybaczenie za pozbycie
się przeklętej pozytywki. Kiedy poczuję przypływ normalności, pojadę tam,
klarownie wyłożę sprawę jej rodzinie i razem z ukochaną wyjedziemy z Vrist.
Miałem w rękawie mocne argumenty: pieniądze potrzebne do leczenia dziewczyny, a
nawet możliwość ofiarowania im pomocy materialnej. Tak, plan był wyśmienity.
Niestety najpierw potrzebowałem rozmowy z Ojcem Niebieskim. Przeczuwałem, że to
przyniesie siłę i wolę walki.
Ze smętnymi
rozważaniami wyszedłem na zewnątrz. Atmosfera dnia należała do niezwykle
przytłaczających oraz zwyczajnie smutnych. Życie wokół ucichło. Mewy, leśne
stworzenia, morze, wiatr… Wszystko zdawało się być martwe. W powietrzu wisiała
cholerna mgła, mlecznobiała i lepka. Nie potrafiłem nawet dojrzeć nieba. Gdzie
podziało się cudowne, niosące ukojenie słońce? Jesień wcale nie zobowiązywała
do tak nieprzyjemnej aury.
Myśl o porze roku
sprawiła, że zwiesiłem osowiale głowę. Tęskniłem niesamowicie za Madeleine.
Ostatni raz widziałem siostrzenicę dawno temu. Wraz z Norą machały, kiedy
odjeżdżałem. Dziewczynka stała w różowym, nieprzemakalnym płaszczyku i
uśmiechała się słodko. Przed pożegnaniem dała kochanemu wujkowi ręcznie
wykonaną laurkę, stworzoną z miłością i oddaniem. Wróciłem po tę kartkę na lekko
drżących nogach, ponieważ nie pamiętałam czy takową schowałem, czy umieściłem
wraz z rzeczami do wywiezienia. Na szczęście cenna pamiątka spoczywała
bezpiecznie na dnie jednej z szuflad biurka. Trzęsącymi się palcami dotknąłem
dzieła Madeleine. Byłem głęboko wzruszony. Dziewczynka z pewnością liczyła, że
kiedyś znów pojawię się w Koldingu. Nie mogłem zawieść tej kruszynki, a co za
tym idzie – utrzymać się przy życiu. Przycisnąłem rysunek do piersi, ocierając
łzy.
Tęskniłem…
Lecz miłość między
mną a Elise stanowiła silniejszy byt. Nie chciałem odjeżdżać bez niej.
Tchórzliwa ucieczka spisałaby na straty ten świeży, ledwo ukształtowany
związek. Pragnąłem dziewczyny jak lekarstwa uśmierzającego wszelki ból. Była
panaceum na każdy rodzaj zła. Po spędzeniu wspólnej nocy staliśmy się częścią
siebie i nie mógł tego zmienić nikt ani nic. Przeznaczenie? Zrządzenie losu?
Przypadek…? Nieważne. Kochałem tę drobną istotę. Bardziej niż cokolwiek. Nie
zawsze zachowałem się wobec niej uprzejmie, lecz żałowałem niepotrzebnie
wypowiedzianych słów i nietaktownych czynów. Nie należałem to głupców,
romantyków, nie należałem do walecznych serc, bohaterów... Ale ona sprawiała,
że chciałem otoczyć ją opieką, nigdy nie wypuszczać z ramion, być zawsze i na
wieczność. To musiała być prawdziwa miłość, bo inaczej czym ona by była? Z początku
łajałem się za to zauroczenie, ale po upływie pewnego okresu zrozumiałem, że
wyhodowałem iście dojrzałe uczucie.
Przez kilka minut
snułem podobne rozmyślania. Dopiero później, nie opuszczając laurki,
postanowiłem ruszyć z miejsca. Cel był jasny. Kościół i przeprowadzona w ciszy
modlitwa. Temperatura oscylowała w granicach dziesięciu stopni Celsjusza, toteż
ubrałem się ciepło, a po zamknięciu domu wsiadłem do samochodu. Silnik był już
zapalony, ale nie wyjeżdżałem. Spojrzeniem ogarnąłem jeszcze zasnute mgłą otoczenie.
