„Koszmary i wizje”
Ludzkie krzyki.
Słyszałem czyjeś rozgniewane, wysoko podniesione głosy,
które sprzeczały się, nie stroniąc od przekleństw. Świat powoli wirował,
nabierał ostrości i stawał się coraz głośniejszy.
Coraz bardziej namacalny.
Próbowałem przyśpieszyć przebudzenie, lecz moje ciało
było dziwnie ociężałe i obolałe. Czułem się jak głaz w tym okropnym bezruchu i
nieświadomości. Leżałem na czymś mokrym i twardym, a kiedy oddychałem, do nosa
dostawały mi się kujące drobinki. Ziarenka piasku? Przywołałem wszystkie siły,
aby spróbować uchylić zalepione powieki i przyjrzeć się otoczeniu. W powietrzu
unosił się metaliczny zapach, przypominający woń krwi. Mlasnąłem przyklejonym
do podniebienia językiem, chcąc usunąć z ust wrażenie ciężkości. Dlaczego nikt nie przybiegał
z pomocą?
Poruszyłem biodrem, zamierzając wolno przewrócić się na
plecy i przestać wdychać piach, jednak ktoś z powrotem wdusił mnie w ziemię.
Najpewniej podeszwą buta… Zacisnąłem zęby, by nie jęknąć z bólu.
– Wracajmy już, Heine – powiedział ktoś.
– Nie skończyłem z nim jeszcze – odpowiedział
warknięciem drugi człowiek. Mężczyzna z chrypką, wyraźnie rozgniewany.
– Przecież… przecież nie możemy go zabić – wydukał
kolejny głos, tym razem piskliwy i wystraszony. – On mocno krwawi.
– Przestańcie mnie powstrzymywać! Ten drań zasłużył.
W następnej chwili doznałem mocnego szarpnięcia w
okolicach barków i zostałem dźwignięty na kolana. Coś spłynęło mi z głowy i
zalało oczy. Nie widziałem dosłownie nic.
– Skrzywdziłeś moją córkę! – ryknął ten zachrypnięty.
Instynktownie uniosłem ręce, aby osłonić się przed
gniewem dręczyciela. Rozchyliłem spierzchnięte wargi, chcąc posłać w kierunku
kata wiązankę epitetów i próśb, ale nie zdążyłem. Zaraz potem, a wydarzenie to
poprzedził cichy, szybki świst, otrzymałem potężnego kopniaka między żebra.
Zgiąłem się w pół, tracąc swobodę tchu, a zyskując zniewalające cierpienie.
Stęknąłem, osuwając się twarzą w piach. Nie wiedziałem, czemu zostałem
brutalnie pobity… Znowu odpływałem w boski niebyt, przestając czuć cokolwiek.
Błagałem w myślach o śmierć. Nie mógłbym znieść większej dawki okrucieństwa i
poniżenia.
Dalszą część wydarzeń potrafię opisać jedynie
dialogami.
– Heine, do diabła!
– Uciekamy stąd, kurwa, on chyba nie żyje!
– Stul pysk, jeszcze dyszy.
– Zostawmy go już…
– Heine, nie bądź głupcem, do stu diabłów!
– TATO!
Ten dziewczęcy, przepełniony rozpaczą głos na pewien
moment sprawił, że oprzytomniałem. Ołowianą dłonią, wciąż dławiąc się przez
niepojęte łomotanie w klatce piersiowej, otarłem zakrwawione powieki i
ostrożnie je rozchyliłem. Zamazany obraz ujawnił kilka ciemnych sylwetek i
jedną jasną.
Dobro i zło.
Ujrzałem, jak niewyraźny, rosły mężczyzna doskakuje do
postaci o damskim, anielskim brzmieniu. Rozpoczyna się szamotanina. I znów
krzyki. I rozdzierający płacz. I stłumione, długie jęki.
