„Sztorm”
Nadszedł dzień
ostateczny. Dzień, w którym postanowiłem rozstrzygnąć wszystkie sprawy związane
z Vrist i wreszcie opuścić nadmorską posiadłość. Po tajemniczej rozmowie z
duchem ojca oraz po konwersacji z ojcem Gero, stwierdziłem, że nie można dłużej
czekać na niewiadomy los. Setki stron surowej powieści wylądowało obok krótkich
bajek dla Madeleine – obiecanych. To, w co włożyłem wiele godzin pracy,
wylądowało po prostu na dnie jednego z mniejszych kartonów. Z pewnym bólem oraz
smutkiem spakowałem część pozostałych rzeczy – ubrania, książki i kilka
pamiątek, które miały stale przypominać mi o Koldingu. Musiałem także
przygotować pieniądze dla nieszczęsnego Jorgensa, a całą tę fortunkę trzymałem
w sekretnej dziupli, jaką odkryłem za obrazem w gabinecie kilka tygodni temu.
Wcale nie pragnąłem
już uciekać. Jedyne, na czym mi zależało, to rozwiązanie kilku zagadek dotyczących
miasteczka, domu i poprzedniego właściciela. Nadal nie wiedziałem, gdzie
podziewa się Żółw. Stary latarnik wręcz rozpłynął się w powietrzu.
Przypuszczałem przez jakiś czas, że mógł umrzeć zamknięty w wieży, jednak nie
potrafiłem do końca dopuścić tej myśli. Była zbyt straszna i jakby… nierealna.
Bo przecież ludzie nie chcą wierzyć w śmierć osoby tryskającej życiem. W
przypadku Żółwia – sarkazmem, ale licho złych prędko nie brało. Starzec ukrywał
przede mną wiele rzeczy i zatajał fakty, które w istocie mogły mi pomóc w
bliskiej przeszłości. Teraz… teraz chyba wszystko było już stracone i nieważne.
A może to ja byłem zbyt ślepy, aby ujrzeć coś istotnego. Czyżbym naprawdę
przeoczył i przemieszał dostarczane przez tyle dni wskazówki i informacje?
Za późno…
Całkowicie
pochłonięty pakowaniem, nie dostrzegłem nadpływających nad Vrist granatowych, zapewne
burzowych chmur. Dopiero po wyjściu na zewnątrz zwróciłem na nie uwagę,
zastanawiając się, czy pogoda pozwoli mi na rychły wyjazd. Założyłem ciepły
sweter i na wierzch kurtkę, bo zamierzałem pospacerować po raz ostatni po
plaży. Ten skrawek złotej połaci znałem już lepiej niż własną kieszeń. Rozróżniałem
każdą skałę, tkwiącą w kamiennej części brzegu. Dzięki słonej wodzie przez
setki lat zdążyły nabrać gładkiego, opływowego kształtu i często lśniły w
słońcu, o ile gwiazda postanawiała łypnąć na świat promienistym okiem. Gdzieś
tam jednak trwała skałka, o którą poważnie skaleczyła się Elise podczas
poszukiwań bliźniaczej siostry.
Nie do wiary, ile
czasu minęło od tamtej chwili, kiedy zauroczony piękną niewiastą od razu
zatonąłem w jej nieskazitelnym uroku. A później nasza znajomość zaczęła kwitnąć
i urastać do rangi związku. Zapewniłem rybacką córkę o swej miłości zarówno
czynem, jak i za pomocą słów. Miałem nadzieję, że ona również czuje to samo…
Gdyby tak nie było, nie pozwoliłaby mi na dotyk, pieszczotę, nie pozwoliłaby
również na spędzenie pierwszej wspólnej nocy. Samo wspomnienie nagiego ciała
Elise powodowało przyjemne napięcie w podbrzuszu, lecz przebywając na zewnątrz,
chłodny wiatr szybko rozwiewał pożądanie. Wiedziałem, że wyjadę z Vrist z
ukochaną czy bez ukochanej. Przedtem jednak należało zrobić dosłownie wszystko,
by nakłonić na zgodę jej rodziców. W tej małej, pozbawionej perspektyw wiosce nie
miała żadnych szans na godne życie. Miasto zapewniało medyczną opiekę i
samorealizację. Taką możliwość powinna dostać nawet podła Liv, którą można było
zrozumieć po dłuższym okresie. Pojąłem, że to zagubione i zbuntowane dziecko,
niepogodzone z losem.