Ponownie odnosiłem wrażenie ciasnoty i duszności, tak jakbym był więźniem
Vrist, z którego nie ma ucieczki. Westchnąłem. Pogrążony w ciszy, wycofałem
auto z podjazdu i w chwilę potem znalazłem się na drodze. Z wiadomych względów
musiałem jechać powoli, na szczęście trasa do centrum była dość krótka.
Stopniowo mgła
ulegała przerzedzeniu. Dość dziwne zjawisko. Sam dzień wydawał się ponury oraz
jesienny, nie przejechałem też wielu kilometrów. Najwidoczniej to kolejny
sekret zagadkowego miasteczka. Z nagła przywitał mnie pogodny dzień, natomiast
zza chmur nieśmiało wyjrzało... słońce.
– Witaj, stary
przyjacielu – wyszeptałem, uradowany widokiem ciepłej, promiennej jasności.
Mimowolny uśmiech rozciągnął mi usta. Od dawna nie odczuwałem rozluźnienia, a
teraz mogłem odetchnąć pełną piersią i nie przejmować się niczym. Choć na moment. Żadnych duchów, żadnych niewyjaśnionych zdarzeń, żadnych
problemów...
Do kościółka
trafiłem niemal instynktownie, mimo że nigdy wcześniej nie pojawiałem się na
tamtych terenach. Święta budowla, musiałem przyznać, była wzniesiona w
niezwykle malowniczym otoczeniu. Wyrastała z niewielkiego pagórka, zaś na samym
szczycie umieszczono cienki krzyż, dobrze widoczny na tle nieba. Wysiadłem z
samochodu, by zachłysnąć się świeżym powietrzem i popodziwiać niezwykły
krajobraz, tak różny od scenerii nadmorskiego, portowego Vrist. Złoto
przyprószających świątynię promieni nadawało miejscu niezwykłego czaru. Sam
kościół posiadał kształt prosty i nieskomplikowany, był niewielki i biały jak
śnieg. Nawy boczne ozdabiały dwa przepiękne witraże, przedstawiające nieznanych
mi świętych. W blasku słońca uwydatniały się głębokie, kontrastujące ze sobą
barwy tych dzieł. Dom Boży zdobiły liczne, starannie wykonane gzymsy, otaczające także okna. W wieży budowli tkwił dzwon, natomiast dwuskrzydłowe drzwi w
kolorze ciepłego brązu zapraszały do wejścia. Oprawę dla kościoła zwieńczały
położone nieopodal lasy, zielone pagórki i błękitny, usłany wieloma chmurami
firmament. Teren kościółka strzegło muśnięte mleczną farbą ogrodzenie. Znajdowała
się w nim szeroka furtka, a dalej kamienna dróżka, wiodąca tuż pod stopy
budowli. Wokół rosła trawa, zaś po obu stronach schodów widać było bujne krzewy.
Cały ten plac był jedynym bogactwem Vrist. Smętne, szare miasteczko bez
perspektyw zupełnie różniło się od urzekającego miejsca, gdzie znajdował się
kościół.
Zostawiłem auto na
wysypanym żwirem parkingu i przeszedłem przez uchyloną bramę. Serce biło mi
szybciej z każdym krokiem. Czyżby zaraz miało nastąpić pojednanie z Bogiem?
Wahałem się trochę, zanim zdecydowałem wstąpić do środka. Przelotnie
pomyślałem, że demon wciąż jest we mnie i po przekroczeniu progu kościoła
zostanę spalony żywcem. Nieco ubawiony tym chorym wymysłem, chwyciłem za złotą
klamkę o finezyjnym kształcie i uchyliłem wrota. Zajrzałem do wnętrza świątyni.
Było tam dość ciemno, zapewne przez wąskie okienka, jakie nie dostarczały
wielkiej ilości światła. Zachęcony panującą wokół ciszą oraz pustką, wszedłem.
Charakterystyczna, osobliwa woń tego typu miejsc tym razem nie wydała mi się
przykrą koniecznością. Zamoczyłem czubki palców święconą wodą, umieszczoną w
kamiennym zbiorniczku, po czym nakreśliłem na czole znak krzyża. Uklęknąłem i
powitałem majestat Pański.
