Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

18.

„Pierwsze starcie”   

Dokonałeś złego wyboru, dokonałeś złego wyboru, dokonałeś złego wyboru… Dokonałeś… złego… wyboru… DOKONAŁEŚ ZŁEGO WYBORU!

Szepty. Dzikie, złośliwe, pełne satysfakcji szepty, rozchodzące się wzdłuż pulsujących, żywych ścian. Osunąłem się na podłogę, wciąż patrząc na krwiste litery i rwąc włosy z głowy. Pierwszy raz odczuwałem coś podobnego. Dom przemawiał, tak samo jak ten okalany różami w filmie na podstawie scenariusza Stephena Kinga. To, co działo się wtedy na ekranie, teraz przeżywałem ja. Powietrze jakby drżało od nadmiaru złej energii, tkwiącej we wszystkich zakątkach pomieszczenia. Ból pulsował w moim ciele, rozrywał od wewnątrz każdą pojedynczą tkankę. Strach zmroził krew w żyłach. Pragnąłem tylko jednego. Uciekać.

Wzrok płatał mi figle. Wszystko widziałem podwójnie, zakręcone niczym dziecięca karuzela. Jak w amoku powędrowałem do kuchni, zawzięcie szukając kluczyków do samochodu. Nie pamiętałem, gdzie zostawiłem ten brzęczący pęk, bo dawno nie korzystałem z dobrodziejstw auta. Pozostawiając otwarte szafki i szuflady, wypadłem do przedpokoju, porywając kurtkę. W kieszeni odnalazłem to, czego potrzebowałem.

Doskoczywszy ku drzwiom, owionął mnie chłodny podmuch. Wciąż drżąc, zerknąłem przez ramię. Ujrzałem płynącą po schodach zjawę, przywodzącą na myśl czarny dym. Stanowiła epicentrum złej aury domu; sunęła w wiadomym kierunku. Chciała złapać i rozszarpać niechcianego domownika, sprawić, aby nareszcie zniknął. Niewiele myśląc, wypadłem na ganek i zbiegłem po schodkach.

Na zewnątrz było bardzo zimno, a świat oblepiała rozlazła, mlecznobiała mgła, zawężająca pole widzenia. Z trudem połknąłem gęstą ślinę i potykając się o własne nogi, podbiegłem do volkswagena. Drżącymi palcami przekręciłem klucz wewnątrz drzwiczek, z rosnącym niepokojem zerkając ku nawiedzonemu domowi.

Zostawiłem tam cały dobytek. Nie tylko wartościowy sprzęt artystyczny, ale także dużo pieniędzy i portfel. Musiałem wrócić, chcąc nie chcąc. Oparłem dłonie o kolana, opanowując przyśpieszony z nerwów oddech. Po raz pierwszy coś strasznego wydarzyło się w dzień, nie w ciągu nocy. Tylko, do jasnej cholery, co to miało być? Nieugaszona chęć zadania tego pytania na głos sprawiła, iż wyszeptałem sam do siebie:

– Co jest grane…

Wewnątrz domu przez nieosłonięte okna widziałem czarną masę, rozrastającą na boki. Nieznanego pochodzenia istoty, może demony, zajmowały swoją przestrzeń. Byłem tak przerażony i jednocześnie zdeterminowany, że całkowicie odrzuciłem na chwilę racjonalne myślenie. Z poczuciem, iż niczym się nie obronię przed tajemniczymi, nadprzyrodzonymi siłami. Stawiając powolne kroki i walcząc z żądzą ucieczki, dotarłem do drzwi, które wcześniej pozostawiłem uchylone. Kiedy sięgnąłem po klamkę, zatrzasnęły się tuż przed moim nosem. Usłyszałem jeszcze zgrzyt zamka. To był koniec. Posiadłość, która niegdyś wydawała się idealnym miejscem na napisanie książki, teraz stała się narzędziem samego diabła. Narzędziem albo siedzibą.

Chociaż, gdybym powrócił do wieczora przyjazdu, być może przypomniałbym sobie o tej nucie skrytego niepokoju i świetle latarni morskiej…

Zacząłem walić pięściami na oślep.