Skryłem odrobinę
zmarznięte dłonie pod pachami. Patrząc na morze, doznawałem dziwnego nastroju.
Uwielbiałem obserwować monotonny proces wyrzucania spienionych fal oraz szukać
hen na horyzoncie jakichś obiektów. Szczególnie Morze Północne, tak bliskie
Danii, wydawało się spokojne i piękne. Niestety gdzieś w podświadomości wciąż
jak zadra tkwiła pamięć o ojcu. Teraz uzmysłowiłem sobie, że najpewniej już nie
żył. Nigdy nie zobaczę ani jego, ani Christianory – zdawałoby się, poczciwej
łajby, która jednak nie podołała podczas sztormu. Może po śmierci ujrzę tatę,
jakim go zapamiętałem.
Pojedyncza łza
zakołysała się na linii wodnej i leniwie spadła, tocząc się po policzku.
Przyjazd do rybacko-portowego miasteczka wtłoczył w moją duszę większą
wrażliwość. Teraz przygoda dobiegała ku końcowi. Czy żałowałem? Momentami….
Niemniej jednak na podstawie przeżytych we Vrist rzeczy mógłbym stworzyć
całkiem ciekawą powieść. Poza tym poznanie Elise zaliczało się do najbardziej
fascynujących aspektów w mojej egzystencji.
Bezwiednie
powłóczyłem nogami w kierunku wilgotnej części plaży. Lubiłem zapadanie się
podeszew w mokry piach, a jako dziecko odskakiwałem od nadpływającej fali w
ostatnim momencie, ucieszony i dławiący się śmiechem. Przed zaginięciem
Severina cała nasza rodzina doceniała każdy wspólny wyjazd. Nie lubiliśmy
wypraw nad pełne komarów jeziora, a do gór nie mieliśmy dostępu, ponieważ
Królestwo Danii to nizinny kraj. Na wyjazdy poza granice zawsze brakowało
pieniędzy. Ojciec prędzej spełniał marzenia, aniżeli zarabiał, natomiast matka
w zawodzie pielęgniarki nie narzekała na nudę, choć nie dostawała kroci. Teraz
zajmowała się florystyką i pracowała w kwiaciarni znajomej. Powracając zaś do
dawnych czasów… Zgodnie wybieraliśmy morze. Najczęściej jeździliśmy do Blåvand – dużego miasta na
południowozachodnim wybrzeżu Danii. Dostarczało nam ono rozrywkę i zapewniało
wiele wyjątkowych wrażeń. Obecnie pozostały tylko wspomnienia. Rozmyte,
niepełne, smakujące dzieciństwem.
Chciałem mieć kiedyś własne dzieci i podróżować z nimi po całym tym
wspaniałym państwie. Być może powinienem już o nich poważnie myśleć, skoro
niektórzy moi rówieśnicy dawno temu założyli rodziny. Niestety potrzebowałem
zaczekać. Elise była drobnym, nierozkwitniętym pączkiem, który jeszcze nie przekształcił
się w kwiat, a nie wyobrażałem sobie istnienia obok innej partnerki.
Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, aby ją stąd zabrać. Pokazać, że nie
musi się niczego bać, że świat nie składa się wyłącznie ze złych ludzi,
gotowych zranić ją zawsze i wszędzie. Pragnąłem zadbać o tę delikatną istotę,
metodą małych kroków prowadzić w dorosłość i kryć ją w ramionach, jeśli
potrzebowałaby otuchy.