Ławek było więcej,
niż mógłbym się spodziewać. Zająłem miejsce w trzecim rzędzie, ponieważ
chciałem przyjrzeć się prezbiterium. Spore, półokrągłe epicentrum budowli było
skromne, ale ładne. Na wyściełanym jasnym obrusem ołtarzu tliły się wysokie
świece, a za nim umieszczony został ogromny krzyż z sylwetką Jezusa. Cierpiący
Syn Boży miał smutny wyraz twarzy, a z kończyn i przebitego włócznią boku
wypływała sztuczna, zastygnięta krew. Pochyliłem pokornie głowę, splotłem
dłonie i zacząłem się modlić. Na początku wypowiedziałem szeptem standardowy
pacierz, a potem umilkłem, ogarnięty osobistymi refleksjami.
Szybko straciłem
poczucie czasu w tej kojącej rany głuszy. Czułem się tam bezpiecznie, tak jakby
zło już nigdy nie miało mnie dosięgnąć. Blask świeczek stawał się coraz
bardziej zaczarowany. Popadłem w głęboką zadumę i nie słyszałem już nic poza brzmieniem własnego serca...
– Msza dopiero za
dwie godziny.
Odwróciłem się
gwałtownie na dźwięk nieznajomego głosu. W przejściu między rzędami siedzeń
ujrzałem starszego, szczupłego mężczyznę o dziwnie pucołowatych policzkach.
Całkowicie łysa, gładka głowa błyszczała jak od oleju, a brodę zdobił siwy,
przerzedzony zarost. Zza prostokątnych szkieł okularów wyglądały czujnie
jasnobłękitne oczy, wyglądające na dobre i sprawiedliwe. Najbardziej jednak
zaciekawiła mnie czarna, długa do ziemi sutanna oraz kołnierzyk z wetkniętą weń
koloratką. Oto przed sobą miałem oblicze księdza. Odruchowo wstałem, lecz
duchowny uniósł rękę.
– Niech mi pan
wybaczy, nie chciałem przeszkadzać. – Pokiwał ze zrozumieniem głową i cofnął
się.
– Skończyłem
modlitwę – wychrypiałem. – Przepraszam za najście, po prostu potrzebowałem...
– Drogi chłopcze,
każdy potrzebuje czasem rozmowy z Bogiem. Dom Boży jest otwarty o wszelakiej porze –
powiedział cicho ksiądz, uśmiechając się ciepło. – Nie spodziewałem się widzieć
tutaj obcych twarzy – dodał, zawierając w owych słowach zapytanie.
– Jestem przyjezdny
– odrzekłem z nutą goryczy. – Nazywam się Christian Høgh.
– A na mnie mówią Gero. – Mężczyzna wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem bez namysłu. - Usiądźmy -
zaproponował.
Czułem się
nieswojo, jednak nie potrafiłem odmówić. Miałem nadzieję, że odnajdę w księdzu
normalność, jakiej potrzebowałem od dawna.
– Wyglądasz na
zagubionego, Christianie. Może oczekujesz pogawędki? – zapytał przyjaźnie. Pewnie z
należytością dbał o wiernych, lecz ja byłem nieznany. Mogłem być złodziejem,
łotrem, przestępcą...
– Czy myśli ksiądz,
że zostałem wysłuchany? – rzuciłem ponuro.
Rysy starszego
człowieka złagodniały.
– Naturalnie.
Wszechmogący słucha każdego, kto zechce się doń odezwać. Niestety nie może
spełniać wszystkich życzeń ludzkich, bowiem w życiu szczęście musi współistnieć
z cierpieniem. Oto cena za śmierć Chrystusa – wyjaśnił cierpliwie. Dopiero
teraz zauważyłem na jego szyi różaniec o ciemnych oczkach i srebrnym krzyżyku.
– Rozumiem –
mruknąłem. – A... czy zawsze wybaczy chwilowe zaniedbanie religijnych
spraw?
Ojciec Gero uniósł
siwe, krzaczaste brwi.