– Co tu robisz?! – wrzeszczał oprawca. – Kazałem ci
zostać w domu, ty mała dziw…
– Opanuj się! Ojcze… - Dziewczyna zaprzestała
agresywnych ataków. Opadła w błoto, a tuż później usłyszałem głośny plask.
Uderzył ją w policzek. Jasna grzywa zakryła połowę oblicza młodej kobiety. Kat
z wściekłością rąbnął pięścią w suchą część plaży, wzniecając tym samym żółty
tuman.
Kiedy powrócił do niewypełnionych interesów, omal nie
umarłem ze strachu. Głośno sapał i wiedziałem, że ma ochotę na następną porcję
tej nierównej walki. Krążył wokół bezwładnej ofiary niczym sęp, zastanawiając
się, czy bić, czy odejść. Wreszcie, po kilku minutach przeturlał mnie na bok
mniej bolesnymi kopniakami, złapał za ubrania i pochylił się.
– Spójrz w moje oczy – rozkazał władczym tonem. –
Spójrz, do cholery – warknął.
Z wielką niechęcią wykonałem polecenie. Ujrzałem z
bliska ciemne, niemal czarne tęczówki, przekrwione białka i groźnie
zmarszczone, krzaczaste brwi. Te oczy… te przeklęte, ciemne oczy… Skąd je
znałem?
– Masz trzy dni na wyjazd z Vrist, rozumiesz? I odwal
się od niej. To jedyne dziecko, jakie mam. Rozumiesz?!
Skinąłem energicznie. Natychmiast pożałowałem,
poczuwszy w głowie silne kłucie. Mężczyzna pchnął mnie z powrotem do pozycji
wyjściowej. Kiedy odeszli, odetchnąłem z ulgą. Ona prawdopodobnie zniknęła wraz z tymi
zwyrodnialcami. Wokół panowała niezmierzona cisza. Wieczór nadchodził z wolna,
niebo ciemniało, a fale obmywały coraz większą część brzegu. I mnie… i mnie
pochłońcie.
I znów nastała jasność. I ciemność, i jasność, i tak
cały czas na przemian.
*
Jeszcze jedna scena. Tym razem
znalazłem się w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Przez szczelnie zamknięte, lecz
niezasłonięte okna, sączyło się srebrne światło dziwnie wielkiego księżyca.
Pełnia. Za szybami rozciągał się nocny, uwikłany w tajemnicę krajobraz. Nie
długo mogłem podziwiać ten widok, ponieważ znad zachodu zaczęły nadciągać
ogromne, czarne chmurzyska, przesłaniając satelitę i granatowe niebo. Nastał
mrok, zerwał się wiatr, a morze wyrzucało na brzeg potężne fale.
– Wyjedź, proszę. – Usłyszałem szept. Czyjeś delikatne
dłonie spoczęły na moich barkach.
– Bez ciebie? I co dalej? – zapytałem, obracając się ku
przebywającej w pokoju osobie. Ciemność nie pozwoliła mi dojrzeć rysów jej
twarzy ani nic poza tymi chudymi rękoma.
– Nie chcę opuszczać tego miejsca… – odpowiedziała
tajemnicza postać.
Poczułem rosnący w sercu gniew. Bezwiednie chwyciłem za
szczupłe nadgarstki, zaciskając na nich palce.
– Więc tak wygląda twoja miłość?
– Proszę, nie rób mi krzywdy. – Błagalny głos jeszcze
bardziej mnie podjudził. Później wydarzyła się dziwna rzecz. Czas przewinął się
do przodu jak taśma kasety VHS. Kiedy wreszcie naciśnięto „stop”, ujrzałem
swoje zakrwawione łapy, spoczywające na miękkiej szyi nieznajomej. Byłem
wystraszony i wciekły jednocześnie. Jeżeli zaraz nie przestanę, zabiję drugiego
człowieka… Musiałem zahamować to, musiałem, musiałem!