Tymczasem niebo stawało się coraz pochmurniejsze, a wiatr nie szczędził
mocnych podmuchów. W zimnym, ciężkim powietrzu wisiało napięcie. Atmosfera była
przygnębiająca i niechybny powrót do domu byłby najlepszym rozwiązaniem. Mimo
to, uparcie brnąłem w kierunku latarni morskiej, nie potrafiąc pogodzić się, że
odjadę i nigdy już nie ujrzę Żółwia. Szanowałem go i lubiłem jak przyjaciela,
choć ukrył przede mną najpewniej mnóstwo szczegółów. Był mi niczym dziadek i
jednocześnie kolega do piwa. Zatroszczył się o mnie, kiedy byłem ranny. On
również zasługiwał na wsparcie, bo przez co najmniej połowę życia zamieszkiwał
miejsce zupełnie nienadające się dla człowieka do codziennego użytku. Gdyby
pozwolił, zaoferowałbym mu inne rozwiązanie…
Stanąłem w pół kroku, spoglądając na czarny punkt, dobrze wyróżniony na
jasnym tle murowanej ściany. Miniaturowa postać przeszła wolno ku schodom i
później straciłem ruchomą kropkę z oczu. Serce zabiło mi dwukrotnie szybciej. Oby to był Żółw, oby Żółw, Żółw,
myślałem, gwałtownie puszczając się biegiem. Widok starca podziałałby jak
balsam na strapioną duszę, wreszcie pozbawiłby mnie setek chorych rozważań na
temat tego tajemniczego zniknięcia. Traciłem już swobodny oddech, ale nie
przystawałem, aby odpocząć.
Tuż przed latarnią potknąłem się o wystający kamień i upadłem, obijając
kolana. Klnąc, wstałem i otrzepałem spodnie z piasku. Usłyszałem gdzieś z
przodu chrapliwe chrząknięcia i kaszel. Natychmiast przeszedłem tak, żeby
widzieć prowadzące do morskiej baszty schody. Siedział na nich latarnik.
Zmizerniały i blady, ale żywy. Co mogło się więcej liczyć? Przez chwilę tkwiłem
nieruchomo w miejscu. Oboje zerkaliśmy sobie w oczy, choć spojrzenie Żółwia
było dziwnie odległe oraz mętne. Dopadłem do starca i uścisnąłem go krótko.
Miałem wrażenie, że dotykam lekkiej, wypchanej sianem kukły, którą lada moment
porwie lichy zefirek. Gdzie podział się ten znany, kochany Żółw, wykazujący się
siłą?
– Przyszedłeś – wyszeptał. – Ale dla mnie nie ma światła. – Białka
mężczyzny nabiegły czerwienią. Trząsł się, wyraźnie czymś przejęty.
– Żółwiu, jesteś chory? Co się z tobą działo przez tyle dni? – zapytałem,
nie kryjąc wyrzutu i jednocześnie pragnąc, by radość była odpowiednio słyszalna
w moim głosie. Niestety wygrywało współczucie oraz zmartwienie. Latarnik
wyglądał jak własny cień i nawet nie spodziewałem się odbyć z nim przyjemnej
pogawędki, wypełnionej żartami i nutą ironii.
Potrząsnął łysą głową. Starcze, obwisłe policzki drgnęły.
– Ty nie rozumiesz, chłopcze. Przewijanie, przewijanie, stop! I znowu to
samo, znowu! – Ukrył twarz w sinych dłoniach. – Gdzie one są, gdzie…
– Kto? – Prędko zdjąłem kurtkę i okryłem nią plecy oraz ramiona Żółwia. –
Nie powinieneś siedzieć na zimnym, chodź, zaprowadzę cię do środka –
zaproponowałem, ciągnąc starca za łokieć. Nie opierał się.
To, co zastałem w latarni, przeraziło mnie. Zawartości szaf i kufrów zostały
wywleczone na podłogę i niemal doszczętnie zniszczone. Wycinki z gazet, niegdyś
zapełniające ogrom przestrzeni, leżały bezładnie, podarte w drobne kawałeczki.
Przeczesałem włosy palcami, totalnie oszołomiony. Wywrócony stół, materac,
pościel zalana wodą z beczki…
– Jezu… Czy ominąłem jakiś huragan?
Żółw, kompletnie obojętny, chwycił za nogi jedno z krzeseł i doprowadził
do ładu, po czym opadł na mebel, wyzuty z sił.
– Gdzie one są? – powtórzył, pocierając pięścią powieki. – Dlaczego nie
mogę ich znaleźć? – łkał.
Zrobiło mi się autentycznie przykro. Wokół panowały ciemności, więc
zdecydowałem odnaleźć w bałaganie kilka zdatnych do użytku świec oraz zapałki.