– Wpuść mnie, wpuszczaj, tchórzu! – wołałem. – Otwieraj, gnido! – Z impetem kopnąłem w drzwi, lecz usłyszałem jedynie cichy chichot, dochodzący nie wiadomo skąd: czy z głębi domku, czy z głębi mojego chorego umysłu. Kiedy opadłem z sił, zająłem miejsce na ławce, ciężko dysząc. Każdy w tym momencie byłby już daleko od tego miejsca, jednak byłem zdeterminowany, aby nie pozostawiać tu własnych rzeczy.

Kto mógłby pchnąć się do wykonania tych strasznych napisów? I dlaczego wszystko było takie nierealne? Przypomniałem sobie wszystkie pojedyncze znaki, strzępki mistycznych snów, brak odzew Jorgensa, niepoczytalność mieszkających we Vrist ludzi, a z drugiej strony ich obojętność i szarą zwykłość. Co tak naprawdę mogło być rzeczywiste? Tyle pytań, ale zero osób, które potrafiłyby wyjaśnić te wydarzenia. Po co tak szybko przyzwoliłem Elise wymknąć się od pytań, do jakich wcześniej usilnie zachęcała…?

Siedziałem bez sensu, czekając na odpowiedź domku. Inną niż szyderczy śmiech.

– Nie pozwolę ci odebrać tego wszystkiego… – pomstowałem po cichu.

Gęsta mgła sprawiła, że znów nadeszło wrażenie osaczenia. Tak, jakby kilkaset par oczu przebijało tę szarugę swym wzrokiem, patrząc wprost na mnie. Kimkolwiek oni byli, nie podejmowali żadnych działań, ciągle pozostawiając w bezpiecznym ukryciu. A ja pozostawałem sam bez broni, bez sposobu na walkę. Istotnie, nie był to koniec małej wojny z demonem, jaki rozgościł się gdzieś za ścianą.

Poruszyłem się niespokojnie, gdy dosłyszałem kliknięcie zamka.

– Mądry wybór – rzekłem, ignorując zdradliwie drżący ton własnego głosu. Musiałem pokazać temu czemuś, że się nie boję. Niewiele myśląc, wstałem i podszedłem do lekko rozwartych drzwi. Zaglądnąwszy przez wąską szparę, nie dostrzegłem niczego podejrzanego. Nikt jednak nie obiecywał braku podstępu… Drżąc na ciele, postanowiłem wejść do środka. Gdy postawi się krok w przód, nie ma już odwrotu.

Już od progu owionął mnie okropny smród spalenizny. Ledwo powstrzymałem mdłości i osłoniłem nos ręką. Samo wnętrze wydało się ciemne i straszliwe, znacznie większe od tego, po którym przechadzałem się przez ostatnie dwa miesiące. Na moment, zważywszy na duszącą woń, kompletnie straciłem orientację w terenie. Dopiero później ocknąłem się i zabrałem do działania. Naciągnąłem koszulkę na część twarzy i poszedłem do kuchni. Musiałem znaleźć coś, z czym czułbym się znacznie pewniej. Wydobyłem z szuflady nóż i wetknąłem narzędzie za pas.

Nagle w przedpokoju rozległo się głośne trzeszczenie desek, pochodzące jakby od stawianych powoli, ciężkich kroków. Machinalnie odwróciłem głowę, lecz nie ujrzałem niczego w sąsiednim, pogrążonym w ciemnościach pomieszczeniu.

Skoro wpuszczono cię z powrotem, nie oczekuj, że będziesz mógł wyjść…

Zignorowałem złowróżbną myśl i wbiegłem po schodach na pierwsze piętro. Tak jak się spodziewałem, klapa od strychu zwisała smętnie. Szybko przeszedłem pod nią i wpadłem do gabinetu. To w teczce pod biurkiem trzymałem wszelkie dokumenty, papiery oraz pieniądze. Wetknąłem brązową, skórzaną aktówkę pod pachę i spojrzałem na setki zapisanych stron, leżących bezładnie na blacie obok maszyny do pisania. Materiały na książkę. Nie było czasu na zastanawianie się. Wszystko schowałem w jednej z szafek, mając odrobinę nadziei, że żadna kartka nie ulegnie zniszczeniu.