*
Brutalny powrót do
rzeczywistości sprawił, że ledwie utrzymałem się w pionowej pozycji. Rozległ
się pstryk, światło zostało zgaszone i znów utkwiłem w prawdziwym świecie.
Wielce zdezorientowany rozejrzałem się wokół. Znalazłem się w pochmurnym,
namacalnym Vrist, a ściślej mówiąc – w kabinie samochodu. Za sobą wciąż miałem
upiorny domek Jorgensa. Obok siedziała Elise, tuląca pozytywkę i przyglądająca
mi się ze współczuciem.
– Kiedy ostatnio
normalnie spałeś? – spytała, czule głaszcząc wieko ciemnobrązowej skrzyneczki.
Zamknąłem oczy i
przytknąłem palce do kącików. Obrazy ze świeżych, rozbudowanych wizji, teraz
zadawały się być jedynie ulotnym wspomnieniem jakiegoś odległego snu sprzed
wielu lat. Syknąłem cicho, czując łupiący ból głowy. Musiałem rozmasować
skronie, aby doznać ulgi
– Co się dzieje?
– Powiedziałeś, że
zawieziesz mnie do domu. Muszę… muszę porozmawiać z Liv – wydukała dziewczyna,
coraz bardziej zdumiona.
Spojrzałem na
blondynkę z przerażeniem. Przecież byliśmy na drodze i wtedy, zamiast wjechać
do miasteczka, obrałem trasę wyjazdową. Chciałem wywieźć Elise z tego
przeklętego miejsca i nigdy już nie wracać. Co to za cholerne przeskoki w
czasoprzestrzeni? Przypomniałem sobie również o grającej szkatułce, otoczonej
jakąś złą aurą. Spojrzałem na pudełko, badawczo lustrując każdy szczegół.
Zwykła, na pozór nic nieznacząca… Może właśnie tam, gdzieś w drewnianym ciele
baletnicy, zagnieździł się duch? Nim dziewczyna zdołała otworzyć usta, porwałem
pozytywkę z jej kolan, otworzyłem drzwi i wyleciałem z pojazdu. Elise
wyskoczyła za mną.
– Christianie! –
zawołała błagalnym tonem. Nie miałem zamiaru zawracać. Gładko zbiegłem po ścieżce,
kierując kroki ku plaży. Pod pachą ściskałem pozytywkę.
Blondynka deptała
mi po piętach, pragnąc złapać to za łokieć, to za ramię, lecz sprawnie
odpychałem te wątłe, słabe ataki.
– Odsuń się –
rozkazałem, kiedy byliśmy już nad wodą. Podeszwami brodziłem w wilgotnej części
piasku i wkrótce łagodna fala obmyła moje buty.
– Co ty
wyprawiasz?! Oddawaj! – wołała urażona Elise, próbując wyrwać z moich ramion
szkatułkę. Uskoczywszy na bok, zamachnąłem się i wyrzuciłem przedmiot w górę.
Po kilku sekundach z pluskiem uderzył o niebieską taflę morza, a następnie
został całkowicie zakryty białą pianą. Ciężko oddychałem słonym powietrzem.
Chłodna bryza muskała rozkosznie moje spocone czoło i mokre tuż przy nasadzie
włosy. Pozbyłem się pozytywki raz na zawsze… Żegnaj, mieszająca w zmysłach
kreaturo. Zacząłem się śmiać, wręcz do rozpuku.
Elise stała
nieopodal, przygryzając wargi i ocierając policzki z łez.
– Nie płacz, już po
wszystkim – rzekłem życzliwie, podchodząc do ukochanej. Cofnęła się nieznacznie.
– Jesteś wariatem.
– Pokręciła głową, z niesmakiem żując słowa. – Dzięki tej melodii mogłam
powrócić do przeszłości… zniszczyłeś to – dodała, ogarniając wzrokiem Morze
Północne, które pochłonęło pudełko.