Na szczęście nie miałem z tym większego problemu. Kiedy mrok otulił ciepły
pobrzask ognia, uklęknąłem przy Żółwiu i ująłem jego pomarszczoną rękę.
– Kogo szukasz? – spytałem poważnym tonem.
Latarnik wytrzeszczył oczy ze zdumieniem.
– Ciebie nie powinno tu być, prawda? Nie należysz do tego świata –
stwierdził cicho. – Nie widzę żony i córki. One muszą gdzieś… - urwał,
oddychając ciężko. – Przewijanie, przewijanie, przewijanie…
– Żółwiu – zacząłem ostrożnie. Stan starego człowieka określiłbym jako ulegający
pogorszeniu. – Wspominałeś, że nie masz już rodziny. One umarły, prawda?
Zawahał się nad odpowiedzią. Zwilżył językiem wąskie wargi i zwiesił
smutno głowę.
– Tak – przytaknął. – Christianie… Niedługo wszystko rozpocznie się od
nowa. Musisz to powstrzymać – wycharczał.
Uniosłem brwi.
– Zatrzymać?
– Odebrać ból. Powinienem ci coś zdradzić… Zabiłem człowieka. Powiesiłem
go na strychu, na jednej z wystarczająco grubych bel i obserwowałem, jak się
dusi i krztusi. Cieszyłem się, gdy wymachiwał bezradnie rękoma i nogami… A
potem podpaliłem dom. Podpaliłem. On nie chciał mi powiedzieć, gdzie ją ukrył,
więc go zabiłem. – Żółw kiwał się w przód i w tył. Jego wzrok stał się pusty i
martwy.
Instynktownie cofnąłem się, ledwo przetwarzając świeżo zdobyte
informacje.
– Majaczysz – stwierdziłem, połykając gulę strachu.
– Vera z rozpaczy rzuciła się do morza. – Przytknął kciuki do kącików
oczu, płacząc. – Zabiłem jeszcze wcześniej, zabiłem… Christianie, jako młody
chłopak brałem udział w zniszczeniu portu. Rozerwałem gardła dwóm strażnikom…
– Przestań – zażądałem, tracąc zmysły. – Majaczysz. Zabiorę cię do
miejsca, w którym się tobą zaopiekują.
– …wykrwawiali się, wszędzie ta przeklęta posoka, wszędzie! – zawył. –
Nie zaznam już spokoju.
Vera, Vera, słyszałem gdzieś
to imię. Gdzie?
– Pomóż nam. Pomóż…
Nie mogłem znieść dalszej gadaniny latarnika. Po rozejrzeniu się,
znalazłem jakąś starą skórzaną torbę. Bez namysłu wrzuciłem do niej kilka
prywatnych rzeczy mężczyzny, między innymi trochę ubrań oraz okulary.
Odnalazłem także długą, dawno niepolerowaną laskę.
– Przyda ci się – orzekłem, machając kijem przed nosem Żółwia. – Wstawaj.
Nie zostaniesz tutaj.
– To mój dom – odparł opryskliwie, krzywiąc się przy tym paskudnie.
Dopiero potem jakby zreflektował i zgodził się. Byłem pewien, że sam dostrzegł
to, co pozostało z jego nietypowego mieszkania.
– Nie ma już żadnych duchów, dziwnych zjaw, nie ma powrotów do
przeszłości. Jest tu i teraz, rozumiesz, Żółwiu? – Coraz bardziej poirytowany,
zdmuchnąłem płomienie świec i wyprowadziłem starca na zewnątrz.
Całą drogę przez plażę uparcie milczał. Musiał kurczowo trzymać się mojej
ręki, aby nie zwalić się na piach. Raz tylko stwierdził, że dawno nie jadł, ale
nie jest głodny, choć z chęcią skosztowałby jagód na ciepło ze śmietaną.
Zabrałem latarnika wraz z jego rzeczami do parafii. Ojca Gero mocno zaszokował
widok Żółwia, lecz zgodził się pomóc.
– Niedaleko stąd znajduje się przytułek dla starych, schorowanych ludzi.
Zatelefonuję tam i ktoś powinien przyjechać po tego biednego człowieka.
