Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

20.

„Odpowiedź domu”   


Miałem sen. Byli w nim wszyscy najbliżsi – matka, Nora oraz Madeleine. Trzy najważniejsze kobiety mojego dotychczasowego życia, jeszcze przed wyjazdem do Vrist. Teraz to Elise władała sercem swego pierwszego kochanka, zajęła je całkowicie i wypełniła po brzegi naturalnym urokiem, choć sam nie należałem do tak odważnych osób, aby przyznać to przed samym sobą…

Wizja była dość prosta. Zalana jasnością sala; mała i kwadratowa, mogąca pomieścić maksymalnie sześć ludzkich istnień. Białe meble: dwa plastikowe krzesła, niewielki stolik nocny, na którym stał wazon z przywiędłą, herbacianą różą oraz żelazne łóżko, zajmowane przez jakiegoś człowieka. Leżał bezwładnie, nie wyglądając nawet na kogoś śpiącego, raczej jak trup. Jednak po przyjrzeniu mu się, dostrzegłem unoszącą się niezwykle powoli klatkę piersiową, jakby każdy pojedynczy oddech sprawiał temu dziwnie niesprawnemu ciału wielki ból. Posiadał ów mężczyzna gładką, naznaczoną nielicznymi bliznami twarz. Jego spokojne oblicze nie pasowało do min pozostałych zebranych. Najstarsza z kobiet, siedząca u nóg chorego, kiwała się leniwie na boki, ocierając chustką brzydko podkrążone, zaczerwienione powieki. Matka. Nora zajmowała parapet i wyglądała obojętnym spojrzeniem przez okno. W szybie odbijał się smutny wyraz jej piwnych oczu. Maleństwo – ukochana siostrzenica – spoczywało przy stoliku, wesoło dyndając nóżkami, pochłonięte zapełnianiem białej kartki mnóstwem kolorów. Tanie kredki świecowe kruszyły się pod naporem jej niecierpliwych, dziecięcych paluszków. Jak zawsze w momentach artystycznych zapędów, wyciągała koniuszek różowego języka i przyciskała z całych sił do lewego kącika ust. Ukląkłem obok niej i z uśmiechem spojrzałem na powstający z rozmachem obrazek.

– Co rysujesz, skarbie? – zapytałem uprzejmie, analizując różne szlaczki, niebieskie chmurki oraz morze zielonej trawy. – Bardzo ładne. To dla mamy?

Madeleine nagle znieruchomiała. Pomarańczowy pastel wysunął się z jej palców. Zdezorientowana oraz nieco przelękniona, dziewczynka rozejrzała się czujnie po sali, najdłużej zatrzymując wzrok na dotkniętym jakąś tajemniczą chorobą mężczyźnie. Przełknęła głośno ślinkę, a potem powróciła do tworzenia, jeszcze bardziej zawzięcie niż poprzednio. Chwyciła za czarną kredkę i po krótkiej chwili wahania zaczęła sunąć nią po pięknym, barwnym arkuszu papieru.

– Nie… – wyszeptałem smutno, patrząc, jak bajkowy, dziecięcy świat ulega totalnej zagładzie. Smutny był to widok. Wstałem, nie chcąc dłużej przeszkadzać Madeleine, zajętej i skoncentrowanej jedynie na uzewnętrznianiu uczuć.

Nora zsunęła się z wąskiego, pobielonego podokiennika i zgarnęła jasne włosy na plecy. Podeszła do wieszaka, stojącego w kącie, po czym ściągnęła z jednego haka czarny, damski żakiet, a z drugiego różową, letnią kurtkę.

– Mad, zbieramy się – powiedziała ochrypłym głosem do córeczki. Dziewczynka oderwała się od pracy, odrzucając na bok narzędzie rysunkowej zbrodni. Opuszki miała zabarwione przez używanie tych rozmaitych kolorów. Posłusznie zeskoczyła na podłogę i pozwoliła Norze założyć na siebie ciepłe odzienie.

– Już idziecie? – wybąkała cicho matka, ponownie ścierając z oczu świeżo napływające łzy.