Zanim wyszedłem na korytarz, wychyliłem głowę z pokoju i rozejrzałem się, upewniając, że nic nie czyha ani nie szykuje skoku. Na szczycie schodów przystanąłem.

 Znowu poraziło mnie wrażenie falowania oraz pulsowania. Kurczowo trzymałem poręcz, przerażony perspektywą upadku z dużej wysokości. Kątem oka dostrzegłem wypływającą z poddasza, czarną masę. Więc to tam się skrywała… Pokonałem kilka stopni, jednak istota była szybsza. Bez uprzedzenia poczułem, że coś wykręca moje ręce do tyłu i zaczynam unosić się kilka centymetrów nad schodami. Rozpocząłem szamotaninę, jednak zdała się właściwie na nic. Przez swąd spalenizny dusiłem się.

– Pu… szczaj – wycharczałem przez zaciśnięte mocno zęby.

Czarna masa wyrzuciła mnie w powietrze. Poszybowałem prosto na podłogę i choć przez adrenalinę nie zapamiętałem samego zderzenia, to już po chwili ostry ból zaczął promieniować od lewej kostki w górę łydki. Syknąłem, próbując się podnieść na równe nogi. Istota zagrodziła dostęp do drzwi. Mógłbym przysiąc, że spomiędzy kłębów ciemnego dymu zauważyłem jakieś półprzezroczyste dłonie. Wciąż zbierając się do kupy, przesunąłem całe ciało pod jedną ze ścian, w akcie desperacji wydobywając zza pasa nóż i rzucając ostrzem w kierunku demona.

Rozległ się głośny ryk, lecz zaraz kuchenne narzędzie wydobyło się z nieuformowanego cielska i poleciało na mnie. Usłyszałem cichy świst, w ostatnim momencie uchylając rękę. Jednak szpikulec zdążył drasnąć kawałek skóry. W ustach miałem metaliczny posmak, a teraz z cienkiego przecięcia sączyła się ciurkiem krew, znacząc czerwienią białą koszulkę. Sięgnąłem po jedyną broń, bezsensownie machając nią przed duchem. Nie byłem pewien, czy to ten rodzaj nadprzyrodzonej istoty. Od nadmiaru wrażeń jeszcze nie zemdlałem, ale nie myślałem jak należy. Instynkt samozachowawczy kazał paść mi plackiem na deski i przeturlać się do drzwi, jednak całkowicie zastygłem w bezruchu, nie słuchając już nawet tego pierwotnego głosu.

– Kim jesteś? – zapytałem. Czarny dym nie zaatakował, a cofnął się na próg kuchni. – Boisz się, tchórzu? – warknąłem. Dławił mnie strach, ale też rozogniało uczucie potężnego gniewu. Opierając się o ścianę, wstałem. Kostka przez te kilka minut bardzo napuchła. Nie miałem jak temu zaradzić. Pozostawało jedynie cierpienie i próba walki. Istota czaiła się w mrocznym kącie, patrzyła, gdy kuśtykałem ku drzwiom. Zdawało się, iż tylko na to czekała. Na prowokację.

Nie zdążyłem nawet dotknąć klamki, kiedy nieznana siła sprawiła, że moment później przekoziołkowałem przez kanapę w salonie i wylądowałem pod parapetem. Jęknąłem z bólu. Byłem poturbowany i zastanawiałem się, czy za chwilę nie stracę życia. Wiedziałem, że zbliża się nieuchronna śmierć… o ile… czegoś… nie zrobię…

Zesztywniały z grozy nie zwracałem uwagi na uczucie łupania w każdej kończynie. Nóż gdzieś w czasie lotu został upuszczony, więc pozostawałem sam bez środków obrony. Demon krążył niespokojnie wokół, jakby zastanawiając się, jak jeszcze umilić życie nędznemu, marnemu człowiekowi, z którym robił, co chciał. Gdybym dostał zadanie narysowania tej kreatury, chwyciłbym za węgiel i wypełnił czarnymi smugami wolną przestrzeń.

Zacząłem modlić się głośno. Brzmiałem strasznie, niczym zmęczony światem starzec.

– …przyjdź królestwo twoje, bądź wola twoja…

Potwór zaczął się miotać wściekle, a następnie zawirował w powietrzu i szybko wypłynął na korytarz. Stamtąd na schody. Kilka sekund później usłyszałem huk zamykanej klapy.