– Zwątpienie to
rzecz często spotykana. Dopada wielu, zwłaszcza osoby przyjmujące na
piedestał wartości naukę. Ludzie prostsi, aby nie powiedzieć, że o
ciemniejszych umysłach, wierzą mocniej i piękniej. Nie martw się, z
pewnością zostaniesz ułaskawiony – orzekł wielce serdecznie.
Skierowałem wzrok
na ołtarz, chcąc uciec od mądrego, dobrotliwego spojrzenia księdza. Próbowałem
ukryć drżące dłonie we wnęce klęcznika, jednak duchowny już dawno zauważył moje
zaniepokojenie.
Uwierzy ksiądz,
jeśli powiem mu, że zostałem nawiedzony?
– Dlaczego my nie
wybaczamy tak łatwo jak On? – spytałem przez zaciśnięte gardło.
Mężczyzna
kontemplował dłuższą chwilę, zapewne szukając właściwej odpowiedzi. Zachwycał
mnie jego spokój. Aura pobożności niemal biła od duszpasterza, nie mówiąc nawet
o niesamowitej podniosłości tej postaci.
– Istnieje mnóstwo
przyczyn. Wybaczenie to jedna z kilku dróg do osiągnięcia równowagi – wyrzekł
dość filozoficznie, tym samym nie dając jednoznacznej odpowiedzi. Przygarbiłem
się.
– Wiem, że to
zabrzmi nietaktownie, ale... dawno nie wyspowiadałem się – odparłem wymownie, spoglądając nieśmiało na księdza.
– To nie stanowi
żadnego problemu. Zapraszam do konfesjonału.
Przeszliśmy do
prawej nawy. W ciemnym kącie faktycznie stał mebel kościelny, przywodzący na
myśl budkę. Ojciec Gero skrył się w jej środku, a ja opadłem na kolana w
odpowiednim do tego miejscu. Była to znakomita szansa na ucieczkę, w końcu
dlaczego miałbym wyznawać grzechy obcemu człowiekowi? Z drugiej strony nie
miałem ich wiele, a i samego duchownego z pewnością widziałem pierwszy i
ostatni raz.
Oboje
przeżegnaliśmy się.
– Bóg niech będzie
w twoim sercu, abyś skruszony w duchu wyznał błędy – rozpoczął ksiądz.
– Ostatni raz
spowiadałem się około dwóch lat temu. Pokutę odprawiałem. Oto występki, których
się wstydzę i żałuję: odebrałem niewinność młodej dziewczynie, nadużywałem
przekleństw, wielokrotnie kwestionowałem istnienie Boga i... I prawdopodobnie
stałem się przyczyną czyjejś śmierci – wydukałem.
Po drugiej stronie
zapanowała ciężka do zniesienia cisza. Ksiądz opamiętał się dopiero po pewnym
momencie.
– Przyjmij tę oto
pokutę: dziesięć zdrowasiek i piętnaście "Ojcze nasz". Bóg
Ojciec Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i
zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów,
niech ci udzieli przebaczenia i pokoju. Przez posługę Kościoła i ja
odpuszczam Tobie grzechy. W imię Ojca, Syna i ducha Świętego. – Ojciec Gero
zapukał w konfesjonał.
– Amen –
powiedziałem.
Kiedy znaleźliśmy
się już poza spowiednikiem, ksiądz wcale nie patrzył na mnie złowrogo i spod
byka. Jego twarz była wręcz nieodgadniona, a te przenikliwe oczy... Wydawało mi
się, że w ciągu pół godziny zdołał prześwietlić tak nędznego człowieka, którym
byłem, na wylot.
– Muszę przygotować
się do mszy. Służę w razie potrzeby – oświadczył spokojnie.
Pokiwałem głową i
podziękowałem cicho za wszelką pomoc. Ksiądz zniknął w drzwiach prowadzących
przez prezbiterium najpewniej do zakrystii. Zostałem sam jak palec,
przytłoczony nagle atmosferą świętości. Spowiedź nie przyniosła żadnego
ukojenia, nie unieszkodliwiła nerwów. Z kościoła wybiegłem niczym porażony,
bowiem odczuwałem duszności. Wszystko za sprawą pojawienia się tajemniczego
ojca Gero.
