„Odpowiedź domu”
Miałem sen. Byli w nim wszyscy najbliżsi – matka, Nora
oraz Madeleine. Trzy najważniejsze kobiety mojego dotychczasowego życia,
jeszcze przed wyjazdem do Vrist. Teraz to Elise władała sercem swego pierwszego
kochanka, zajęła je całkowicie i wypełniła po brzegi naturalnym urokiem, choć
sam nie należałem do tak odważnych osób, aby przyznać to przed samym sobą…
Wizja była dość prosta. Zalana jasnością sala; mała i
kwadratowa, mogąca pomieścić maksymalnie sześć ludzkich istnień. Białe meble:
dwa plastikowe krzesła, niewielki stolik nocny, na którym stał wazon z
przywiędłą, herbacianą różą oraz żelazne łóżko, zajmowane przez jakiegoś
człowieka. Leżał bezwładnie, nie wyglądając nawet na kogoś śpiącego, raczej jak
trup. Jednak po przyjrzeniu mu się, dostrzegłem unoszącą się niezwykle powoli
klatkę piersiową, jakby każdy pojedynczy oddech sprawiał temu dziwnie
niesprawnemu ciału wielki ból. Posiadał ów mężczyzna gładką, naznaczoną
nielicznymi bliznami twarz. Jego spokojne oblicze nie pasowało do min
pozostałych zebranych. Najstarsza z kobiet, siedząca u nóg chorego, kiwała się
leniwie na boki, ocierając chustką brzydko podkrążone, zaczerwienione powieki.
Matka. Nora zajmowała parapet i wyglądała obojętnym spojrzeniem przez okno. W
szybie odbijał się smutny wyraz jej piwnych oczu. Maleństwo – ukochana
siostrzenica – spoczywało przy stoliku, wesoło dyndając nóżkami, pochłonięte
zapełnianiem białej kartki mnóstwem kolorów. Tanie kredki świecowe kruszyły się
pod naporem jej niecierpliwych, dziecięcych paluszków. Jak zawsze w momentach
artystycznych zapędów, wyciągała koniuszek różowego języka i przyciskała z
całych sił do lewego kącika ust. Ukląkłem obok niej i z uśmiechem spojrzałem na
powstający z rozmachem obrazek.
– Co rysujesz, skarbie? – zapytałem uprzejmie,
analizując różne szlaczki, niebieskie chmurki oraz morze zielonej trawy. –
Bardzo ładne. To dla mamy?
Madeleine nagle znieruchomiała. Pomarańczowy pastel
wysunął się z jej palców. Zdezorientowana oraz nieco przelękniona, dziewczynka
rozejrzała się czujnie po sali, najdłużej zatrzymując wzrok na dotkniętym jakąś
tajemniczą chorobą mężczyźnie. Przełknęła głośno ślinkę, a potem powróciła do
tworzenia, jeszcze bardziej zawzięcie niż poprzednio. Chwyciła za czarną kredkę
i po krótkiej chwili wahania zaczęła sunąć nią po pięknym, barwnym arkuszu
papieru.
– Nie… – wyszeptałem smutno, patrząc, jak bajkowy,
dziecięcy świat ulega totalnej zagładzie. Smutny był to widok. Wstałem, nie
chcąc dłużej przeszkadzać Madeleine, zajętej i skoncentrowanej jedynie na
uzewnętrznianiu uczuć.
Nora zsunęła się z wąskiego, pobielonego podokiennika i
zgarnęła jasne włosy na plecy. Podeszła do wieszaka, stojącego w kącie, po czym
ściągnęła z jednego haka czarny, damski żakiet, a z drugiego różową, letnią
kurtkę.
– Mad, zbieramy się – powiedziała ochrypłym głosem do
córeczki. Dziewczynka oderwała się od pracy, odrzucając na bok narzędzie
rysunkowej zbrodni. Opuszki miała zabarwione przez używanie tych rozmaitych
kolorów. Posłusznie zeskoczyła na podłogę i pozwoliła Norze założyć na siebie
ciepłe odzienie.
– Już idziecie? – wybąkała cicho matka, ponownie
ścierając z oczu świeżo napływające łzy.
Moja siostra przewróciła oczyma, wzdychając
ostentacyjnie.