– Powinnaś
podziękować, bo wyświadczyłem nam obojgu przysługę! – krzyknąłem. – Teraz
jesteś bezpieczna.
Elise przełknęła
głośno ślinę i oddaliła się.
– Dokąd idziesz? –
Nie kryłem rozczarowania. Zerknęła na mnie przez ramię.
– Tam, gdzie moje
miejsce.
To jedyne dziecko, jakie mam.
Nie miałem
pewności, czego dotyczyły te wizje, ale na wszelki wypadek zapytałem:
– Czy Liv w ogóle
istnieje?
Na chwilę
przystanęła, przestępując z jednej nogi na drugą. Widziałem, jak zaciska
piąstki i waha się, ale nie podjęła żadnej próby, by zmierzyć się z tak durnym
oskarżeniem. Ruszyła dalej, sunąc wzdłuż plaży niczym duch.
Odeszła wraz z
szeptami północnego wiatru.
*
Cisza brzęczała mi
w uszach. Zostałem sam w budynku, który jeszcze niedawno pragnąłem zostawić i powrócić
do cywilizacji. Siedząc na łóżku pośród rozgrzebanej, niechlujnie pogniecionej
pościeli, wsłuchiwałem się w pustkę. Nie myślałem ani nic nie planowałem, z
nagła zniechęcony perspektywą podróży. Rozgniewałem jedyną osobę, jaka jeszcze
odrobinę podtrzymywała mnie na duchu. Żółw zniknął jak ten niepyszny; po prostu
rozpłynął się i koniec. Kilkakrotnie schodziłem na podwórze i wsiadałem do
auta, lecz wracałem, wiedziony jakimś niezwykłym przeczuciem, że moja rola we
Vrist jeszcze nie dobiegła końca. Zły duch mógł być dalej w pobliżu, o ile nie
zatonął wraz z naznaczoną złem szkatułką, a Elise wróciła do rybackiej chaty,
do przykrych obowiązków i szalonej rodzinki. Dodatkowo powątpiewałem w
rzeczywiste istnienie tego miejsca i tych ludzi, jednak nie miałem żadnych
dowodów.
– A symboliczne sny? – odezwał się
złośliwy głosik, wydobywający się z głębi umysłu. – A wizje, a anomalie pogodowe, a brak śladów stóp na piasku, a dziwne
pojawianie się i znikanie osób, jakby byli oni duchami?
Nie rozumiałem nic.
Traciłem stały grunt, traciłem zmysły i umiejętność logicznego myślenia.
Mógłbym zebrać wszystkie te elementy do kupy oraz poskładać jak puzzle, ale
ilekroć zabierałem się za wracanie do przeżyć sprzed kilku dni lub tygodni,
zaczynało mi się mieszać. Ba, ja nawet nie wiedziałem, jaki był dzień. Co
dopiero mówić o dedukowaniu? Przeczesałem włosy i wściekle uderzyłem dłońmi w
poduszkę. W powietrze wzbiły się drobinki kurzu i odrobina białego puchu.
Zapadał już wieczór, więc włączyłem oświetlenie. Potrzebowałem otuchy ze strony
złotego pobrzasku żarówki.
Będziesz tak siedzieć i liczyć sekundy? Bezczynność to
twój wróg, największy wróg. Zejdź z tego łóżka i wyjedź stąd w końcu. Teraz już
nic cię nie zatrzyma…
Skutecznie
uciszyłem myśli, kładąc się i rozluźniając mięśnie. Elise miała rację. Kiedy
ostatni raz porządnie się wyspałem…? Chyba wieki temu. Powieki opadły same. I
nie walczyłem z tym. Zasnąłem, tym razem nie śniąc o niczym. Spowicie nicością
było prawdziwą rozkoszą.
