„Pierwsze starcie”
Dokonałeś złego wyboru, dokonałeś złego wyboru,
dokonałeś złego wyboru… Dokonałeś… złego… wyboru… DOKONAŁEŚ ZŁEGO WYBORU!
Szepty. Dzikie,
złośliwe, pełne satysfakcji szepty, rozchodzące się wzdłuż pulsujących, żywych ścian. Osunąłem się na podłogę,
wciąż patrząc na krwiste litery i rwąc włosy z głowy. Pierwszy raz odczuwałem
coś podobnego. Dom przemawiał, tak samo jak ten okalany różami w filmie na
podstawie scenariusza Stephena Kinga. To, co działo się wtedy na ekranie, teraz
przeżywałem ja. Powietrze jakby drżało od nadmiaru złej energii, tkwiącej we
wszystkich zakątkach pomieszczenia. Ból pulsował w moim ciele, rozrywał od
wewnątrz każdą pojedynczą tkankę. Strach zmroził krew w żyłach. Pragnąłem tylko
jednego. Uciekać.
Wzrok płatał mi
figle. Wszystko widziałem podwójnie, zakręcone niczym dziecięca karuzela. Jak w
amoku powędrowałem do kuchni, zawzięcie szukając kluczyków do samochodu. Nie
pamiętałem, gdzie zostawiłem ten brzęczący pęk, bo dawno nie korzystałem z dobrodziejstw
auta. Pozostawiając otwarte szafki i szuflady, wypadłem do przedpokoju,
porywając kurtkę. W kieszeni odnalazłem to, czego potrzebowałem.
Doskoczywszy ku
drzwiom, owionął mnie chłodny podmuch. Wciąż drżąc, zerknąłem przez ramię.
Ujrzałem płynącą po schodach zjawę, przywodzącą na myśl czarny dym. Stanowiła
epicentrum złej aury domu; sunęła w wiadomym kierunku. Chciała złapać i
rozszarpać niechcianego domownika, sprawić, aby nareszcie zniknął. Niewiele
myśląc, wypadłem na ganek i zbiegłem po schodkach.
Na zewnątrz było
bardzo zimno, a świat oblepiała rozlazła, mlecznobiała mgła, zawężająca pole
widzenia. Z trudem połknąłem gęstą ślinę i potykając się o własne nogi,
podbiegłem do volkswagena. Drżącymi palcami przekręciłem klucz wewnątrz
drzwiczek, z rosnącym niepokojem zerkając ku nawiedzonemu domowi.
Zostawiłem tam cały
dobytek. Nie tylko wartościowy sprzęt artystyczny, ale także dużo pieniędzy i
portfel. Musiałem wrócić, chcąc nie chcąc. Oparłem dłonie o kolana, opanowując
przyśpieszony z nerwów oddech. Po raz pierwszy coś strasznego wydarzyło się w
dzień, nie w ciągu nocy. Tylko, do jasnej cholery, co to miało być? Nieugaszona
chęć zadania tego pytania na głos sprawiła, iż wyszeptałem sam do siebie:
– Co jest grane…
Wewnątrz domu przez
nieosłonięte okna widziałem czarną masę, rozrastającą na boki. Nieznanego
pochodzenia istoty, może demony, zajmowały swoją przestrzeń. Byłem tak
przerażony i jednocześnie zdeterminowany, że całkowicie odrzuciłem na chwilę
racjonalne myślenie. Z poczuciem, iż niczym się nie obronię przed tajemniczymi,
nadprzyrodzonymi siłami. Stawiając powolne kroki i walcząc z żądzą ucieczki,
dotarłem do drzwi, które wcześniej pozostawiłem uchylone. Kiedy sięgnąłem po
klamkę, zatrzasnęły się tuż przed moim nosem. Usłyszałem jeszcze zgrzyt zamka.
To był koniec. Posiadłość, która niegdyś wydawała się idealnym miejscem na
napisanie książki, teraz stała się narzędziem samego diabła. Narzędziem albo
siedzibą.
Chociaż, gdybym
powrócił do wieczora przyjazdu, być może przypomniałbym sobie o tej nucie
skrytego niepokoju i świetle latarni morskiej…
Zacząłem walić
pięściami na oślep.
