Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

25.

„Ojciec Gero”   


Niepokój. Impresja tkwiąca gdzieś w głębi serca, ściśle powiązana ze złym przeczuciem. Ludzie doznają tego każdego dnia, choć nie są pewni, jak odszukać źródło wewnętrznego, męczącego umysł lęku. Czasem zostaje on stworzony przez faktyczną intuicję, czasem to jedynie błąd psychiki. Niektórzy prędzej uwierzyliby w autentyczność proroczych snów, aniżeli zdolność przewidywania wyłącznie dzięki znajomości własnego ciała. Jako pisarz grozy często umieszczałem swoich bohaterów w niebezpiecznych sytuacjach, którym naturalnie towarzyszyły wybuchy paniki, ataki strachu i ciągłe myślenie o nadchodzącej śmierci. Teraz byłem jednym z nich. Postacią uwikłaną w szereg tajemnic, nierozwiązanych spraw i mrocznych wydarzeń. Jedyne, co mnie różniło od tamtych osób, to fakt, że istniałem naprawdę, a nie na kartkach książki. Wobec tego powinienem czymś się wyróżnić, okazać zdolność logicznego myślenia i sprawniejszą dedukcję. Niestety było gorzej, bowiem mojego dalszego losu nie znał żaden pisarz, nikt nie mógł pokierować moimi czynami. Chyba że sam Bóg...

Wątpiłem, aby ten zechciał mi pomóc. Ostatnimi czasy mocno zaniedbałem wiarę. Nie odwiedziłem nawet tutejszego kościółka, choć wiedziałem, że parafia znajduje się nieopodal centrum miasteczka. Może modlitwa przy obliczu najświętszych pomogłaby zagubionej duszy odnaleźć namiastkę harmonijnego ładu? Ten pomysł odwiódł mnie od wizyty biednej dzielnicy rybackiej na rzecz spotkania ze Stworzycielem.

Elise zaczeka... Musiałem dać młodej kobiecie chwilę spokoju i szansę na wybaczenie za pozbycie się przeklętej pozytywki. Kiedy poczuję przypływ normalności, pojadę tam, klarownie wyłożę sprawę jej rodzinie i razem z ukochaną wyjedziemy z Vrist. Miałem w rękawie mocne argumenty: pieniądze potrzebne do leczenia dziewczyny, a nawet możliwość ofiarowania im pomocy materialnej. Tak, plan był wyśmienity. Niestety najpierw potrzebowałem rozmowy z Ojcem Niebieskim. Przeczuwałem, że to przyniesie siłę i wolę walki.

Ze smętnymi rozważaniami wyszedłem na zewnątrz. Atmosfera dnia należała do niezwykle przytłaczających oraz zwyczajnie smutnych. Życie wokół ucichło. Mewy, leśne stworzenia, morze, wiatr… Wszystko zdawało się być martwe. W powietrzu wisiała cholerna mgła, mlecznobiała i lepka. Nie potrafiłem nawet dojrzeć nieba. Gdzie podziało się cudowne, niosące ukojenie słońce? Jesień wcale nie zobowiązywała do tak nieprzyjemnej aury.

Myśl o porze roku sprawiła, że zwiesiłem osowiale głowę. Tęskniłem niesamowicie za Madeleine. Ostatni raz widziałem siostrzenicę dawno temu. Wraz z Norą machały, kiedy odjeżdżałem. Dziewczynka stała w różowym, nieprzemakalnym płaszczyku i uśmiechała się słodko. Przed pożegnaniem dała kochanemu wujkowi ręcznie wykonaną laurkę, stworzoną z miłością i oddaniem. Wróciłem po tę kartkę na lekko drżących nogach, ponieważ nie pamiętałam czy takową schowałem, czy umieściłem wraz z rzeczami do wywiezienia. Na szczęście cenna pamiątka spoczywała bezpiecznie na dnie jednej z szuflad biurka. Trzęsącymi się palcami dotknąłem dzieła Madeleine. Byłem głęboko wzruszony. Dziewczynka z pewnością liczyła, że kiedyś znów pojawię się w Koldingu. Nie mogłem zawieść tej kruszynki, a co za tym idzie – utrzymać się przy życiu. Przycisnąłem rysunek do piersi, ocierając łzy.