Moja siostra przewróciła oczyma, wzdychając ostentacyjnie.

– Czas ucieka, życie biegnie dalej. Dalej, spędź tu resztę wieczności – mruknęła, narzucając marynarkę.

Jej słowa wyraźnie sprawiły mamie ból, gdyż odwróciła głowę w bok i zagryzła dolną wargę. Dłonią bezwiednie wygładzała poły białej pościeli.

Madeleine doskoczyła do łóżka i wdrapała się sprytnie na górę. Ucałowała policzek mężczyzny, cmokając przy tym głośno. Jej śliczną, jasną buźkę rozpromienił szeroki, szczęśliwy uśmiech.

– Do zobaczenia, wujku Christianie.

Christianie…?

Nora stała już z wyciągniętą ręką, czekając na córeczkę. Dziewczynka założyła żółty plecaczek i pognała za mamą, przy wyjściu machając jeszcze do babci.

– Zaczekajcie, pójdę po kawę, coś słabo się czuję. – Najstarsza z kobiet również wyszła ze szpitalnej sali i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Zostałem sam. Sam z nieruchomym potworem… Obróciłem się ku bezwładnej osobie, nie mogąc rozpoznać w niej niczego. Wydawał się znajomy, lecz nie do końca. Dlaczego moja rodzina tak bardzo się nim przejmowała?

Podszedłem bliżej, przyglądając się twarzy obcego. Dotykając już kolanami krawędzi łóżka, pochyliłem głowę, przybliżając się do ogarniętego jakimś mrocznym, długotrwałym snem człowieka. Był zmizerniały i niezwykle chudy, jakby to spanie wysysało z niego resztki życia. Z każdym dniem coraz więcej i mocniej.

– Kim jesteś? – wyszeptałem.

Chory, nie wiadomo jak i skąd, dostał gwałtownych konwulsji. Cofnąłem się aż pod ścianę, obserwując mężczyznę, który zaczął wymiotować krwią. Ciemna ciecz zabarwiła całą białą pościel. Szkarłatna posoka ściekała po jego ustach i szyi. Było to straszne oraz obrzydliwe.

Otworzył oczy. Zarówno tęczówki i białka miał czarne.

– Wracaj – wyrzęził z trudem.

Po raz kolejny, wstrząśnięty torsjami, wyrzygał następny litr krwi.

~*~

         Kiedy się przebudziłem, wnętrze latarni morskiej wypełniały długie, wąskie smugi dziennego światła. Przetarłem pięściami powieki. Czułem się niewyspany, niewypoczęty, wciąż zmęczony. Być może była to kwestia materaca, którego sprężyny uwierały w plecy, a być może sprawka najświeższych wydarzeń. Zaledwie dwa dni temu powstawał portret Elise i nic nie wskazywało na to, żadne znaki na niebie i ziemi, że wydarzy się coś potwornego. Leżałem na wznak, kimając i rozmyślając. Nie słyszałem krzątaniny latarnika, więc musiałem przebywać w okrągłym pomieszczeniu sam jak palec. Otuliłem się szczelniej podarowanym kocem, nie chcąc tracić ani krzty ciepła. Poruszywszy lekko kostką, doznałem nieprzyjemnego ukłucia. Prawdopodobnie nadal byłem skazany na kulenie, mimo iż tkwiła w tym również moja wina – nocna eskapada do laterny kosztowała sporo wysiłku. Pokonanie stu stopni nie należało do najłatwiejszych zadań przy urazie nogi.

Co dalej? Zaszyję się u Żółwia na stałe i już nigdy nie zdołam powrócić do nadmorskiej posiadłości po własne rzeczy? Sama myśl o spotkaniu z duchem wywołała u mnie nieprzyjemne zawroty żołądka… Musiałem uciec. Co powie Jorgens? Czy znajdzie jakieś wytłumaczenie, gdy zażądam zwrotu pieniędzy za doznane w jego domku krzywdy? A co z Elise? Wyjadę do Koldingu i już nigdy jej nie zobaczę?