– Czas ucieka, życie biegnie dalej. Dalej, spędź tu
resztę wieczności – mruknęła, narzucając marynarkę.
Jej słowa wyraźnie sprawiły mamie ból, gdyż odwróciła
głowę w bok i zagryzła dolną wargę. Dłonią bezwiednie wygładzała poły białej
pościeli.
Madeleine doskoczyła do łóżka i wdrapała się sprytnie
na górę. Ucałowała policzek mężczyzny, cmokając przy tym głośno. Jej śliczną,
jasną buźkę rozpromienił szeroki, szczęśliwy uśmiech.
– Do zobaczenia, wujku Christianie.
Christianie…?
Nora stała już z wyciągniętą ręką, czekając na córeczkę.
Dziewczynka założyła żółty plecaczek i pognała za mamą, przy wyjściu machając
jeszcze do babci.
– Zaczekajcie, pójdę po kawę, coś słabo się czuję. –
Najstarsza z kobiet również wyszła ze szpitalnej sali i cicho zamknęła za sobą
drzwi.
Zostałem sam. Sam z nieruchomym potworem… Obróciłem się
ku bezwładnej osobie, nie mogąc rozpoznać w niej niczego. Wydawał się znajomy,
lecz nie do końca. Dlaczego moja rodzina tak bardzo się nim przejmowała?
Podszedłem bliżej, przyglądając się twarzy obcego.
Dotykając już kolanami krawędzi łóżka, pochyliłem głowę, przybliżając się do
ogarniętego jakimś mrocznym, długotrwałym snem człowieka. Był zmizerniały i
niezwykle chudy, jakby to spanie wysysało z niego resztki życia. Z każdym dniem
coraz więcej i mocniej.
– Kim jesteś? – wyszeptałem.
Chory, nie wiadomo jak i skąd, dostał gwałtownych konwulsji.
Cofnąłem się aż pod ścianę, obserwując mężczyznę, który zaczął wymiotować
krwią. Ciemna ciecz zabarwiła całą białą pościel. Szkarłatna posoka ściekała po
jego ustach i szyi. Było to straszne oraz obrzydliwe.
Otworzył oczy. Zarówno tęczówki i białka miał czarne.
– Wracaj – wyrzęził z trudem.
Po raz kolejny, wstrząśnięty torsjami, wyrzygał
następny litr krwi.
~*~
Kiedy się przebudziłem, wnętrze latarni
morskiej wypełniały długie, wąskie smugi dziennego światła. Przetarłem
pięściami powieki. Czułem się niewyspany, niewypoczęty, wciąż zmęczony. Być
może była to kwestia materaca, którego sprężyny uwierały w plecy, a być może sprawka
najświeższych wydarzeń. Zaledwie dwa dni temu powstawał portret Elise i nic nie
wskazywało na to, żadne znaki na niebie i ziemi, że wydarzy się coś potwornego.
Leżałem na wznak, kimając i rozmyślając. Nie słyszałem krzątaniny latarnika,
więc musiałem przebywać w okrągłym pomieszczeniu sam jak palec. Otuliłem się
szczelniej podarowanym kocem, nie chcąc tracić ani krzty ciepła. Poruszywszy
lekko kostką, doznałem nieprzyjemnego ukłucia. Prawdopodobnie nadal byłem
skazany na kulenie, mimo iż tkwiła w tym również moja wina – nocna eskapada do
laterny kosztowała sporo wysiłku. Pokonanie stu stopni nie należało do
najłatwiejszych zadań przy urazie nogi.
Co dalej? Zaszyję
się u Żółwia na stałe i już nigdy nie zdołam powrócić do nadmorskiej
posiadłości po własne rzeczy? Sama myśl o spotkaniu z duchem wywołała u mnie
nieprzyjemne zawroty żołądka… Musiałem uciec. Co powie Jorgens? Czy znajdzie
jakieś wytłumaczenie, gdy zażądam zwrotu pieniędzy za doznane w jego domku
krzywdy? A co z Elise? Wyjadę do Koldingu i już nigdy jej nie zobaczę?