*
Obudziło mnie
chrobotanie. Początkowo sądziłem, że to jakieś zwidy, jednak nieprzyjemny
odgłos powtórzył się kilkukrotnie. W pokoju było kompletnie ciemno, choć nie
przypominałem sobie, abym przed drzemką zgasił lampę. Musiał być środek nocy,
ponieważ wokół panowała czerń. Przejęty grozą, opuściłem nogi na podłogę i
natychmiast założyłem adidasy, wciąż trochę mokre po bokach. Wyszedłem na
korytarz, potykając się przypadkiem o próg. Byłem kompletnie zmarznięty. W
całym domu panowała niska temperatura. Schodząc powoli ze schodów,
nasłuchiwałem dalej chrobotania. Powtarzało się ono w regularnych odstępach,
raz cichsze, innym razem głośniejsze. Dopiero będąc na parterze zorientowałem
się, że dziwny pogłos niesie się gdzieś z zewnątrz. Równie dobrze mogłem
zwyczajnie powrócić na górę i zaszyć się z powrotem w samotności. Być może na
podwórzu zagościły jakieś leśne zwierzęta. Nie widziałem powodów do obaw.
Wyjrzałem najpierw
przez salonowe okna, później przez to kuchenne. Z przyzwyczajenia próbowałem
wyłapać zarys latarni morskiej, jednak nieprzenikniony mrok utrudniał zadanie.
Wciąż nie mogłem pojąć tego, dokąd mógł udać się Żółw. Zdecydowanie nie należał
do niedołężnych starców, ale sekretem pozostawało jego nagłe zniknięcie.
Z zamyślenia
wyrwało mnie ponowne chrobotanie. Tym razem bardziej przypominało to szuranie
czymś ciężkim po podłodze. Wzdrygnąłem się i bezwiednie otworzyłem szufladę,
uważając, by nie zrobić tej czynności zbyt głośno. Błądząc po omacku dłońmi,
wyczułem na wierzchu młotek. Dla własnego bezpieczeństwa wyjąłem narzędzie.
Zacznij już żałować, że nie uciekłeś, kiedy miałeś
okazję.
A jeżeli i tak nie
mógłbym stąd wyjechać? Może to miejsce faktycznie było przeklęte i coś mnie w
nim uwięziło? Tylko co z innymi ludźmi, żyjącymi w centrum miasteczka? Czy oni
zachowywali spokój, czy też nawiedzały ich upiory ze strychu? Tłumiąc niepokój,
podszedłem do drzwi. Czy w ogóle zamknąłem je na zamek? Włos zjeżył mi się na
karku, kiedy gładko ustąpiły po naciśnięciu klamki. Cholerny kretyn!
Powitał mnie
podmuch mroźnego powietrza. Był już koniec września albo i początek
października, dlatego niespecjalnie zdziwiłem się tak zimną nocą. Światło na
werandzie zapaliło się automatycznie.
– Psia krew –
warknąłem, poirytowany. Dziwne odgłosy ustały. – Jest tam ktoś? Ostrzegam, że
mam przy sobie broń! – krzyknąłem, nerwowo oglądając się na boki. Maksymalnie
wytężyłem słuch oraz wzrok, jednak ciemność wraz z ciszą były nieprzeniknione.
Straszne…
Minęło kilkanaście
sekund. Usłyszałem cichy szloch, przywodzący na myśl kwilenie niemowlęcia.
– Halo? – Ostrożnie
zszedłem z trzech schodków, zaciskając palce na młotku. Przy ostatnim stopniu potarłem
nogą coś miękkiego. Z wrzaskiem odskoczyłem, upadając na żwirowaną ścieżkę. Drobne
kamyki boleśnie wbiły się w skórę moich dłoni. Zakląłem, zrywając się z ziemi.
Gotowość na ucieczkę – oto, co było w tym momencie najważniejsze. A jednocześnie dziwnie błoga obojętność, że
cokolwiek by się nie stało, będzie dobrze i jeszcze raz dobrze…
– Na Boga –
wyszeptałem, rozpoznając pod jedną z białych kolumn, podtrzymujących zadaszenie
werandy, ludzki kształt. Skulony człowieczek począł rozdzierająco szlochać i
kiwać się na boki. Przez sekundę pomyślałem o Żółwiu, jednak tą postacią
musiała być kobieta. A kto inny, jeśli nie Elise? Narzędzie bezwiednie
wysunęło mi się spomiędzy palców i po chwili uderzyło ciężko o grunt.