Przekręciłem się na prawy bok, znużony tworzeniem scenariuszy na przyszłość. Najbardziej wolałbym przegnać zło i nigdy nie wyjeżdżać… Nie dlatego, że nie ukończyłem jeszcze powieści. Mimo niechęci mieszkańców, przeszytej cierpieniem historii miasteczka oraz demona ze strychu, Vrist stało się nieodłączną częścią mnie. Niekiedy nawet brałem pod uwagę możliwość zamieszkania tu i sycenie się widokiem Morza Północnego o każdej porze dnia, bez względu na pogodę.

Jednak pragnienia to nie wszystko. Jeżeli coś zagraża człowiekowi, uruchamia się sygnał ostrzegawczy, zapala czerwona lampka. Instynkt samozachowawczy, z jakim rodzą się ludzie, bierze górę. To trochę prymitywne, ale jednocześnie motywuje do działania oraz walki, wyostrza zmysły…

Byłem bliski do ponownego zaśnięcia, gdy usłyszałem, że ktoś otwiera masywne drzwi o upiornie skrzypiących zawiasach. Przez otwór natychmiast wpłynął podmuch zimnego, niemal mroźnego wiatru. Porwałem się do góry i zobaczyłem w progu niską, przygarbioną sylwetkę. Nagła jasność sprawiła, że nie potrafiłem dostrzec dokładnych rysów postaci, lecz gładka głowa utwierdziła mnie w przekonaniu, iż to właściciel latarni morskiej.

– Żółw? – spytałem zachrypniętym głosem.

To ja. Wylegujesz się jeszcze? – Starzec wkroczył do środka i czym prędzej zamknął drzwi, chcąc uniknąć wychłodzenia „mieszkania”. – Zaraz rozpalę palenisko, coś zjemy.

– Właściwie to zamierzałem już wstać – skłamałem, wysuwając się spod rozgrzanego, gryzącego pledu. – Nie będę nadużywać twojej gościnności, muszę powrócić do domu – dodałem, zakładając adidasy.

Latarnik przyjrzał mi się uważnie. Jego ciemne oczy rozbłysły.

– Nie. – Skrzywił się. – Pójdziemy tam razem, ale przedtem trzeba się posilić.

– Ale to mój problem…

– Bez dyskusji, chłopcze. Wiesz, że tego nie znoszę – uciął ostro.

Westchnąłem ze zrezygnowaniem. Zasłałem materac i podszedłem do jednej z beczek wypełnionych wodą.  Obmyłem chłodnym płynem twarz oraz ręce, pozbywając się resztek senności. Znacznie orzeźwiony, usiadłem przy stole.

– No dobrze. Będziesz mi towarzyszył i co? To ma jakiś sens? – dopytywałem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego starszy, cyniczny pan woli zmierzyć się z duchem niż wypoczywać w przytulnej wieży.

Żółw, rozpalający palenisko, ani myślał się odwrócić. Podarł czarno-białą gazetę na strzępy, dołożył te kawałki do drewna i na całość wrzucił zapaloną zapałkę. W jednym momencie ogień przejął powierzone mu materiały. Latarnik zawiesił czarny rondel tuż nad płomieniami.

– Owszem, ma sens – odpowiedział lakonicznie. – Tylko przestań wreszcie marudzić. Na co mamy ochotę? Fasola w sosie własnym, pomidorowy gulasz z wołowiną czy… jeszcze więcej fasoli?

– Może być wołowina.

Starzec nieoczekiwanie rzucił do mnie dwie średniej wielkości puszki. Pochwyciłem je w ostatniej chwili przed upadkiem na kamienną podłogę.

– Wspaniale, też bym z chęcią to zjadł. Daj, otworzę.

Po wylaniu zawartości konserw do garnka i dokładnym ich przemieszaniu, czekaliśmy w milczeniu na zagotowanie się gulaszu.

- Niesamowity sztorm tej nocy, nie? A ile wodorostów i ryb na piachu! Jak tam twoje stłuczenie? Opuchlizna znikła?

Nigdy nie wiedziałem, na które z pytań tego człowieka dać najpierw odpowiedź. Wzruszyłem ramionami, wpatrzony w ogień. Dzięki sprytnej zabudowie oraz wylotowi na zewnątrz, dym nie leciał wprost do latarni i nie gryzł w oczy.