Przekręciłem się na
prawy bok, znużony tworzeniem scenariuszy na przyszłość. Najbardziej wolałbym
przegnać zło i nigdy nie wyjeżdżać… Nie dlatego, że nie ukończyłem jeszcze
powieści. Mimo niechęci mieszkańców, przeszytej cierpieniem historii miasteczka
oraz demona ze strychu, Vrist stało się nieodłączną częścią mnie. Niekiedy
nawet brałem pod uwagę możliwość zamieszkania tu i sycenie się widokiem Morza
Północnego o każdej porze dnia, bez względu na pogodę.
Jednak pragnienia
to nie wszystko. Jeżeli coś zagraża człowiekowi, uruchamia się sygnał
ostrzegawczy, zapala czerwona lampka. Instynkt samozachowawczy, z jakim rodzą
się ludzie, bierze górę. To trochę prymitywne, ale jednocześnie motywuje do
działania oraz walki, wyostrza zmysły…
Byłem bliski do
ponownego zaśnięcia, gdy usłyszałem, że ktoś otwiera masywne drzwi o upiornie
skrzypiących zawiasach. Przez otwór natychmiast wpłynął podmuch zimnego, niemal
mroźnego wiatru. Porwałem się do góry i zobaczyłem w progu niską, przygarbioną
sylwetkę. Nagła jasność sprawiła, że nie potrafiłem dostrzec dokładnych rysów
postaci, lecz gładka głowa utwierdziła mnie w przekonaniu, iż to właściciel
latarni morskiej.
– Żółw? – spytałem
zachrypniętym głosem.
– To ja. Wylegujesz się jeszcze? – Starzec wkroczył do
środka i czym prędzej zamknął drzwi, chcąc uniknąć wychłodzenia „mieszkania”. –
Zaraz rozpalę palenisko, coś zjemy.
– Właściwie to zamierzałem
już wstać – skłamałem, wysuwając się spod rozgrzanego, gryzącego pledu. – Nie
będę nadużywać twojej gościnności, muszę powrócić do domu – dodałem, zakładając
adidasy.
Latarnik przyjrzał
mi się uważnie. Jego ciemne oczy rozbłysły.
– Nie. – Skrzywił
się. – Pójdziemy tam razem, ale przedtem trzeba się posilić.
– Ale to mój
problem…
– Bez dyskusji,
chłopcze. Wiesz, że tego nie znoszę – uciął ostro.
Westchnąłem ze
zrezygnowaniem. Zasłałem materac i podszedłem do jednej z beczek wypełnionych
wodą. Obmyłem chłodnym płynem twarz oraz
ręce, pozbywając się resztek senności. Znacznie orzeźwiony, usiadłem przy
stole.
– No dobrze.
Będziesz mi towarzyszył i co? To ma jakiś sens? – dopytywałem, nie mogąc
zrozumieć, dlaczego starszy, cyniczny pan woli zmierzyć się z duchem niż
wypoczywać w przytulnej wieży.
Żółw, rozpalający
palenisko, ani myślał się odwrócić. Podarł czarno-białą gazetę na strzępy,
dołożył te kawałki do drewna i na całość wrzucił zapaloną zapałkę. W jednym
momencie ogień przejął powierzone mu materiały. Latarnik zawiesił czarny rondel
tuż nad płomieniami.
– Owszem, ma sens –
odpowiedział lakonicznie. – Tylko przestań wreszcie marudzić. Na co mamy
ochotę? Fasola w sosie własnym, pomidorowy gulasz z wołowiną czy… jeszcze
więcej fasoli?
– Może być
wołowina.
Starzec
nieoczekiwanie rzucił do mnie dwie średniej wielkości puszki. Pochwyciłem je w
ostatniej chwili przed upadkiem na kamienną podłogę.
– Wspaniale, też
bym z chęcią to zjadł. Daj, otworzę.
Po wylaniu
zawartości konserw do garnka i dokładnym ich przemieszaniu, czekaliśmy w
milczeniu na zagotowanie się gulaszu.
- Niesamowity
sztorm tej nocy, nie? A ile wodorostów i ryb na piachu! Jak tam twoje
stłuczenie? Opuchlizna znikła?
Nigdy nie
wiedziałem, na które z pytań tego człowieka dać najpierw odpowiedź. Wzruszyłem
ramionami, wpatrzony w ogień. Dzięki sprytnej zabudowie oraz wylotowi na
zewnątrz, dym nie leciał wprost do latarni i nie gryzł w oczy.