– Dziękuję – powiedziałem, serdecznie ściskając dłoń duchownego. – Oto
mój numer. Proszę dzwonić, gdyby potrzebne były pieniądze na utrzymanie. –
Podałem karteczkę z numerem ojcowi Gero. – Wkrótce wracam do domu. Przy okazji,
mógłbym skorzystać z aparatu?
– Christianie, nie zostawiaj mnie tu… –
wymruczał Żółw. Spojrzałem mu w oczy ze smutkiem. Latarnik naprawdę wyglądał
tak, jakby znajdował się na skraju życia i śmierci.
– To dla ciebie najlepsze rozwiązanie, przyjacielu – odparłem łagodnie. –
Kiedyś cię odwiedzę, obiecuję. Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć? – zapytałem.
Bolesna sprawa, patrzeć na gasnącą duszę. Tym bardziej, że pamiętałem
starca głównie takim, jakim był on podczas naszego pierwszego, niefortunnego
spotkania. Potrafiłem jednak zrozumieć starość i powolne, nieuchronne
przemijanie, które było przeznaczeniem każdego.
Żółw przymknął powieki. Drżał lekko, niczym wystraszony motyl. Przez
cienką, papierową skórę widziałem bladofioletowe i niebieskie sznurki żył.
Wydawał się odrobinę przerażony oraz zdekoncentrowany, lecz co miałem zrobić?
Zostawić go na pastwę losu w latarni i odjechać, całkowicie zobojętniały na los
bliskiej osoby? Teraz zaczynałem sądzić, że ktoś najzwyczajniej w świecie
wkradł się do wieży, żądny ograbienia starca z wartościowych rzeczy. Tylko, że
Żółw takowych nie posiadał. Może próbował się bronić i to pomieszało mu zmysły…
– Nigdy nie powiedziałem ci, jak się nazywam – wyrzekł cicho.
– Więc? – zapytałem ponaglającym głosem. Marzyłem już o dorwaniu się do
telefonu ojca Gero i zadzwonieniu do matki albo Nory. Tym razem musiało
zadziałać.
Latarnik jakby spostrzegł moje zniecierpliwienie, bo machnął ręką i
zapatrzył się w okno.
– Nieważne. Wynoś się. Niedługo sam zrozumiesz. Słyszałeś? Wynoś się!
– Ale…
– Dobry człowieku. – Duchowny ujął mnie za ramię. – Lepiej się pośpiesz.
Dzisiaj ma być burza wraz ze sztormem.
– Na pewno się nim zaopiekujecie? – Popatrzyłem na dobrotliwe oblicze
ojca. Kiedy skinął głową, podszedłem do drzwi. Zerknąłem po raz ostatni na
Żółwia, kiwającego się na boki i wyraźnie przytłoczonego.
*
Z prawdziwym zdenerwowaniem wykręcałem w okrągłej tarczy znany na pamięć
numer. Wstrzymałem oddech, a palce natychmiast zaczęły mi wilgotnieć od potu.
Mogłem darować to sobie, ale z pewnych względów zależało mi na rozmowie z kimś
z zewnątrz. Jednym z powodów było noszone w głębi serca przekonania, że
brzmienie siostry albo mamy utwierdzą mnie w stwierdzeniu, iż nie zwariowałem.
Liczy się tu i teraz.
Niestety nie udało
się. Druga strona była jak zaklęta i ponownie zostałem zignorowany. Nie
pamiętałem, abym kiedykolwiek miał podobne problemy z nawiązaniem połączenia z
miejsc oddalonych o niecałe dwieście kilometrów. Wściekły, cisnąłem słuchawką,
zapominając, że nie jest moją własnością.
Czyli istniała
możliwość, że to wszystko było snem?
–
Daj spokój – prychnąłem, po czym prędko opuściłem teren kościelny.
*
Sztorm
był niepokojąco blisko. Poznawałem to po niepokojącej atmosferze, przedwcześnie
zaciemnionym niebie oraz morzu, wyrzucającym coraz większe fale. Brzeg
praktycznie stawał się niewidoczny, kiedy obmywała go potężna porcja słonej
wody. Wkrótce potem nad Morzem Północnym rozegrała się prawdziwa deszczowa
pompa, która wprost wepchnęła mnie z powrotem do domu. Przyglądałem się
dzikości natury przez luki w kuchennych żaluzjach. Na dodatek całkowicie
straciłem elektryczność i tkwiłem w posiadłości po ciemku. Z jednej strony
cichutkie tykanie zegara, z drugiej szumy, grzmoty i błyskawice, przecinające
niemal czarny firmament. Piąta po południu. Nadchodził wieczór. A ja wciąż nie
załatwiłem niczego w związku z Elise… Wreszcie uznałem, że nie mogę się dłużej
ukrywać. Im szybciej, tym lepiej.