Wyciągając w przód ręce, powoli podszedłem do przerażająco bladej postaci, która
zdawała się być otoczona białą, śmiertelną aurą.
– Przepraszam…
przepraszam – jęczała, całkowicie zagłębiona w psychicznej agonii, jakiej
powodu jeszcze nie znałem.
– Elise? –
wydusiłem, nie bawiąc się w głupie pytania typu: „co tu robisz o tak późnej
porze?”.
– Przepraszam –
powtórzyła, odgarniając nadgarstkami włosy, opadające na jej twarz. W nikłej
poświacie żarówki dostrzegłem, że cała, od stóp do głów, jest umorusana czymś
ciemnym. – Zaczynam to rozumieć – szepnęła. I znów zawyła.
Pokuśtykałem ku
dziewczynie i silnie chwyciwszy ją za ramiona, potrząsnąłem drobnym, wychudzonym
ciałem. Jak mogłem pożądać tak lekkiej, cherlawej istoty?
– Co się stało?
Odpowiadaj! – ryknąłem, ledwo opanowując nadszarpnięte nerwy. Elise pokrywały
grudki gęsiej skórki. Trzęsąc się z zimna, spojrzała na mnie swoimi wielkimi,
błyszczącymi od łez oczyma. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz
nie doczekałem się żadnych słów. Zacisnęła wargi na kształt wąskiej kreski i
pochyliła się.
– Słabo mi –
wyznała łamiącym się głosem, a później chlusnęła rzadkimi wymiocinami tuż pod
siebie.
– Chodź. – Bez specjalnego
wysiłku uniosłem dziewczynę i zaniosłem do domu, nogą otwierając drzwi.
Ułożyłem Elise na
kanapie i prędko zapaliłem światło. Dopiero w tym jasnym strumieniu
dostrzegłem, czym była ubrudzona młoda kobieta. Szkarłatne, rozmazane plamy i
stosunkowo świeża posoka na dłoniach. Krew. Obłędnym wzrokiem wpatrywała się w
sufit. Przez ten widok sam miałem ochotę zwrócić nikłą zawartość żołądka.
Przełknąłem specyficznie smakującą, gęstą ślinę i podszedłem bliżej.
Nie pozwól, aby opanował cię szok. Licz szybko. Do
dziesięciu. Jeden… nie, nie tak! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, siedem, dziewięć…
Elise… kim ona
była? Czy zwiewną, eteryczną, niedoświadczoną nastolatką, czy też niespełna
rozumu chorą, która potrzebowała pomocy? Kim byliśmy oboje? Zacząłem wierzyć, że
wina leżała po mojej stronie. Wciągnąłem rybacką córkę w szereg pokręconych
spraw… Pytania przemierzały mój umysł z kosmiczną prędkością. Zabiła kogoś?
Zrobiła krzywdę sobie samej? Padła ofiarą ataku? Broniła się z całych sił?
– Kto ci to zrobił?
– zapytałem. Musiałem trzymać się czegoś, żeby nie upaść.
Elise drgnęła. Jej
pozbawiony zdrowego blasku wzrok jeszcze mocniej przyszpilił mnie do ściany.
Przymknęła powieki i wyznała całkiem spokojnie:
– Zamordowałam Liv.
Osłupiałem.
Mimowolnie wstrzymałem oddech. A kiedy nabrałem powietrza do ust, wyczułem w
nim metaliczną woń.
- Ty… co? -
Zamrugałem kilkukrotnie, chcąc przegonić czarne mroczki. Wolałem wierzyć, że to
scena wyjęta ze snu i nic takiego nie wydarzyło się w rzeczywistości.