Tęskniłem…

Lecz miłość między mną a Elise stanowiła silniejszy byt. Nie chciałem odjeżdżać bez niej. Tchórzliwa ucieczka spisałaby na straty ten świeży, ledwo ukształtowany związek. Pragnąłem dziewczyny jak lekarstwa uśmierzającego wszelki ból. Była panaceum na każdy rodzaj zła. Po spędzeniu wspólnej nocy staliśmy się częścią siebie i nie mógł tego zmienić nikt ani nic. Przeznaczenie? Zrządzenie losu? Przypadek…? Nieważne. Kochałem tę drobną istotę. Bardziej niż cokolwiek. Nie zawsze zachowałem się wobec niej uprzejmie, lecz żałowałem niepotrzebnie wypowiedzianych słów i nietaktownych czynów. Nie należałem to głupców, romantyków, nie należałem do walecznych serc, bohaterów... Ale ona sprawiała, że chciałem otoczyć ją opieką, nigdy nie wypuszczać z ramion, być zawsze i na wieczność. To musiała być prawdziwa miłość, bo inaczej czym ona by była? Z początku łajałem się za to zauroczenie, ale po upływie pewnego okresu zrozumiałem, że wyhodowałem iście dojrzałe uczucie.

Przez kilka minut snułem podobne rozmyślania. Dopiero później, nie opuszczając laurki, postanowiłem ruszyć z miejsca. Cel był jasny. Kościół i przeprowadzona w ciszy modlitwa. Temperatura oscylowała w granicach dziesięciu stopni Celsjusza, toteż ubrałem się ciepło, a po zamknięciu domu wsiadłem do samochodu. Silnik był już zapalony, ale nie wyjeżdżałem. Spojrzeniem ogarnąłem jeszcze zasnute mgłą otoczenie. Ponownie odnosiłem wrażenie ciasnoty i duszności, tak jakbym był więźniem Vrist, z którego nie ma ucieczki. Westchnąłem. Pogrążony w ciszy, wycofałem auto z podjazdu i w chwilę potem znalazłem się na drodze. Z wiadomych względów musiałem jechać powoli, na szczęście trasa do centrum była dość krótka. 

Stopniowo mgła ulegała przerzedzeniu. Dość dziwne zjawisko. Sam dzień wydawał się ponury oraz jesienny, nie przejechałem też wielu kilometrów. Najwidoczniej to kolejny sekret zagadkowego miasteczka. Z nagła przywitał mnie pogodny dzień, natomiast zza chmur nieśmiało wyjrzało... słońce. 

– Witaj, stary przyjacielu – wyszeptałem, uradowany widokiem ciepłej, promiennej jasności. Mimowolny uśmiech rozciągnął mi usta. Od dawna nie odczuwałem rozluźnienia, a teraz mogłem odetchnąć pełną piersią i nie przejmować się niczym. Choć na moment. Żadnych duchów, żadnych niewyjaśnionych zdarzeń, żadnych problemów...

Do kościółka trafiłem niemal instynktownie, mimo że nigdy wcześniej nie pojawiałem się na tamtych terenach. Święta budowla, musiałem przyznać, była wzniesiona w niezwykle malowniczym otoczeniu. Wyrastała z niewielkiego pagórka, zaś na samym szczycie umieszczono cienki krzyż, dobrze widoczny na tle nieba. Wysiadłem z samochodu, by zachłysnąć się świeżym powietrzem i popodziwiać niezwykły krajobraz, tak różny od scenerii nadmorskiego, portowego Vrist. Złoto przyprószających świątynię promieni nadawało miejscu niezwykłego czaru. Sam kościół posiadał kształt prosty i nieskomplikowany, był niewielki i biały jak śnieg. Nawy boczne ozdabiały dwa przepiękne witraże, przedstawiające nieznanych mi świętych. W blasku słońca uwydatniały się głębokie, kontrastujące ze sobą barwy tych dzieł. Dom Boży zdobiły liczne, starannie wykonane gzymsy, otaczające także okna. W wieży budowli tkwił dzwon, natomiast dwuskrzydłowe drzwi w kolorze ciepłego brązu zapraszały do wejścia. Oprawę dla kościoła zwieńczały położone nieopodal lasy, zielone pagórki i błękitny, usłany wieloma chmurami firmament. Teren kościółka strzegło muśnięte mleczną farbą ogrodzenie. Znajdowała się w nim szeroka furtka, a dalej kamienna dróżka, wiodąca tuż pod stopy budowli. Wokół rosła trawa, zaś po obu stronach schodów widać było bujne krzewy. Cały ten plac był jedynym bogactwem Vrist. Smętne, szare miasteczko bez perspektyw zupełnie różniło się od urzekającego miejsca, gdzie znajdował się kościół.