– Cóż, nadal
pobolewa przy ruchu. Ale to nic, przejdzie – rzekłem.
– Skoro tak… bądźmy
dobrej myśli. Christian? Pomogę ci. Wiem, że nie muszę, ale to także osobiste
pobudki. Pozwól.
- Osobiste pobudki?
– Odwróciłem głowę na bok, aby wreszcie spojrzeć na Żółwia. Ścisnął wargi na
podobieństwo cienkiej linii i skinął.
– Byłem kiedyś
mężem, ojcem, rybakiem. Straciłem to wszystko – odparł cichym, jakby zduszonym
głosem.
– Naprawdę? Przez
tamtego człowieka? Co się stało z twoją rodziną?
Latarnik zerwał się
ciężko z krzesła i machnął dłonią.
– Jeszcze nie czas,
aby o tym mówić. Jeszcze nie czas…
Czasu nigdy nie za
wiele. Przygryzłem język, aby nie powiedzieć tego na głos.
~*~
Poszliśmy. Dzień
był przeniknięty niską temperaturą, a plaża, zgodnie ze słowami latarnika,
wyglądała niczym pobojowisko. Ciemnozielone rośliny przylegały do podeszew
butów, a śliskie, martwe ciała ryb gniły w błocie. Morze, łagodne po wyczynach
w czasie burzy, tchnęło we mnie spokojem. Musiałem zmierzyć się z
nieuniknionym, musiałem zwyciężyć.
Żółw trzymał pod
pachą strzelbę. Zabrał broń, kiedy poinformowałem go o tym, że duch cierpiał po
rzuceniu w nim nożem. Tak przynajmniej to wyglądało…
– I tak czuję się z
nią znacznie bardziej bezpieczny. Pamiątka po myślistwie, wciąż użyteczna –
oznajmił wtedy z zadowoleniem, gładząc z czułością długą lufę.
Nie spodziewałem
się po starym, że trzyma tak niebezpieczne rzeczy, a jednocześnie cieszyłem się
z posiadania czegoś do obrony. W oddali majaczył się domek Jorgensa, za nim
ciemnozielona ściana lasu. Szedłem dość opieszale, mimo woli tracąc pewność i
chęć na zmierzenie się z demonem. Chciałem trącić towarzysza w ramię i
poprosić, abyśmy powrócili do latarni morskiej i pośpiewali wspólnie żeglarskie
piosenki. Co prawda nie znałem żadnych, jednak miałem dość pojemny umysł i
szybko chłonąłem wiedzę.
Uspokój się.
Oddychałem coraz
szybciej. Nie tylko z wysiłku, ale przede wszystkim ze stresu. Schowałem w
kieszeniach kurtki drżące dłonie, ukrywając zdenerwowanie przed latarnikiem.
Sunął sprawnie po plaży, kilka metrów przede mną. W jego krokach dostrzegłem
coś niepokojącego, coś na kształt zniecierpliwienia…
Miał rodzinę. Żonę, dzieci. Co się z nimi stało, do
diaska?
Zwilżyłem wargi
językiem, przypatrując się drobnej, żółwiowej postaci. On wiedział znacznie
więcej, o ile nie wszystko. Nie zdradził przede mną tych sekretów, skrywał je
dobrze w głębi serca, pilnując ich jak wyszkolony żołnierz. Na co czekał?
Tkwiłem w cieniu tych tajemnic, nie wiedząc, co tak naprawdę nadchodzi. Byłem
po środku mrocznych zagadek sam, wystraszony oraz zdesperowany. Ilekroć
pytałem, nikt nie odpowiadał, odwracając wzrok w kierunku morza, jak gdyby to
tam znajdowały się poszlaki. Ale nie, tam zalegiwał tylko wodny akwen, nic
więcej. Zimny, śmiercionośny, głuchy na prośby ludzkie.
W ciągu kilku minut
dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy przez bramkę na podwórko. Po ujrzeniu auta
uzmysłowiłem sobie, że zostawiłem dokumenty oraz kluczyki w środku pojazdu.
Gdyby ktoś się tu zjawił… Przekląłem siarczyście, nie zwracając uwagi na
chichot latarnika.