– Cóż, nadal pobolewa przy ruchu. Ale to nic, przejdzie – rzekłem.

– Skoro tak… bądźmy dobrej myśli. Christian? Pomogę ci. Wiem, że nie muszę, ale to także osobiste pobudki. Pozwól.

- Osobiste pobudki? – Odwróciłem głowę na bok, aby wreszcie spojrzeć na Żółwia. Ścisnął wargi na podobieństwo cienkiej linii i skinął.

– Byłem kiedyś mężem, ojcem, rybakiem. Straciłem to wszystko – odparł cichym, jakby zduszonym głosem.

– Naprawdę? Przez tamtego człowieka? Co się stało z twoją rodziną?

Latarnik zerwał się ciężko z krzesła i machnął dłonią.

– Jeszcze nie czas, aby o tym mówić. Jeszcze nie czas…

Czasu nigdy nie za wiele. Przygryzłem język, aby nie powiedzieć tego na głos.

~*~

Poszliśmy. Dzień był przeniknięty niską temperaturą, a plaża, zgodnie ze słowami latarnika, wyglądała niczym pobojowisko. Ciemnozielone rośliny przylegały do podeszew butów, a śliskie, martwe ciała ryb gniły w błocie. Morze, łagodne po wyczynach w czasie burzy, tchnęło we mnie spokojem. Musiałem zmierzyć się z nieuniknionym, musiałem zwyciężyć.

Żółw trzymał pod pachą strzelbę. Zabrał broń, kiedy poinformowałem go o tym, że duch cierpiał po rzuceniu w nim nożem. Tak przynajmniej to wyglądało…

– I tak czuję się z nią znacznie bardziej bezpieczny. Pamiątka po myślistwie, wciąż użyteczna – oznajmił wtedy z zadowoleniem, gładząc z czułością długą lufę.

Nie spodziewałem się po starym, że trzyma tak niebezpieczne rzeczy, a jednocześnie cieszyłem się z posiadania czegoś do obrony. W oddali majaczył się domek Jorgensa, za nim ciemnozielona ściana lasu. Szedłem dość opieszale, mimo woli tracąc pewność i chęć na zmierzenie się z demonem. Chciałem trącić towarzysza w ramię i poprosić, abyśmy powrócili do latarni morskiej i pośpiewali wspólnie żeglarskie piosenki. Co prawda nie znałem żadnych, jednak miałem dość pojemny umysł i szybko chłonąłem wiedzę.

Uspokój się.

Oddychałem coraz szybciej. Nie tylko z wysiłku, ale przede wszystkim ze stresu. Schowałem w kieszeniach kurtki drżące dłonie, ukrywając zdenerwowanie przed latarnikiem. Sunął sprawnie po plaży, kilka metrów przede mną. W jego krokach dostrzegłem coś niepokojącego, coś na kształt zniecierpliwienia…

Miał rodzinę. Żonę, dzieci. Co się z nimi stało, do diaska?

Zwilżyłem wargi językiem, przypatrując się drobnej, żółwiowej postaci. On wiedział znacznie więcej, o ile nie wszystko. Nie zdradził przede mną tych sekretów, skrywał je dobrze w głębi serca, pilnując ich jak wyszkolony żołnierz. Na co czekał? Tkwiłem w cieniu tych tajemnic, nie wiedząc, co tak naprawdę nadchodzi. Byłem po środku mrocznych zagadek sam, wystraszony oraz zdesperowany. Ilekroć pytałem, nikt nie odpowiadał, odwracając wzrok w kierunku morza, jak gdyby to tam znajdowały się poszlaki. Ale nie, tam zalegiwał tylko wodny akwen, nic więcej. Zimny, śmiercionośny, głuchy na prośby ludzkie.

W ciągu kilku minut dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy przez bramkę na podwórko. Po ujrzeniu auta uzmysłowiłem sobie, że zostawiłem dokumenty oraz kluczyki w środku pojazdu. Gdyby ktoś się tu zjawił… Przekląłem siarczyście, nie zwracając uwagi na chichot latarnika.