Zostawiłem auto na wysypanym żwirem parkingu i przeszedłem przez uchyloną bramę. Serce biło mi szybciej z każdym krokiem. Czyżby zaraz miało nastąpić pojednanie z Bogiem? Wahałem się trochę, zanim zdecydowałem wstąpić do środka. Przelotnie pomyślałem, że demon wciąż jest we mnie i po przekroczeniu progu kościoła zostanę spalony żywcem. Nieco ubawiony tym chorym wymysłem, chwyciłem za złotą klamkę o finezyjnym kształcie i uchyliłem wrota. Zajrzałem do wnętrza świątyni. Było tam dość ciemno, zapewne przez wąskie okienka, jakie nie dostarczały wielkiej ilości światła. Zachęcony panującą wokół ciszą oraz pustką, wszedłem. Charakterystyczna, osobliwa woń tego typu miejsc tym razem nie wydała mi się przykrą koniecznością. Zamoczyłem czubki palców święconą wodą, umieszczoną w kamiennym zbiorniczku, po czym nakreśliłem na czole znak krzyża. Uklęknąłem i powitałem majestat Pański. 

Ławek było więcej, niż mógłbym się spodziewać. Zająłem miejsce w trzecim rzędzie, ponieważ chciałem przyjrzeć się prezbiterium. Spore, półokrągłe epicentrum budowli było skromne, ale ładne. Na wyściełanym jasnym obrusem ołtarzu tliły się wysokie świece, a za nim umieszczony został ogromny krzyż z sylwetką Jezusa. Cierpiący Syn Boży miał smutny wyraz twarzy, a z kończyn i przebitego włócznią boku wypływała sztuczna, zastygnięta krew. Pochyliłem pokornie głowę, splotłem dłonie i zacząłem się modlić. Na początku wypowiedziałem szeptem standardowy pacierz, a potem umilkłem, ogarnięty osobistymi refleksjami. 

Szybko straciłem poczucie czasu w tej kojącej rany głuszy. Czułem się tam bezpiecznie, tak jakby zło już nigdy nie miało mnie dosięgnąć. Blask świeczek stawał się coraz bardziej zaczarowany. Popadłem w głęboką zadumę i nie słyszałem już nic poza brzmieniem własnego serca...

– Msza dopiero za dwie godziny.

Odwróciłem się gwałtownie na dźwięk nieznajomego głosu. W przejściu między rzędami siedzeń ujrzałem starszego, szczupłego mężczyznę o dziwnie pucołowatych policzkach. Całkowicie łysa, gładka głowa błyszczała jak od oleju, a brodę zdobił siwy, przerzedzony zarost. Zza prostokątnych szkieł okularów wyglądały czujnie jasnobłękitne oczy, wyglądające na dobre i sprawiedliwe. Najbardziej jednak zaciekawiła mnie czarna, długa do ziemi sutanna oraz kołnierzyk z wetkniętą weń koloratką. Oto przed sobą miałem oblicze księdza. Odruchowo wstałem, lecz duchowny uniósł rękę.

– Niech mi pan wybaczy, nie chciałem przeszkadzać. – Pokiwał ze zrozumieniem głową i cofnął się.

– Skończyłem modlitwę – wychrypiałem. – Przepraszam za najście, po prostu potrzebowałem...

– Drogi chłopcze, każdy potrzebuje czasem rozmowy z Bogiem. Dom Boży jest otwarty o wszelakiej porze – powiedział cicho ksiądz, uśmiechając się ciepło.  Nie spodziewałem się widzieć tutaj obcych twarzy – dodał, zawierając w owych słowach zapytanie.

– Jestem przyjezdny – odrzekłem z nutą goryczy. – Nazywam się Christian Høgh.

– A na mnie mówią Gero. – Mężczyzna wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem bez namysłu. - Usiądźmy - zaproponował. 