– Wpuść mnie,
wpuszczaj, tchórzu! – wołałem. – Otwieraj, gnido! – Z impetem kopnąłem w drzwi,
lecz usłyszałem jedynie cichy chichot, dochodzący nie wiadomo skąd: czy z głębi
domku, czy z głębi mojego chorego umysłu. Kiedy opadłem z sił, zająłem miejsce
na ławce, ciężko dysząc. Każdy w tym momencie byłby już daleko od tego miejsca,
jednak byłem zdeterminowany, aby nie pozostawiać tu własnych rzeczy.
Kto mógłby pchnąć
się do wykonania tych strasznych napisów? I dlaczego wszystko było takie
nierealne? Przypomniałem sobie wszystkie pojedyncze znaki, strzępki mistycznych
snów, brak odzew Jorgensa, niepoczytalność mieszkających we Vrist ludzi, a z
drugiej strony ich obojętność i szarą zwykłość. Co tak naprawdę mogło być rzeczywiste?
Tyle pytań, ale zero osób, które potrafiłyby wyjaśnić te wydarzenia. Po co tak
szybko przyzwoliłem Elise wymknąć się od pytań, do jakich wcześniej usilnie
zachęcała…?
Siedziałem bez
sensu, czekając na odpowiedź domku. Inną niż szyderczy śmiech.
– Nie pozwolę ci
odebrać tego wszystkiego… – pomstowałem po cichu.
Gęsta mgła
sprawiła, że znów nadeszło wrażenie osaczenia. Tak, jakby kilkaset par oczu
przebijało tę szarugę swym wzrokiem, patrząc wprost na mnie. Kimkolwiek oni byli, nie podejmowali żadnych
działań, ciągle pozostawiając w bezpiecznym ukryciu. A ja pozostawałem sam bez
broni, bez sposobu na walkę. Istotnie, nie był to koniec małej wojny z demonem,
jaki rozgościł się gdzieś za ścianą.
Poruszyłem się
niespokojnie, gdy dosłyszałem kliknięcie zamka.
– Mądry wybór –
rzekłem, ignorując zdradliwie drżący ton własnego głosu. Musiałem pokazać temu
czemuś, że się nie boję. Niewiele myśląc, wstałem i podszedłem do lekko
rozwartych drzwi. Zaglądnąwszy przez wąską szparę, nie dostrzegłem niczego
podejrzanego. Nikt jednak nie obiecywał braku podstępu… Drżąc na ciele,
postanowiłem wejść do środka. Gdy postawi się krok w przód, nie ma już odwrotu.
Już od progu
owionął mnie okropny smród spalenizny. Ledwo powstrzymałem mdłości i osłoniłem
nos ręką. Samo wnętrze wydało się ciemne i straszliwe, znacznie większe od
tego, po którym przechadzałem się przez ostatnie dwa miesiące. Na moment,
zważywszy na duszącą woń, kompletnie straciłem orientację w terenie. Dopiero
później ocknąłem się i zabrałem do działania. Naciągnąłem koszulkę na część
twarzy i poszedłem do kuchni. Musiałem znaleźć coś, z czym czułbym się znacznie
pewniej. Wydobyłem z szuflady nóż i wetknąłem narzędzie za pas.
Nagle w przedpokoju
rozległo się głośne trzeszczenie desek, pochodzące jakby od stawianych powoli,
ciężkich kroków. Machinalnie odwróciłem głowę, lecz nie ujrzałem niczego w
sąsiednim, pogrążonym w ciemnościach pomieszczeniu.
Skoro wpuszczono cię z powrotem, nie oczekuj, że
będziesz mógł wyjść…
Zignorowałem
złowróżbną myśl i wbiegłem po schodach na pierwsze piętro. Tak jak się
spodziewałem, klapa od strychu zwisała smętnie. Szybko przeszedłem pod nią i
wpadłem do gabinetu. To w teczce pod biurkiem trzymałem wszelkie dokumenty,
papiery oraz pieniądze. Wetknąłem brązową, skórzaną aktówkę pod pachę i
spojrzałem na setki zapisanych stron, leżących bezładnie na blacie obok maszyny
do pisania. Materiały na książkę. Nie było czasu na zastanawianie się. Wszystko
schowałem w jednej z szafek, mając odrobinę nadziei, że żadna kartka nie
ulegnie zniszczeniu.