– Gotowy? – zapytał półgłosem, zaciskając palce na strzelbie.

Spojrzałem na niego niemal rozpaczliwie, później skierowałem wzrok na domek. Nie, nie byłem gotowy. Bałem się. Wymiękłem. Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka, z trudem opanowując pragnienie ucieczki. Który to już raz?

Ból jest nieważny. Wsiądź do tego pieprzonego samochodu i jedź.

– Co chcemy zrobić? – Oparłem się o maskę volkswagena, aby uniknąć straty równowagi z powodu wszechobecnego napięcia.

Jedynie Żółw nie zgubił samokontroli, opanowany i rozluźniony. Zmrużył powieki.

– Rozejrzymy się – mruknął, po czym ruszył w kierunku werandy. Pokuśtykałem za starcem i chwyciłem go za ramię.

– Nie jestem pewny…

– Ach, daruj. – Żółw odepchnął moją rękę i pociągnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Nie zamykałem ich ja, nie zamknął ich także czający się gdzieś w czeluściach posiadłości duch. Stałem nieruchomo w wejściu, jedną nogą wewnątrz, a drugą na zewnątrz, gotowy do natychmiastowego odwrotu. Tymczasem latarnik przemierzył powoli korytarz, później wstąpił do kuchni.

– Czysto. Właź.

Muszę?

– Robi się – wyszeptałem. Ostrożnie, rozglądając się na boki, wkroczyłem do domu. W powietrzu nadal wyczuwałem drażniącą nos spaleniznę. Ten smród nagle mnie tknął, był idealnym dopełnieniem niepełnej opowieści Żółwia. Skoro poprzedni domek uległ zniszczeniu przez ogień i prawdopodobnie zginął w tym pożarze właściciel… Zjawa pozostawiała po sobie nieprzyjemną, charakterystyczną woń. Więc duch należał do tamtego człowieka. Niespokojny po śmierci, szukający zemsty.

Wolnym, ociężałym krokiem przestąpiliśmy próg salonu. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę to zakwitłe na ścianie napisy, niezgrabnie nabazgrane czerwoną farbą.

– Zobacz to – powiedziałem, wskazując palcem trzy słowa.

Jednak Żółw nie spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku. Nieśpiesznie opuścił broń, niczym urzeczony wpatrując się w portret pięknej, młodej blondynki, wciąż wiszący na sztaludze. Wydawało mi się, że stworzyłem go lata temu, a ujęta na nim osoba już nie istniała. Starzec podszedł do obrazu i wyciągnął drżącą dłoń, jakby chciał dotknąć postaci Elise. Kilka centymetrów przed płótnem opuścił rękę i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Jeszcze nigdy nie widziałem tak smutnego błysku w jego ciemnych oczach oraz nagłej powagi, jaka wypełzła mu na twarz.

– Znasz ją? – wychrypiałem, otulając się ciaśniej kurtką. W domu było straszliwie zimno.

Latarnik, patrząc w jakiś punkt na suficie, począł mamrotać coś pod nosem.

– Więc ona też tkwi tutaj, uwięziona i bezradna jak my wszyscy, tak jak my wszyscy…

– Co ty bredzisz? Żółwiu! – warknąłem, potrząsając mężczyzną. – Nie rób tego, nie stawiaj kolejnych znaków zapytania, mam dość! – wybuchnąłem. Ciężko dyszałem ze złości..

Latarnik otarł oczy rękawem i odchrząknął.

– Zapomnij, po prostu zapomnij – mruknął. Prędko wyszedł z salonu, pozostawiając mnie samego.

Uciekłem do Vrist, do samotności. A teraz zwyczajnie się tej samotności obawiałem. Szaleństwa, które się w niej zradza. Powędrowałem za latarnikiem, rzucając jeszcze spojrzenie na zabrudzoną czerwienią ścianę.

– Myślisz, że to odeszło? – zapytałem, patrząc w kierunku schodów.

Żółw uśmiechnął się blado.