Czułem się nieswojo, jednak nie potrafiłem odmówić. Miałem nadzieję, że odnajdę w księdzu normalność, jakiej potrzebowałem od dawna. 

– Wyglądasz na zagubionego, Christianie. Może oczekujesz pogawędki? – zapytał przyjaźnie. Pewnie z należytością dbał o wiernych, lecz ja byłem nieznany. Mogłem być złodziejem, łotrem, przestępcą...

– Czy myśli ksiądz, że zostałem wysłuchany? – rzuciłem ponuro. 

Rysy starszego człowieka złagodniały.

– Naturalnie. Wszechmogący słucha każdego, kto zechce się doń odezwać. Niestety nie może spełniać wszystkich życzeń ludzkich, bowiem w życiu szczęście musi współistnieć z cierpieniem. Oto cena za śmierć Chrystusa – wyjaśnił cierpliwie. Dopiero teraz zauważyłem na jego szyi różaniec o ciemnych oczkach i srebrnym krzyżyku.

– Rozumiem – mruknąłem. – A... czy zawsze wybaczy chwilowe zaniedbanie religijnych spraw? 

Ojciec Gero uniósł siwe, krzaczaste brwi.

– Zwątpienie to rzecz często spotykana. Dopada wielu, zwłaszcza osoby przyjmujące na piedestał wartości naukę. Ludzie prostsi, aby nie powiedzieć, że o ciemniejszych umysłach, wierzą   mocniej i piękniej. Nie martw się, z pewnością zostaniesz ułaskawiony – orzekł wielce serdecznie. 

Skierowałem wzrok na ołtarz, chcąc uciec od mądrego, dobrotliwego spojrzenia księdza. Próbowałem ukryć drżące dłonie we wnęce klęcznika, jednak duchowny już dawno zauważył moje zaniepokojenie. 

Uwierzy ksiądz, jeśli powiem mu, że zostałem nawiedzony?

– Dlaczego my nie wybaczamy tak łatwo jak On? – spytałem przez zaciśnięte gardło.

Mężczyzna kontemplował dłuższą chwilę, zapewne szukając właściwej odpowiedzi. Zachwycał mnie jego spokój. Aura pobożności niemal biła od duszpasterza, nie mówiąc nawet o niesamowitej podniosłości tej postaci.

– Istnieje mnóstwo przyczyn. Wybaczenie to jedna z kilku dróg do osiągnięcia równowagi – wyrzekł dość filozoficznie, tym samym nie dając jednoznacznej odpowiedzi. Przygarbiłem się.

– Wiem, że to zabrzmi nietaktownie, ale... dawno nie wyspowiadałem się – odparłem wymownie, spoglądając nieśmiało na księdza. 

– To nie stanowi żadnego problemu. Zapraszam do konfesjonału.

Przeszliśmy do prawej nawy. W ciemnym kącie faktycznie stał mebel kościelny, przywodzący na myśl budkę. Ojciec Gero skrył się w jej środku, a ja opadłem na kolana w odpowiednim do tego miejscu. Była to znakomita szansa na ucieczkę, w końcu dlaczego miałbym wyznawać grzechy obcemu człowiekowi? Z drugiej strony nie miałem ich wiele, a i samego duchownego z pewnością widziałem pierwszy i ostatni raz. 

Oboje przeżegnaliśmy się.

– Bóg niech będzie w twoim sercu, abyś skruszony w duchu wyznał błędy – rozpoczął ksiądz.

– Ostatni raz spowiadałem się około dwóch lat temu. Pokutę odprawiałem. Oto występki, których się wstydzę i żałuję: odebrałem niewinność młodej dziewczynie, nadużywałem przekleństw, wielokrotnie kwestionowałem istnienie Boga i... I prawdopodobnie stałem się przyczyną czyjejś śmierci – wydukałem. 

Po drugiej stronie zapanowała ciężka do zniesienia cisza. Ksiądz opamiętał się dopiero po pewnym momencie.

– Przyjmij tę oto pokutę: dziesięć zdrowasiek i piętnaście "Ojcze nasz". Bóg Ojciec Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna, i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju. Przez posługę Kościoła i ja odpuszczam Tobie grzechy. W imię Ojca, Syna i ducha Świętego. – Ojciec Gero zapukał w konfesjonał.

– Amen – powiedziałem. 