Koniec?

Siedziałem wciąż jak skamieniały, patrząc na pokrytą złowieszczymi napisami ścianę. Kiedy uświadomiłem sobie, że przegoniłem tajemniczą istotę, której samo pojawienie się graniczyło z chorobą umysłową, obróciłem głowę na bok, nie potrafiąc powstrzymać wymiotów.

Otarłem usta dłonią i dźwignąłem się ciężko do pionu. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, co miało miejsce zaledwie przed chwilą. Przygarbiony, kulejący, powoli dotarłem do drzwi. Stan kostki ciągle ulegał pogorszeniu i perspektywa jechania autem nagle wydała się daleka, nierealna. Wiedziałem, że nie zdołam wezwać pomocy – pierwsze, co ujrzałem po wejściu do domku to pourywane, rozszarpane kable telefoniczne. Rzuciłem brązową teczkę na przednie siedzenie samochodu i otuliłem się kurtką. Byłem bezradny i przejęty perspektywą spędzenia reszty dnia oraz nocy w samochodzie. Tylko przez to, że mój dom został nawiedzony… I wywołałem to z głębin mroku za sprawą podjętej wcześniej decyzji. Czy chodziło o kochanie się z Elise, czy o sam przyjazd do Vrist, to miało pozostać sekretem.

Tak naprawdę często myślałem o tym, czy samotny wyjazd w nieznane okolice nie był błędem. Początkowo się cieszyłem, ale każdy kolejny dzień uświadamiał mnie, że coś jest nie tak. Tutaj świat wydawał się być pogrążony w mistyce, nienawiści… A teraz doszła prawdziwa wisienka. Upiór ze strychu. Byłem przerażony bardziej niż kiedykolwiek.

– Wybierasz się gdzieś?

Drgnąłem i automatycznie wykonałem obrót. Stanąłem twarzą w twarz z…

– Liv? Co ty tutaj robisz, do diaska? – zapytałem nerwowo, nie patyczkując się z grzecznościami.

Dziewczyna wyglądała na wychudzoną i znacznie mniej przypominała swoją siostrę bliźniaczkę niż wtedy, kiedy spotkałem ją po raz pierwszy. Jasne, nastroszone na wszystkie strony włosy wydawały się nieczesane od dawna. Przez pewien moment przypominała zabiedzoną dziewczynkę z zapałkami, z tymi wytrzeszczonymi w wyrazie zdziwienia oczyma i lekko rozchylonymi ustami. Potem jednak wygięła wargi w okropny grymas, marszcząc przy tym piegowaty nos.

– To nie było miłe – syknęła. – Szukam Elise. – Wyprostowała dumnie plecy, patrząc na mnie ze wstrętem.

Zastygłem w bezruchu. Choć było niezwykle chłodno, czułem perlący się na czole pot.

– Elise…?

– Tak, moja siostra.

– Nie trafiła do domu…?

Liv, najwyraźniej widząc moje wyraźne przerażenie, parsknęła głośnym, nieprzyjemnym śmiechem.

– Trafiła. Nad ranem. To takie dziwne, prawda? Od razu nie puściła pary z ust, ale miała szczęście, że byłam sama w domu – powiedziała.

– Wynoś się – rzuciłem oschle. Jednak blondynka nie ruszyła z miejsca, zerkając na mnie wyczekująco. – Nie słyszałaś? Wynocha.

– Nie ma mowy. Zabierzesz mnie do miasta teraz. Swoim samochodem – wyrzekła poważnie. Tym razem to ja zacząłem się śmiać, ledwo nabierając tchu.

– Słyszałaś samą siebie? – spytałem pomiędzy kolejnymi salwami chichotu. I choć wcale nie czułem radości, nie mogłem tego powstrzymać. W tym śmiechu zawarta była cała bezsilność, zrodzona przez poprzednie wydarzenia.

Liv zmrużyła oczy w dwie cienkie szparki, po czym skrzyżowała ręce na piersiach.

– Taka była umowa. Ty zabierzesz mnie tam, gdzie zechcę, a w zamian rodzice nie dowiedzą się o tobie i Elise…

– Spadaj. – Machnąłem ręką, jakby próbując odgonić natrętną muchę. – Jesteś kompletnie… - Popatrzyłem na dziewczynę obojętnie i wzruszyłem ramionami. – Poroniona.