Zanim wyszedłem na
korytarz, wychyliłem głowę z pokoju i rozejrzałem się, upewniając, że nic nie
czyha ani nie szykuje skoku. Na szczycie schodów przystanąłem.
Znowu poraziło mnie wrażenie falowania oraz
pulsowania. Kurczowo trzymałem poręcz, przerażony perspektywą upadku z dużej
wysokości. Kątem oka dostrzegłem wypływającą z poddasza, czarną masę. Więc to
tam się skrywała… Pokonałem kilka stopni, jednak istota była szybsza. Bez uprzedzenia poczułem, że coś wykręca moje
ręce do tyłu i zaczynam unosić się kilka centymetrów nad schodami. Rozpocząłem
szamotaninę, jednak zdała się właściwie na nic. Przez swąd spalenizny dusiłem
się.
– Pu… szczaj –
wycharczałem przez zaciśnięte mocno zęby.
Czarna masa
wyrzuciła mnie w powietrze. Poszybowałem prosto na podłogę i choć przez
adrenalinę nie zapamiętałem samego zderzenia, to już po chwili ostry ból zaczął
promieniować od lewej kostki w górę łydki. Syknąłem, próbując się podnieść na
równe nogi. Istota zagrodziła dostęp do drzwi. Mógłbym przysiąc, że spomiędzy
kłębów ciemnego dymu zauważyłem jakieś półprzezroczyste dłonie. Wciąż zbierając
się do kupy, przesunąłem całe ciało pod jedną ze ścian, w akcie desperacji
wydobywając zza pasa nóż i rzucając ostrzem w kierunku demona.
Rozległ się głośny
ryk, lecz zaraz kuchenne narzędzie wydobyło się z nieuformowanego cielska i
poleciało na mnie. Usłyszałem cichy świst, w ostatnim momencie uchylając rękę.
Jednak szpikulec zdążył drasnąć kawałek skóry. W ustach miałem metaliczny
posmak, a teraz z cienkiego przecięcia sączyła się ciurkiem krew, znacząc
czerwienią białą koszulkę. Sięgnąłem po jedyną broń, bezsensownie machając nią
przed duchem. Nie byłem pewien, czy to ten rodzaj nadprzyrodzonej istoty. Od
nadmiaru wrażeń jeszcze nie zemdlałem, ale nie myślałem jak należy. Instynkt
samozachowawczy kazał paść mi plackiem na deski i przeturlać się do drzwi,
jednak całkowicie zastygłem w bezruchu, nie słuchając już nawet tego
pierwotnego głosu.
– Kim jesteś? –
zapytałem. Czarny dym nie zaatakował, a cofnął się na próg kuchni. – Boisz się,
tchórzu? – warknąłem. Dławił mnie strach, ale też rozogniało uczucie potężnego
gniewu. Opierając się o ścianę, wstałem. Kostka przez te kilka minut bardzo
napuchła. Nie miałem jak temu zaradzić. Pozostawało jedynie cierpienie i próba
walki. Istota czaiła się w mrocznym kącie, patrzyła, gdy kuśtykałem ku drzwiom.
Zdawało się, iż tylko na to czekała. Na prowokację.
Nie zdążyłem nawet
dotknąć klamki, kiedy nieznana siła sprawiła, że moment później
przekoziołkowałem przez kanapę w salonie i wylądowałem pod parapetem. Jęknąłem
z bólu. Byłem poturbowany i zastanawiałem się, czy za chwilę nie stracę życia.
Wiedziałem, że zbliża się nieuchronna śmierć… o ile… czegoś… nie zrobię…
Zesztywniały z
grozy nie zwracałem uwagi na uczucie łupania w każdej kończynie. Nóż gdzieś w
czasie lotu został upuszczony, więc pozostawałem sam bez środków obrony. Demon
krążył niespokojnie wokół, jakby zastanawiając się, jak jeszcze umilić życie
nędznemu, marnemu człowiekowi, z którym robił, co chciał. Gdybym dostał zadanie
narysowania tej kreatury, chwyciłbym za węgiel i wypełnił czarnymi smugami
wolną przestrzeń.
Zacząłem modlić się
głośno. Brzmiałem strasznie, niczym zmęczony światem starzec.
– …przyjdź
królestwo twoje, bądź wola twoja…
Potwór zaczął się
miotać wściekle, a następnie zawirował w powietrzu i szybko wypłynął na
korytarz. Stamtąd na schody. Kilka sekund później usłyszałem huk zamykanej
klapy.