– Coś, co istnieje tu od lat nie mogło po prostu wyparować. Czyha – odrzekł i zaczął wspinać się po trzeszczących schodach. Dopiero, gdy znalazł się na półpiętrze, postanowiłem pójść za nim. Na wszelki wypadek pochwyciłem nóż, którego ostrze było naznaczone moją zeschniętą krwią. Trzymałem się poręczy, mając na uwadze poprzedni upadek z wysokości i obicie kostki.

Po dotarciu na piętro, rozejrzeliśmy się. Wejście na strych było zamknięte.

– Stamtąd wychodzi duch – wyszeptałem, objęty grozą.

– Idź sprawdzić pokoje, ja tu poczekam – nakazał latarnik ze wzrokiem utkwionym w klapie.

Skinąłem głową, szybko ruszając ku reszcie pomieszczeń. Pobieżnie przeczesałem gabinet, a później poszedłem do łazienki. Odłamki rozbitego lustra leżały na kafelkach, co było dość zastanawiające. W każdym z nich dostrzegłem własną, wystraszoną minę. Czyżby pana demona wystraszyło własne, paskudne, kłębowe oblicze? Powoli wycofałem się i otworzyłem drzwi do sypialni. Tam nic nie zmieniło się od mej ostatniej wizyty, nic nie skrywało się pod łóżkiem ani w szafie. Wyglądało na to, że stwór zagnieździł się z powrotem na strychu i mam kilka minut na prędkie spakowanie rzeczy, a następnie wyjazd z miasteczka. Usiadłem pod ścianą, czerpiąc każdy oddech z ulgą i ponownym poczuciem pozornego, chwilowego bezpieczeństwa.

Nie trwało to długo.

– CHRISTIAN! – Rozdzierające wołanie Żółwia postawiło mnie na równe nogi. Po chwili nastąpił krzyk i głośny huk. Odgłos wystrzału. Czując narastającą panikę, wybiegłem z pokoju, nie zważając już na nasilający się ból nogi.

Latarnik przyciskał się do ściany korytarza, a mroczna zjawa przybliżała do niego czarne, bezkształtne szpony. Strzelba wyleciała w powietrze i wylądowała z łoskotem tuż przy moich stopach. Bez namysłu pochyliłem się i chwyciłem broń, po czym wycelowałem muszkę w kierunku ducha, niezbyt pewien, czy cokolwiek to da.

– Ucie… Uciekaj – wyrzęził Żółw.

Nie zostawię go.

Byłem zbyt przerażony, aby ruszyć z miejsca. Przyciskałem już palec do spustu.

Zrób to, a kula wyleci z tego stwora i wbije się w ciebie. Pamiętasz, jak było z nożem?

Kiedy ujrzałem, że granica między starcem i duchem zaczyna się zacierać, w przypływie odwagi poszedłem do potwora i zacząłem okładać pięściami ciemną masę. Demon ryknął. Nieznana siła odrzuciła mnie do tyłu; wylądowałem na przeciwległej ścianie, sycząc z powodu łupania w plecach. Na dłoniach ujrzałem siwy, parzący pył. Szybko go otarłem i przycisnąłem do piersi strzelbę.

Rozwarłem szeroko oczy, patrząc, jak duch wchodzi w Żółwia. Dosłownie – zanurkował we wnętrzu starca i po chwili znikł. Pobladły latarnik osunął się na podłogę niczym nieżywy.

– Nie – szepnąłem, nie godząc się z prawdopodobną śmiercią mężczyzny.

Dotarłem do nieruchomego ciała na czworakach i przycisnąłem dwa palce do pomarszczonej szyi. Puls był słaby, prawie niewyczuwalny.

– Nie, nie, nie. – Zacząłem panikować. Klepnąłem twarz Żółwia kilka razy, a później wykonałem parokrotny ucisk mostka.

– Wyłaź z niego, ty gnido! – ryknąłem. Nie przestawałem udzielać człowiekowi resuscytacji. Zacisnąłem płatki jego nosa, gotów na wykonanie wdechów.

Wtedy Żółw otworzył oczy i odetchnął głęboko, ze świstem. Widząc mnie pochylonego, wymruczał:

– Nie waż się tego robić.

~*~