– Gotowy? – zapytał
półgłosem, zaciskając palce na strzelbie.
Spojrzałem na niego
niemal rozpaczliwie, później skierowałem wzrok na domek. Nie, nie byłem gotowy.
Bałem się. Wymiękłem. Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka, z trudem opanowując
pragnienie ucieczki. Który to już raz?
Ból jest nieważny. Wsiądź do tego pieprzonego samochodu
i jedź.
– Co chcemy zrobić?
– Oparłem się o maskę volkswagena, aby uniknąć straty równowagi z powodu
wszechobecnego napięcia.
Jedynie Żółw nie zgubił
samokontroli, opanowany i rozluźniony. Zmrużył powieki.
– Rozejrzymy się –
mruknął, po czym ruszył w kierunku werandy. Pokuśtykałem za starcem i chwyciłem
go za ramię.
– Nie jestem pewny…
– Ach, daruj. –
Żółw odepchnął moją rękę i pociągnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Nie
zamykałem ich ja, nie zamknął ich także czający się gdzieś w czeluściach posiadłości
duch. Stałem nieruchomo w wejściu, jedną nogą wewnątrz, a drugą na zewnątrz,
gotowy do natychmiastowego odwrotu. Tymczasem latarnik przemierzył powoli
korytarz, później wstąpił do kuchni.
– Czysto. Właź.
Muszę?
– Robi się –
wyszeptałem. Ostrożnie, rozglądając się na boki, wkroczyłem do domu. W
powietrzu nadal wyczuwałem drażniącą nos spaleniznę. Ten smród nagle mnie
tknął, był idealnym dopełnieniem niepełnej opowieści Żółwia. Skoro poprzedni
domek uległ zniszczeniu przez ogień i prawdopodobnie zginął w tym pożarze
właściciel… Zjawa pozostawiała po sobie nieprzyjemną, charakterystyczną woń.
Więc duch należał do tamtego człowieka. Niespokojny po śmierci, szukający
zemsty.
Wolnym, ociężałym
krokiem przestąpiliśmy próg salonu. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę to zakwitłe
na ścianie napisy, niezgrabnie nabazgrane czerwoną farbą.
– Zobacz to –
powiedziałem, wskazując palcem trzy słowa.
Jednak Żółw nie
spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku. Nieśpiesznie opuścił broń, niczym
urzeczony wpatrując się w portret pięknej, młodej blondynki, wciąż wiszący na
sztaludze. Wydawało mi się, że stworzyłem go lata temu, a ujęta na nim osoba
już nie istniała. Starzec podszedł do obrazu i wyciągnął drżącą dłoń, jakby
chciał dotknąć postaci Elise. Kilka centymetrów przed płótnem opuścił rękę i
zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Jeszcze nigdy nie widziałem tak smutnego błysku w
jego ciemnych oczach oraz nagłej powagi, jaka wypełzła mu na twarz.
– Znasz ją? –
wychrypiałem, otulając się ciaśniej kurtką. W domu było straszliwie zimno.
Latarnik, patrząc w
jakiś punkt na suficie, począł mamrotać coś pod nosem.
– Więc ona też tkwi
tutaj, uwięziona i bezradna jak my wszyscy, tak jak my wszyscy…
– Co ty bredzisz?
Żółwiu! – warknąłem, potrząsając mężczyzną. – Nie rób tego, nie stawiaj
kolejnych znaków zapytania, mam dość! – wybuchnąłem. Ciężko dyszałem ze złości..
Latarnik otarł oczy
rękawem i odchrząknął.
– Zapomnij, po
prostu zapomnij – mruknął. Prędko wyszedł z salonu, pozostawiając mnie samego.
Uciekłem do Vrist,
do samotności. A teraz zwyczajnie się tej samotności obawiałem. Szaleństwa,
które się w niej zradza. Powędrowałem za latarnikiem, rzucając jeszcze
spojrzenie na zabrudzoną czerwienią ścianę.
– Myślisz, że to
odeszło? – zapytałem, patrząc w kierunku schodów.
Żółw uśmiechnął się
blado.