Koniec?
Siedziałem wciąż
jak skamieniały, patrząc na pokrytą złowieszczymi napisami ścianę. Kiedy
uświadomiłem sobie, że przegoniłem tajemniczą istotę, której samo pojawienie
się graniczyło z chorobą umysłową, obróciłem głowę na bok, nie potrafiąc
powstrzymać wymiotów.
Otarłem usta dłonią
i dźwignąłem się ciężko do pionu. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, co miało
miejsce zaledwie przed chwilą. Przygarbiony, kulejący, powoli dotarłem do
drzwi. Stan kostki ciągle ulegał pogorszeniu i perspektywa jechania autem nagle
wydała się daleka, nierealna. Wiedziałem, że nie zdołam wezwać pomocy –
pierwsze, co ujrzałem po wejściu do domku to pourywane, rozszarpane kable
telefoniczne. Rzuciłem brązową teczkę na przednie siedzenie samochodu i
otuliłem się kurtką. Byłem bezradny i przejęty perspektywą spędzenia reszty
dnia oraz nocy w samochodzie. Tylko przez to, że mój dom został nawiedzony… I
wywołałem to z głębin mroku za sprawą podjętej wcześniej decyzji. Czy chodziło
o kochanie się z Elise, czy o sam przyjazd do Vrist, to miało pozostać
sekretem.
Tak naprawdę często
myślałem o tym, czy samotny wyjazd w nieznane okolice nie był błędem.
Początkowo się cieszyłem, ale każdy kolejny dzień uświadamiał mnie, że coś jest
nie tak. Tutaj świat wydawał się być pogrążony w mistyce, nienawiści… A teraz
doszła prawdziwa wisienka. Upiór ze strychu. Byłem przerażony bardziej niż
kiedykolwiek.
– Wybierasz się
gdzieś?
Drgnąłem i automatycznie
wykonałem obrót. Stanąłem twarzą w twarz z…
– Liv? Co ty tutaj
robisz, do diaska? – zapytałem nerwowo, nie patyczkując się z grzecznościami.
Dziewczyna
wyglądała na wychudzoną i znacznie mniej przypominała swoją siostrę bliźniaczkę
niż wtedy, kiedy spotkałem ją po raz pierwszy. Jasne, nastroszone na wszystkie
strony włosy wydawały się nieczesane od dawna. Przez pewien moment przypominała
zabiedzoną dziewczynkę z zapałkami, z tymi wytrzeszczonymi w wyrazie zdziwienia
oczyma i lekko rozchylonymi ustami. Potem jednak wygięła wargi w okropny
grymas, marszcząc przy tym piegowaty nos.
– To nie było miłe
– syknęła. – Szukam Elise. – Wyprostowała dumnie plecy, patrząc na mnie ze
wstrętem.
Zastygłem w
bezruchu. Choć było niezwykle chłodno, czułem perlący się na czole pot.
– Elise…?
– Tak, moja
siostra.
– Nie trafiła do
domu…?
Liv, najwyraźniej
widząc moje wyraźne przerażenie, parsknęła głośnym, nieprzyjemnym śmiechem.
– Trafiła. Nad
ranem. To takie dziwne, prawda? Od razu nie puściła pary z ust, ale miała
szczęście, że byłam sama w domu – powiedziała.
– Wynoś się –
rzuciłem oschle. Jednak blondynka nie ruszyła z miejsca, zerkając na mnie
wyczekująco. – Nie słyszałaś? Wynocha.
– Nie ma mowy.
Zabierzesz mnie do miasta teraz. Swoim samochodem – wyrzekła poważnie. Tym
razem to ja zacząłem się śmiać, ledwo nabierając tchu.
– Słyszałaś samą
siebie? – spytałem pomiędzy kolejnymi salwami chichotu. I choć wcale nie czułem
radości, nie mogłem tego powstrzymać. W tym śmiechu zawarta była cała
bezsilność, zrodzona przez poprzednie wydarzenia.
Liv zmrużyła oczy w
dwie cienkie szparki, po czym skrzyżowała ręce na piersiach.
– Taka była umowa.
Ty zabierzesz mnie tam, gdzie zechcę, a w zamian rodzice nie dowiedzą się o
tobie i Elise…
– Spadaj. –
Machnąłem ręką, jakby próbując odgonić natrętną muchę. – Jesteś kompletnie… - Popatrzyłem
na dziewczynę obojętnie i wzruszyłem ramionami. – Poroniona.