Kiedy znaleźliśmy się już poza spowiednikiem, ksiądz wcale nie patrzył na mnie złowrogo i spod byka. Jego twarz była wręcz nieodgadniona, a te przenikliwe oczy... Wydawało mi się, że w ciągu pół godziny zdołał prześwietlić tak nędznego człowieka, którym byłem, na wylot. 

– Muszę przygotować się do mszy. Służę w razie potrzeby – oświadczył spokojnie.

Pokiwałem głową i podziękowałem cicho za wszelką pomoc. Ksiądz zniknął w drzwiach prowadzących przez prezbiterium najpewniej do zakrystii. Zostałem sam jak palec, przytłoczony nagle atmosferą świętości. Spowiedź nie przyniosła żadnego ukojenia, nie unieszkodliwiła nerwów. Z kościoła wybiegłem niczym porażony, bowiem odczuwałem duszności. Wszystko za sprawą pojawienia się tajemniczego ojca Gero.

Widok malowniczej scenerii, po środku której znajdował się kościół, nadal mnie zachwycał, ale teraz doszło uczucie, że wcale na niego nie zasługiwałem. Z opuszczonymi ramionami, zamiast napełniony nową nadzieją, wsiadłem do volkswagena. Słońce z powrotem zaszło za chmury, lada chwila miał spaść deszcz. Dzień chylił się ku końcowi. Kiedy tak szybko minął? 

Niestety straciłem chęci na spotkanie z rodziną Elise. Gdybym mógł, wyrwałbym dziewczynę z gardła tej biednej, rybackiej chaty. Bez wyjaśnień, bez usprawiedliwień. Wierzyłem, że wkrótce wybaczy mi całe to podłe zachowanie... 

Tymczasem powróciłem myślami do wizyty w świątyni. Ciekawe, czy ksiądz byłby równie miły, gdybym opowiedział mu o demonie ze strychu. Oczywiście musiał stwierdzić, że Bóg wybacza i pilnie słucha, ale nie potrafi pomóc. Tylko dlaczego jednym niemal zawsze dzieje się krzywda, zaś inni pływają w bogactwach, szczycąc się dodatkowo powodzeniem? Może racją było stwierdzenie, że umysłom ścisłym trudniej przyjąć istnienie Sfer Niebieskich jako domu Trójcy Świętej. A może to po prosto nie było mi pisane.

*

Wracając do domu zahaczyłem o sklep. Jak zawsze, zostałem obsłużony przez podejrzliwą, cichą kasjerkę, która niby widmo obserwowała każdy mój ruch. Nie próbowałem już nawiązać kontaktu. Zapytałem tylko o budkę telefoniczną nieopodal poczty. Stwierdziła, że działa.

W portfelu zwykłem nosić kartę do tego typu urządzeń, dlatego wyszedłem z mini marketu uszczęśliwiony. Byłbym uradowany, gdybym mógł posłuchać głosów bliskich osób. Po wybraniu odpowiedniego numeru słuchałem przeciągłych sygnałów, lecz nikt nie odbierał. Spróbowałem jeszcze kilka razy, za każdym nie tracąc tej cholernej ufności w to, że słuchawka zostanie podniesiona. W końcu cisnąłem swoją, wściekły i zrezygnowany.

Zamierzałem wyjść, kiedy wydarzyło się coś dziwnego. W czterech ciasnych, szklanych ścianach rozbrzmiał głośny dźwięk dzwonka. Sądząc, że oto Nora oddzwoniła na numer budki, nie wahałem się przed konwersacją.

– Halo? – zapytałem, pełen radości.

Po drugiej stronie rozlegał się jednak szmer i czyjeś dyszenie. Włosy zjeżyły mi się na karku. Przypomniałem sobie o tajemniczym telefonie niedługo po przyjeździe do Vrist, kiedy myślałem, że słyszę matkę.

– To jakieś żarty? – warknąłem, zaciskając pobielałe palce na aparacie.

– Nie… wolno… ci… wierzyć… ise…

Zamarłem. Poprzez szum rozpoznałem brzmienie ojca.

– Tato? – Przełknąłem głośno ślinę.

– Wytrzymaj jeszcze trochę – wyszeptał. – Kiedy umrze, ty powrócisz… synu.