Widok malowniczej
scenerii, po środku której znajdował się kościół, nadal mnie zachwycał, ale
teraz doszło uczucie, że wcale na niego nie zasługiwałem. Z opuszczonymi
ramionami, zamiast napełniony nową nadzieją, wsiadłem do volkswagena. Słońce z
powrotem zaszło za chmury, lada chwila miał spaść deszcz. Dzień chylił się ku
końcowi. Kiedy tak szybko minął?
Niestety straciłem
chęci na spotkanie z rodziną Elise. Gdybym mógł, wyrwałbym dziewczynę z gardła
tej biednej, rybackiej chaty. Bez wyjaśnień, bez usprawiedliwień. Wierzyłem, że
wkrótce wybaczy mi całe to podłe zachowanie...
Tymczasem
powróciłem myślami do wizyty w świątyni. Ciekawe, czy ksiądz byłby równie miły,
gdybym opowiedział mu o demonie ze strychu. Oczywiście musiał stwierdzić, że
Bóg wybacza i pilnie słucha, ale nie potrafi pomóc. Tylko dlaczego jednym
niemal zawsze dzieje się krzywda, zaś inni pływają w bogactwach, szczycąc się
dodatkowo powodzeniem? Może racją było stwierdzenie, że umysłom ścisłym
trudniej przyjąć istnienie Sfer Niebieskich jako domu Trójcy Świętej. A
może to po prosto nie było mi pisane.
*
Wracając do domu
zahaczyłem o sklep. Jak zawsze, zostałem obsłużony przez podejrzliwą, cichą
kasjerkę, która niby widmo obserwowała każdy mój ruch. Nie próbowałem już
nawiązać kontaktu. Zapytałem tylko o budkę telefoniczną nieopodal poczty.
Stwierdziła, że działa.
W portfelu zwykłem
nosić kartę do tego typu urządzeń, dlatego wyszedłem z mini marketu uszczęśliwiony.
Byłbym uradowany, gdybym mógł posłuchać głosów bliskich osób. Po wybraniu
odpowiedniego numeru słuchałem przeciągłych sygnałów, lecz nikt nie odbierał.
Spróbowałem jeszcze kilka razy, za każdym nie tracąc tej cholernej ufności w
to, że słuchawka zostanie podniesiona. W końcu cisnąłem swoją, wściekły i
zrezygnowany.
Zamierzałem wyjść,
kiedy wydarzyło się coś dziwnego. W czterech ciasnych, szklanych ścianach
rozbrzmiał głośny dźwięk dzwonka. Sądząc, że oto Nora oddzwoniła na numer
budki, nie wahałem się przed konwersacją.
– Halo? –
zapytałem, pełen radości.
Po drugiej stronie
rozlegał się jednak szmer i czyjeś dyszenie. Włosy zjeżyły mi się na karku.
Przypomniałem sobie o tajemniczym telefonie niedługo po przyjeździe do Vrist,
kiedy myślałem, że słyszę matkę.
– To jakieś żarty? –
warknąłem, zaciskając pobielałe palce na aparacie.
– Nie… wolno… ci…
wierzyć… ise…
Zamarłem. Poprzez
szum rozpoznałem brzmienie ojca.
– Tato? –
Przełknąłem głośno ślinę.
– Wytrzymaj jeszcze
trochę – wyszeptał. – Kiedy umrze, ty powrócisz… synu.
– Kto umrze?! –
krzyknąłem. – KTO?!
Bip, bip, bip.
Połączenie zostało przerwane. Wpatrywałem się tępo w słuchawkę, a później
osunąłem się bezwładnie na ziemię.
*
Popołudniowa msza święta
jeszcze się nie rozpoczęła. Za drugim razem wręcz wbiegłem do kościoła, z
trudem zachowując opanowanie. Koło
prezbiterium kręcili się jacyś młodzi chłopcy, przygotowujący potrzebne rzeczy.
Ubrani w białe, długie szaty z koronkowym wykończeniem, pogodnie gawędzili i
chichotali, zupełnie nie zwracając uwagi na rozpostartego ponad nimi Jezusa.