– Coś, co istnieje
tu od lat nie mogło po prostu wyparować. Czyha – odrzekł i zaczął wspinać się
po trzeszczących schodach. Dopiero, gdy znalazł się na półpiętrze, postanowiłem
pójść za nim. Na wszelki wypadek pochwyciłem nóż, którego ostrze było
naznaczone moją zeschniętą krwią. Trzymałem się poręczy, mając na uwadze
poprzedni upadek z wysokości i obicie kostki.
Po dotarciu na
piętro, rozejrzeliśmy się. Wejście na strych było zamknięte.
– Stamtąd wychodzi
duch – wyszeptałem, objęty grozą.
– Idź sprawdzić
pokoje, ja tu poczekam – nakazał latarnik ze wzrokiem utkwionym w klapie.
Skinąłem głową,
szybko ruszając ku reszcie pomieszczeń. Pobieżnie przeczesałem gabinet, a
później poszedłem do łazienki. Odłamki rozbitego lustra leżały na kafelkach, co
było dość zastanawiające. W każdym z nich dostrzegłem własną, wystraszoną minę.
Czyżby pana demona wystraszyło własne, paskudne, kłębowe oblicze? Powoli
wycofałem się i otworzyłem drzwi do sypialni. Tam nic nie zmieniło się od mej
ostatniej wizyty, nic nie skrywało się pod łóżkiem ani w szafie. Wyglądało na
to, że stwór zagnieździł się z powrotem na strychu i mam kilka minut na prędkie
spakowanie rzeczy, a następnie wyjazd z miasteczka. Usiadłem pod ścianą,
czerpiąc każdy oddech z ulgą i ponownym poczuciem pozornego, chwilowego
bezpieczeństwa.
Nie trwało to
długo.
– CHRISTIAN! –
Rozdzierające wołanie Żółwia postawiło mnie na równe nogi. Po chwili nastąpił
krzyk i głośny huk. Odgłos wystrzału. Czując narastającą panikę, wybiegłem z
pokoju, nie zważając już na nasilający się ból nogi.
Latarnik przyciskał
się do ściany korytarza, a mroczna zjawa przybliżała do niego czarne,
bezkształtne szpony. Strzelba wyleciała w powietrze i wylądowała z łoskotem tuż
przy moich stopach. Bez namysłu pochyliłem się i chwyciłem broń, po czym wycelowałem
muszkę w kierunku ducha, niezbyt pewien, czy cokolwiek to da.
– Ucie… Uciekaj –
wyrzęził Żółw.
Nie zostawię go.
Byłem zbyt przerażony,
aby ruszyć z miejsca. Przyciskałem już palec do spustu.
Zrób to, a kula wyleci z tego stwora i wbije się w
ciebie. Pamiętasz, jak było z nożem?
Kiedy ujrzałem, że
granica między starcem i duchem zaczyna się zacierać, w przypływie odwagi
poszedłem do potwora i zacząłem okładać pięściami ciemną masę. Demon ryknął.
Nieznana siła odrzuciła mnie do tyłu; wylądowałem na przeciwległej ścianie,
sycząc z powodu łupania w plecach. Na dłoniach ujrzałem siwy, parzący pył.
Szybko go otarłem i przycisnąłem do piersi strzelbę.
Rozwarłem szeroko
oczy, patrząc, jak duch wchodzi w Żółwia.
Dosłownie – zanurkował we wnętrzu starca i po chwili znikł. Pobladły latarnik
osunął się na podłogę niczym nieżywy.
– Nie – szepnąłem,
nie godząc się z prawdopodobną śmiercią mężczyzny.
Dotarłem do
nieruchomego ciała na czworakach i przycisnąłem dwa palce do pomarszczonej
szyi. Puls był słaby, prawie niewyczuwalny.
– Nie, nie, nie. –
Zacząłem panikować. Klepnąłem twarz Żółwia kilka razy, a później wykonałem
parokrotny ucisk mostka.
– Wyłaź z niego, ty
gnido! – ryknąłem. Nie przestawałem udzielać człowiekowi resuscytacji.
Zacisnąłem płatki jego nosa, gotów na wykonanie wdechów.
Wtedy Żółw otworzył
oczy i odetchnął głęboko, ze świstem. Widząc mnie pochylonego, wymruczał:
– Nie waż się tego
robić.
~*~