Wypadłem na podwórze
z narzuconą na głowę kurtką. Wsiadłem do auta i czym prędzej zamknąłem
drzwiczki. W trakcie podróży do dzielnicy rybackiej, wycieraczki pracowały
nieustannie, choć i tak widoczność była okropna. W pewnym momencie przez
przypadek uruchomiłem radio. Poprzez szmery dosłyszałem głos Stinga w mojej
ulubionej piosence…
He deals the cards to find the answer
The sacred geometry of chance
The hidden law of probable outcome
The numbers lead a dance…
The sacred geometry of chance
The hidden law of probable outcome
The numbers lead a dance…
Męczyłem ten utwór w
trakcie podróży do Vrist. I teraz, jakby na pożegnanie, znów rozpoznawałem tak
bliskie i znajome słowa. Jednak trzaski nie były zbytnio przyjazne, toteż
wyłączyłem odbiornik. Nie minęła minuta, uruchomił się ponownie. I znów te same
wersy…
He deals the cards
to find the answer…
– Co jest? –
warknąłem.
Na szczęście nie musiałem
zastanawiać się nad dziwnym zjawiskiem, bo oto dotarłem na miejsce. Uwikłana w
mrok chata wyglądała niemal przerażająco, jakby wyrwano ją z centrum horroru. W
jednym tylko okienku dostrzegłem pomarańczowy pobrzask, płynący zapewne od
świeczki. Ulewa wciąż nie dawała za wygraną. Wycieraczki z niegłośnym gwizdem
smagały po szybie. Wszelkie światła samochodu pozostawały zgaszone. Szeroko
otwartymi oczyma obserwowałem lichą budowlę, jakby licząc, że Elise wyjdzie
sama i razem odjedziemy stąd szczęśliwie.
Podjechałem bliżej wyłożonej
betonem ścieżki, aby przy wysiadaniu nie natrafić na kałużę. Wziąłem głęboki
oddech i zdecydowałem wreszcie zrobić to, co było najlepsze. Odrobinę obawiałem
się prawdopodobnej konfrontacji z rodzicami dziewczyny. Nie łudziłem się, że
pozwolą mi ją zabrać. Byłem obcy i miastowy, nie mieli powodu, aby mi zaufać.
Trzymałem jednak w rękawie mocne asy. Brakowało mi jedynie zdecydowania…
Jak we śnie podpłynąłem
do drzwi i zastukałem. Przez porywisty wiatr ledwo utrzymywałem prostą postawę.
Czekałem cierpliwie, aż wreszcie ze środka dobiegły mnie kroki. A raczej
trzeszczenie paneli podłogowych.
– Kto tam?
Miękki, delikatny
głos od razu sprawił, że znalazłem się myślami w zupełnie innym, przyjemnym
miejscu. Z nią w ramionach.
– Elise? To ja,
Christian – wyrzekłem przez zaciśnięte gardło. – Otworzysz?
Zapadło chwilowe
milczenie.
– Christianie…
Jesteś sam?
To pytanie zbiło
mnie z pantałyku.
– A z kim mam być?
Otwórz, proszę. Muszę porozmawiać z tobą i z twoimi rodzicami – poprosiłem.
O dziwo, dziewczyna
zlitowała się i zaraz potem widziałem jej chorobliwie bladą twarzyczkę w
niewielkiej szparze. Zaniepokoił mnie widok matowych oczu, nawet w ciepłej
poświacie ognia. Kiedy mnie wpuściła, z trudem poznałem w tej zmizerniałej,
młodej kobiecie moją Elise.
– Nikogo nie ma.
Siedzę sama i czekam… – wyszeptała, podpierając się ściany.
– Gdzie są? Na co
czekasz? – zapytałem, zdezorientowany. Wnętrze chatki przypominało mi odrobinę zabałaganioną
latarnię morską.