Zapukałem do zakrystii
i wszedłem. Ojciec Gero akurat nakładał mszalny strój, dlatego z zakłopotaniem
obróciłem głowę.
– Proszę wejść, nie
jestem przecież roznegliżowany – zaśmiał się. Mimo to w jego jasnych oczach
dostrzegłem zdumienie. Na pewno nie spodziewał się mnie widzieć.
– Przepraszam –
powiedziałem, zamykając cicho drzwi. – Pilnie potrzebuję wsparcia.
– Niech pan
usiądzie. – Ksiądz wysunął zza stołu jedno krzesło. Z wdzięcznością zająłem
miejsce. Ponadto, duchowny nalał do szklanki jakiegoś napoju i poczęstował
mnie.
– Kompot gruszkowy
mojej gospodyni, zapewniam, że smakuje wybornie – rzekł, zachęcając do wypicia brudnożółtej
cieczy. Faktycznie, płyn był słodkawy i nasycony smakiem owoców.
Samo pomieszczenie
miało prostokątny kształt i skromne wyposażenie. Na jednej ścianie rozciągała
się ogromna, brązowa szafa, przy drugiej stała kanapa, okrągły stolik,
wypełniony religijnymi broszurami karton i słoiki z nalepkami, zapewne służące
zbiórkom. Podłogę zdobił czerwony, wzorzysty dywan, a okno karmazynowa,
satynowa zasłona. Przytulności zakrystii dodawał sam ojciec Gero.
– Mógłbym wiedzieć,
w jakiej sprawie pan przybył? – zapytał, spoglądając w kierunku zegara. – Za pół
godziny muszę być zwarty i gotowy, dlatego…
– Nie zajmę księdzu
dużo czasu – zapewniłem prędko. – Uznałem, że mogę księdzu zaufać. – Spojrzałem
na łagodną twarz mężczyzny, utwierdzając się w owym przekonaniu. Ten usiadł
obok, uśmiechając się delikatnie.
– Chyba tak. A
więc?
– A więc… - zacząłem,
niepewny doboru właściwych słów. – Myślę, że kilka razy, w tym przed
kilkunastoma minutami, rozmawiałem ze swoim zmarłym ojcem. Czy możliwy jest
taki kontakt ze zmarłymi?
Twarz duchownego
stężała. Westchnął przeciągle. Bałem się, że lada moment spojrzy na mnie jak na
wariata.
– Podejście
Kościoła w tych sprawach bywa dość… negatywne – odparł z pewną rezerwą. –
Natomiast osobiście jestem w stanie uwierzyć w takie doznania. Duchy istnieją
wokół nas i czasem chcą przekazać jakieś wiadomości. Na cele wybierają bliskich
lub osoby szczególnie wrażliwe tudzież uzdolnione.
– Czyli nie
oszalałem…? – spytałem.
Ojciec Gero nie
potwierdził ani nie zaprzeczył.
– Z różnymi
rzeczami miałem do czynienia w życiu. Opętania, egzorcyzmy, wizje, kontakty z
mocami nadprzyrodzonymi… Powiedziałem coś nie tak? Właściwie, nie powinienem
panu zdradzać tych spraw.
Trzęsłem się.
– Wszystko w
porządku… powinienem już iść.
Dłoń księdza
spoczęła na moim ramieniu.
– Nie bój się
zmarłych. To żywych trzeba się bać. Idź z Bogiem.
~*~
Przesunęłam zakończenie Szeptów na 8 marca. Wtedy historia ta będzie świętować dziewiąty miesiąc. Zostało jeszcze pięć rozdziałów, do zakończenia wątku głównego jedynie dwa. Jesteście ciekawi? Bo ja strasznie. W kolejnym poście będzie sporo wskazówek, a sam finał już w 27.
Przesunęłam zakończenie Szeptów na 8 marca. Wtedy historia ta będzie świętować dziewiąty miesiąc. Zostało jeszcze pięć rozdziałów, do zakończenia wątku głównego jedynie dwa. Jesteście ciekawi? Bo ja strasznie. W kolejnym poście będzie sporo wskazówek, a sam finał już w 27.