– A ty zachowujesz
się jak wariat! Przeprosiłam za tamto! Przeprosiłam! – krzyknęła, tupiąc piętami
o ziemię. Zaraz jednak opanowała się, strzepując z ramienia niewidoczny pyłek.
Omiotła mnie podejrzliwym spojrzeniem, zatrzymując je dłużej na zakrwawionym
ramieniu.
– Czekaj… Coś się
stało? – zapytała. Całkiem ciekawskim, ale i zaniepokojonym głosem.
– I tak byś nie
uwierzyła… – westchnąłem, zniecierpliwiony. – Najlepiej wracaj już do domu. Mam
ważniejsze problemy na głowie.
– Więc nie
zabierzesz…?
– Nie ma mowy! –
ryknąłem. Przez przypadek uraziłem lewą kostkę, która prawdopodobnie była
złamana. Odwróciłem twarz, aby nie pokazać po sobie cierpienia. – Nie mogę
prowadzić. Miałem mały… wypadek.
Liv odsunęła się
nieco, rozglądając się wokół z posępną miną. Promieniowała od niej złość i
niezadowolenie – prawdopodobnie jak zawsze, kiedy coś pójdzie nie po jej myśli.
Nie miałem najmniejszej chęci na użeranie się z tą zdziwaczałą dziewczyną,
która traktuje ludzkie głowy cegłami. Myślałem, że jeśli jeszcze przez chwilę
postoi tak, milcząc, uduszę ją.
- Przyjdę tu znowu –
zawyrokowała. Przewróciłem oczyma, tłumiąc w gardle kolejną falę chichotu.
- Tylko spróbuj –
sarknąłem. – Tylko spróbuj, a… Nie skończy się to dla ciebie dobrze.
- To groźba? –
prychnęła. – Więc wiedz, że się nie boję!
- Przynosisz wstyd
Elise – powiedziałem.
Nagle blade oblicze
Liv przybrało czerwonych rumieńców. Otworzyła usta w wyrazie osłupienia. Nie
żałowałem tych słów, ponieważ dla były prawdą. Okolicznymi drzewami wstrząsnął
silny podmuch nadmorskiego wiatru, pełnego zapachu soli. Blondynka mimowolnie
skuliła się i położyła dłoń na mostku. I wtedy to zauważyłem. Błękitna, śliczna
chustka, jaką podarowałem Elise, teraz spoczywała na szyi tej wiedźmy,
niechlujnie zawiązana. Pokuśtykałem ku dziewusze i szarpnąłem ją za ramiona.
– Skąd to masz? –
zapytałem ostro, wskazując skinięciem szal.
Nie wyglądała na
zdezorientowaną, a wręcz przeciwnie. W tych ciemnoniebieskich tęczówkach
dostrzegłem złowrogi, demoniczny błysk. Czyżby satysfakcja? Liv splunęła na mój
policzek.
– Powiedziała, że
nie chce tej nędznej szmaty! – uśmiechnęła się nieżyczliwie.
– Kłamiesz –
syknąłem, powstrzymując ręce od rzucenia się z pięściami na dziewczynę. Chciałem
szarpnąć materiał, lecz Liv okazała się szybsza. Zwinnie pokonała kilka metrów,
oddzielając się ode mnie bezpieczną barierą.
– Nigdy więcej nie
zobaczysz Elise. Już ja o to zadbam. – Wymierzyła oskarżycielsko palec w moją
stronę, a później pobiegła w kierunku lasu. Zaraz potem całkowicie rozpłynęła
się w nieustępującej, mlecznobiałej mgle.
Opadłem na kolana
prosto w podmokłą ziemię. Byłem pełen sprzecznych uczuć, strachu i nienawiści.
Nie mogłem uwierzyć, że Elise oddała chustę bliźniaczce. Chustę, wciąż
przesiąkniętą jej delikatnym zapachem…
Gdzieś w sercu
doznałem ukłucia bólu rozczarowania. Pragnąłem zemdleć i ocknąć się w ramionach
ukochanej, jednak nic nie wskazywało na to, że śnię koszmar.
Pozostawało tylko
jedno miejsce, do którego mogłem się udać.
~*~