– Na koniec
odtwarzania – odpowiedziała. – Christianie, czy wygnałeś demona?
– Tak. Nie musisz
się już bać – zapewniłem, mocno przytulając Elise i całując czubek jej głowy.
Wplotłem palce w aksamitne włosy ukochanej, na ponów rozkoszując się ich
fakturą.
Przewijanie, odtwarzanie, stop…
Uniosła spojrzenie
na moją twarz i delikatnie uśmiechnęła się.
– To dobrze, że
zatopiłeś pozytywkę – przyznała. – Kocham cię. – Przyłożyła usta do moich warg i
subtelnie pocałowała. Nie mogłem pozostać jej dłużny. Po raz pierwszy
powiedziała wprost o swoich uczuciach, co wzruszyło mnie niemal do głębi.
Jednak nie załatwiało to reszty problemów.
– Dlaczego twojej
rodziny tu nie ma?
– Często ich
przecież nie ma. – Wzruszyła ramionami. Później z jej oczu spłynęły łzy. –
Chciałam do ciebie pójść, ale nie mam siły. Zbliża się kolejny atak i mam
wrażenie, że go nie przeżyję… – wychlipała.
Ująłem rozgrzaną
twarzyczkę dziewczyny.
– Zabieram cię
stąd, rozumiesz? Nie pozwolę ci umrzeć. Weźmiemy twoje rzeczy i wyjedziemy.
Zawiozę cię do najbliższego szpitala, a tam zajmą się tobą odpowiednio.
Zgadzasz się?
– Tak, zgadzam się.
– Skinęła lekko.
Elise z minuty na
minutę odżywała, jakby moja bliskość działała na nią kojąco. Trochę wahała się
przed opuszczeniem domku, ale musiała zrozumieć, że w osamotnieniu może czekać
ją najgorsze. Pojawiłem się w odpowiednim momencie, choć nie rozumiałem,
dlaczego nawet Liv opuściła siostrę w potrzebie. Byłem wściekły, a jednocześnie
ucieszony, że nie musiałem wyrywać ukochanej z rąk biednych rodziców.
Postanowiłem nie
tracić czasu na powrót do domku i od razu opuścić upiorne miasteczko. Niestety
opłakane warunki pogodowe wcale nie stanowiły największego problemu, bo przy wyjeździe
czekał nas większy szok. Główna droga została zablokowana z powodu nawałnicy i
prawdopodobieństwa wystąpienia wichury. Całą szerokość ulicy zastawiał wielki
ciężarowy wóz.
– To chyba jakaś
kpina! – wrzasnąłem, uderzając pięścią w klakson. Siedząca obok Elise
wzdrygnęła się.
– Jedźmy do ciebie,
proszę… Muszę odpocząć – powiedziała dziwnie słabym głosem.
Spojrzałem na nią z
odrobiną niedowierzania.
– Nie jestem lekarze,
nie zapewnię ci opieki w razie ataku – odparłem. Wściekle wpatrywałem się w
żółtą tabliczkę, nie potrafiąc uwierzyć, że nie dostarczę dziewczyny tam, gdzie
byłaby absolutnie bezpieczna. Sięgnąłem do schowka po mapy. Musiała istnieć
jeszcze jakaś trasa, ale wolałem nie szukać niczego w ciemno. Jednak wśród
papierzysk nie znalazłem planu Danii.
– Pewnie zostawiłem
go w domu – warknąłem, z powrotem opadając na fotel.
– Christianie…
– Wiem. Jedziemy. –
Wycofałem auto w tył i obrałem leśną szosę, prowadzącą wprost nad morze. – Jak się
czujesz?
– Nie wiem –
mruknęła blondynka. – Chyba nie całkiem źle. – Kąciki jej ust uniosły się
nieznacznie ku górze.
– Wytrzymaj. Będę z
tobą, pamiętaj.