Dziewczyna, jak
gdyby nigdy nic, usiadła i otarła dłonie o jasną koszulę.
– To był najwyższy
czas, aby ją pożegnać – oświadczyła chłodno. Nagle wstała, wpijając palce w
gwałtownie rosnący brzuch. – Owoc naszego grzechu. Chcesz przywitać się z
maleństwem? – zapytała wesoło, unosząc luźne odzienie. Na powiększającej się
wypukłości ujrzałem czerwone szramy, wyglądające jak od pocięcia ostrzem.
– Znajduję się w
koszmarze… – mruknąłem, cofając się przez próg ku wyjściu. Zacisnąłem oczy, by
nie widzieć pokiereszowanej, ciężarnej Elise. Nie była moją Elise.
– Wcale nie. –
Usłyszałem gdzieś z tyłu. Głos podobny do brzmienia ukochanej, lecz znacznie zimniejszy
i wyrafinowany. – To rzeczywistość. Popatrz na mnie, głuptasie.
Zawiało trupim
chłodem, kiedy tuż obok śmignęła sylwetka Liv. Ostrzyżona na chłopaka
bliźniaczka stanęła tuż obok siostry i złapała ją za rękę. Czarne oczodoły,
podcięte gardło, z którego wciąż sączyła się krew, a na ustach diabelski półuśmiech.
Obie zaczęły się śmiać. Dwa demony. Jeden gorszy od drugiego…
– Wynoście się stąd
– warknąłem.
– Nie tak prędko.
Ona rodzi. – Liv wskazała palcem wydęty brzuch Elise. Dziewczyna położyła się
na kanapie i rozchyliła nogi. Jej oblicze smagnął cień bólu. Poczerwieniała,
zaczęła przeć z całych sił, wspomagając się płytkimi oddechami.
Groteska.
Zaciekawiony, nie
bardziej jednak niż wystraszony, podszedłem bliżej. Liv klęczała między udami
siostry, odbierając poród, który odbywał się bez większych komplikacji. Tuż po
tym, jak na podłogę spłynęła kałuża czerwonej posoki, z wnętrza brzemiennej
wyłoniło się dziecko. A właściwie czarny kłębek dymu.
– Mogło być takie
piękne… – szepnęła Elise, pobladła ze zmęczenia.
Noworodek rozsypał
się w drobny mak. Ciemny popiół pozostał na dłoniach Liv.
– Widzisz?
Powinieneś za to zdechnąć.
Świeżo upieczona
matka potwora spojrzała na mnie z wyrzutem. Po jej policzkach toczyły się
krwawe łzy.
*
Ocknąłem się. Krzyk
uwiązł mi w gardle. Wymachiwałem rękoma, jednak wokół nie było potencjalnego
zagrożenia. Tylko ja.
Powitał mnie
ołowiany świt. Mając na nogach tylko skarpetki, zbiegłem po schodach na dół. Salon
nie nosił najmniejszych śladów krwi, a koło werandy nie znalazłem wymiocin.
Odetchnąłem z ulgą, wciąż przerażony i wstrząśnięty do głębi okropnym snem.
Wróciłem do środka,
ogarnięty poczuciem bezsensowności. W kuchni wysypałem do pierwszego lepszego kubka
resztki kawy i wstawiłem na gaz czajnik wypełniony wodą. Oczekując przeciągłego
gwizdu, zerknąłem w kierunku kalendarza z kartkami do wyrywania. Data stanęła
na dwudziestym ósmym sierpnia. Jak to możliwe, skoro dokładnie pamiętałem o
wyrzucaniu „minionych dni”? Zmarszczyłem nos i wzruszyłem ramionami. Nieważne.
Ważna była perspektywa napojenia się kofeiną.
I niezapowiedziane
odwiedziny u Elise. Nadszedł czas, aby wziąć sprawy we własne ręce.
~*~