– A ty zachowujesz się jak wariat! Przeprosiłam za tamto! Przeprosiłam! – krzyknęła, tupiąc piętami o ziemię. Zaraz jednak opanowała się, strzepując z ramienia niewidoczny pyłek. Omiotła mnie podejrzliwym spojrzeniem, zatrzymując je dłużej na zakrwawionym ramieniu.

– Czekaj… Coś się stało? – zapytała. Całkiem ciekawskim, ale i zaniepokojonym głosem.

– I tak byś nie uwierzyła… – westchnąłem, zniecierpliwiony. – Najlepiej wracaj już do domu. Mam ważniejsze problemy na głowie.

– Więc nie zabierzesz…?

– Nie ma mowy! – ryknąłem. Przez przypadek uraziłem lewą kostkę, która prawdopodobnie była złamana. Odwróciłem twarz, aby nie pokazać po sobie cierpienia. – Nie mogę prowadzić. Miałem mały… wypadek.

Liv odsunęła się nieco, rozglądając się wokół z posępną miną. Promieniowała od niej złość i niezadowolenie – prawdopodobnie jak zawsze, kiedy coś pójdzie nie po jej myśli. Nie miałem najmniejszej chęci na użeranie się z tą zdziwaczałą dziewczyną, która traktuje ludzkie głowy cegłami. Myślałem, że jeśli jeszcze przez chwilę postoi tak, milcząc, uduszę ją.

- Przyjdę tu znowu – zawyrokowała. Przewróciłem oczyma, tłumiąc w gardle kolejną falę chichotu.

- Tylko spróbuj – sarknąłem. – Tylko spróbuj, a… Nie skończy się to dla ciebie dobrze.

- To groźba? – prychnęła. – Więc wiedz, że się nie boję!

- Przynosisz wstyd Elise – powiedziałem.

Nagle blade oblicze Liv przybrało czerwonych rumieńców. Otworzyła usta w wyrazie osłupienia. Nie żałowałem tych słów, ponieważ dla były prawdą. Okolicznymi drzewami wstrząsnął silny podmuch nadmorskiego wiatru, pełnego zapachu soli. Blondynka mimowolnie skuliła się i położyła dłoń na mostku. I wtedy to zauważyłem. Błękitna, śliczna chustka, jaką podarowałem Elise, teraz spoczywała na szyi tej wiedźmy, niechlujnie zawiązana. Pokuśtykałem ku dziewusze i szarpnąłem ją za ramiona.

– Skąd to masz? – zapytałem ostro, wskazując skinięciem szal.

Nie wyglądała na zdezorientowaną, a wręcz przeciwnie. W tych ciemnoniebieskich tęczówkach dostrzegłem złowrogi, demoniczny błysk. Czyżby satysfakcja? Liv splunęła na mój policzek.

– Powiedziała, że nie chce tej nędznej szmaty! – uśmiechnęła się nieżyczliwie.

– Kłamiesz – syknąłem, powstrzymując ręce od rzucenia się z pięściami na dziewczynę. Chciałem szarpnąć materiał, lecz Liv okazała się szybsza. Zwinnie pokonała kilka metrów, oddzielając się ode mnie bezpieczną barierą.

– Nigdy więcej nie zobaczysz Elise. Już ja o to zadbam. – Wymierzyła oskarżycielsko palec w moją stronę, a później pobiegła w kierunku lasu. Zaraz potem całkowicie rozpłynęła się w nieustępującej, mlecznobiałej mgle.

Opadłem na kolana prosto w podmokłą ziemię. Byłem pełen sprzecznych uczuć, strachu i nienawiści. Nie mogłem uwierzyć, że Elise oddała chustę bliźniaczce. Chustę, wciąż przesiąkniętą jej delikatnym zapachem…

Gdzieś w sercu doznałem ukłucia bólu rozczarowania. Pragnąłem zemdleć i ocknąć się w ramionach ukochanej, jednak nic nie wskazywało na to, że śnię koszmar.

Pozostawało tylko jedno miejsce, do którego mogłem się udać.

~*~