– Kto umrze?! – krzyknąłem. – KTO?!

Bip, bip, bip. Połączenie zostało przerwane. Wpatrywałem się tępo w słuchawkę, a później osunąłem się bezwładnie na ziemię.

*

Popołudniowa msza święta jeszcze się nie rozpoczęła. Za drugim razem wręcz wbiegłem do kościoła, z trudem zachowując opanowanie. Koło prezbiterium kręcili się jacyś młodzi chłopcy, przygotowujący potrzebne rzeczy. Ubrani w białe, długie szaty z koronkowym wykończeniem, pogodnie gawędzili i chichotali, zupełnie nie zwracając uwagi na rozpostartego ponad nimi Jezusa.

Zapukałem do zakrystii i wszedłem. Ojciec Gero akurat nakładał mszalny strój, dlatego z zakłopotaniem obróciłem głowę.

– Proszę wejść, nie jestem przecież roznegliżowany – zaśmiał się. Mimo to w jego jasnych oczach dostrzegłem zdumienie. Na pewno nie spodziewał się mnie widzieć.

– Przepraszam – powiedziałem, zamykając cicho drzwi. – Pilnie potrzebuję wsparcia.

– Niech pan usiądzie. – Ksiądz wysunął zza stołu jedno krzesło. Z wdzięcznością zająłem miejsce. Ponadto, duchowny nalał do szklanki jakiegoś napoju i poczęstował mnie.

– Kompot gruszkowy mojej gospodyni, zapewniam, że smakuje wybornie – rzekł, zachęcając do wypicia brudnożółtej cieczy. Faktycznie, płyn był słodkawy i nasycony smakiem owoców.

Samo pomieszczenie miało prostokątny kształt i skromne wyposażenie. Na jednej ścianie rozciągała się ogromna, brązowa szafa, przy drugiej stała kanapa, okrągły stolik, wypełniony religijnymi broszurami karton i słoiki z nalepkami, zapewne służące zbiórkom. Podłogę zdobił czerwony, wzorzysty dywan, a okno karmazynowa, satynowa zasłona. Przytulności zakrystii dodawał sam ojciec Gero.

– Mógłbym wiedzieć, w jakiej sprawie pan przybył? – zapytał, spoglądając w kierunku zegara. – Za pół godziny muszę być zwarty i gotowy, dlatego…

– Nie zajmę księdzu dużo czasu – zapewniłem prędko. – Uznałem, że mogę księdzu zaufać. – Spojrzałem na łagodną twarz mężczyzny, utwierdzając się w owym przekonaniu. Ten usiadł obok, uśmiechając się delikatnie.

– Chyba tak. A więc?

– A więc… - zacząłem, niepewny doboru właściwych słów. – Myślę, że kilka razy, w tym przed kilkunastoma minutami, rozmawiałem ze swoim zmarłym ojcem. Czy możliwy jest taki kontakt ze zmarłymi?

Twarz duchownego stężała. Westchnął przeciągle. Bałem się, że lada moment spojrzy na mnie jak na wariata.

– Podejście Kościoła w tych sprawach bywa dość… negatywne – odparł z pewną rezerwą. – Natomiast osobiście jestem w stanie uwierzyć w takie doznania. Duchy istnieją wokół nas i czasem chcą przekazać jakieś wiadomości. Na cele wybierają bliskich lub osoby szczególnie wrażliwe tudzież uzdolnione.

– Czyli nie oszalałem…? – spytałem.

Ojciec Gero nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

– Z różnymi rzeczami miałem do czynienia w życiu. Opętania, egzorcyzmy, wizje, kontakty z mocami nadprzyrodzonymi… Powiedziałem coś nie tak? Właściwie, nie powinienem panu zdradzać tych spraw.

Trzęsłem się.

– Wszystko w porządku… powinienem już iść.

Dłoń księdza spoczęła na moim ramieniu.

– Nie bój się zmarłych. To żywych trzeba się bać. Idź z Bogiem.

~*~

Przesunęłam zakończenie Szeptów na 8 marca. Wtedy historia ta będzie świętować dziewiąty miesiąc. Zostało jeszcze pięć rozdziałów, do zakończenia wątku głównego jedynie dwa. Jesteście ciekawi? Bo ja strasznie. W kolejnym poście będzie sporo wskazówek, a sam finał już w 27.