– Pamiętam…
*
Sztorm rozpętał się
na całego. Po raz pierwszy byłem naocznym świadkiem tak koszmarnej, morskiej
burzy. Człowiek musi zobaczyć prawdziwą walkę żywiołów, inaczej nie będzie mógł
wyobrazić sobie wyrwanych z apokalipsy obrazów ani nawet dźwięków. Całym
domkiem wstrząsało. Szyby drgały, a silne podmuchy wiatru zdołały wyrwać z
ziemi dwie sztachety od płotu. To było prawdziwie zatrważające. Elise z
urzeczeniem wpatrywała się w gigantyczne błyski i niemal przymusem zaciągnąłem
ją do środka. Chciałem przygotować dla niej posłanie, ale uparła się, że wcale
nie musi leżeć. W ciemnościach odnalazłem trzy świeczki oraz zapalniczkę.
– Chodź na górę –
wyszeptałem do dziewczyny. – Jeśli zostawiłem gdzieś mapy, to na pewno w
gabinecie.
Weszła za mną po schodach,
nie puszczając poręczy. Rozstawiłem na biurku świece i zacząłem sprawdzać każdy
zakątek. Elise stała w progu, jakby niepewna tego, co ze sobą uczynić.
Podczas pakowania
na pewno sprawdziłem wszystkie szuflady oraz szafki, poza tym nie było ich wiele.
Zrozpaczony, chwyciłem się za głowę. Wszędzie pustki.
– Christianie. –
Dziewczyna dotknęła mojego barku. – To już nic nie znaczy. Damy radę.
– Damy? –
Odwróciłem się ku Elise. Wyglądała jak duch. W jej oczach widziałem cierpienie.
Usiadłem bezradny
na krześle. Ona zajęła moje kolana i jeden po drugim, zgasiła dodające otuchy
oraz ciepła płomienie. Zostaliśmy pogrążeni w ciemnościach i nie do końca
wiedziałem, jakie zamiary miała Elise. Wtuliła się we mnie i całkowicie
ucichła.
– Przyniosę koce…
– Nie.
– Twoja skóra jest
taka zimna… – zauważyłem, strapiony i posmutniały.
Kiedy odetchnęła,
byłem pewien, że zauważyłem wylatującą z jej ust parę.
– W tym świecie
wszystko jest zimne.
Poczułem woń
przywodzącą na myśl zapach krwi. Elise bezwładnie osunęła się na ziemię, zbyt
niespodziewanie, abym mógł ją złapać. Nieopodal na niebie zagościła błyskawica
i zdołałem w ułamku sekundy zobaczyć białą twarz dziewczyny i rozsypane wokół
włosy. Straciła przytomność.
– O nie. –
Klepnąłem delikatnie policzek ukochanej, lecz ani drgnęła. Przytknąłem palce do
gładkiej szyi. Jej serce nadal biło, ale na jak długo?
To było
błyskawiczne podjęcie decyzji. Musiałem uratować życie Elise. Uniosłem jej
ciało i ostrożnie zniosłem na dół, pewien, że jeśli będę zwlekać, ona umrze.
Cholernie się bałem. I takim oto sposobem znów znaleźliśmy się w aucie.
Położyłem chorą na tylnich siedzeniach i natychmiast zająłem miejsce za
kierownicą. Pośpiesznie ruszyłem, objęty dziwnymi myślami.
Zacząłem wątpić, że
dotrzemy w jednym kawałku gdziekolwiek. Przednie światła zaczęły mrugać, przez
co zaistniała potrzeba przyhamowania. Jeden z reflektorów, najwyraźniej
uszkodzony, przestał działać. Nigdy nie kląłem tak szpetnie, jak w tamtym
momencie. Gdy spojrzałem w lusterko wsteczne, czekał mnie następny wstrząs. Z
głowy Elise ciurkiem sączyła się szkarłatna posoka. Otworzyła oczy i z
przerażeniem wyciągnęła wskazujący palec, niezdolna do wypowiedzenia żadnego
słowa.
Skierowałem wzrok
na drogę.
Jeleń ze zmiażdżoną tylną racicą.
Nacisnąłem klakson,
lecz wypadek pozostał nieunikniony. Pamiętałem strach, wypadnięcie przez
przednią szybę i wylądowanie pod jakimś drzewem. Czułem wszechogarniający ból.
Byłem pewien, że to koniec.
Zdążyłem zobaczyć
jeszcze Elise. Zmartwienie w jej oczach. W jej pięknych, ciemnoniebieskich
oczach…
– Teraz pokażę ci wszystko.