Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

24.

„Koszmary i wizje”   


Ludzkie krzyki.

Słyszałem czyjeś rozgniewane, wysoko podniesione głosy, które sprzeczały się, nie stroniąc od przekleństw. Świat powoli wirował, nabierał ostrości i stawał się coraz głośniejszy.

Coraz bardziej namacalny.

Próbowałem przyśpieszyć przebudzenie, lecz moje ciało było dziwnie ociężałe i obolałe. Czułem się jak głaz w tym okropnym bezruchu i nieświadomości. Leżałem na czymś mokrym i twardym, a kiedy oddychałem, do nosa dostawały mi się kujące drobinki. Ziarenka piasku? Przywołałem wszystkie siły, aby spróbować uchylić zalepione powieki i przyjrzeć się otoczeniu. W powietrzu unosił się metaliczny zapach, przypominający woń krwi. Mlasnąłem przyklejonym do podniebienia językiem, chcąc usunąć z ust wrażenie ciężkości. Dlaczego nikt nie przybiegał z pomocą?

Poruszyłem biodrem, zamierzając wolno przewrócić się na plecy i przestać wdychać piach, jednak ktoś z powrotem wdusił mnie w ziemię. Najpewniej podeszwą buta… Zacisnąłem zęby, by nie jęknąć z bólu.

– Wracajmy już, Heine – powiedział ktoś.

– Nie skończyłem z nim jeszcze – odpowiedział warknięciem drugi człowiek. Mężczyzna z chrypką, wyraźnie rozgniewany.

– Przecież… przecież nie możemy go zabić – wydukał kolejny głos, tym razem piskliwy i wystraszony. – On mocno krwawi.

– Przestańcie mnie powstrzymywać! Ten drań zasłużył.

W następnej chwili doznałem mocnego szarpnięcia w okolicach barków i zostałem dźwignięty na kolana. Coś spłynęło mi z głowy i zalało oczy. Nie widziałem dosłownie nic.

– Skrzywdziłeś moją córkę! – ryknął ten zachrypnięty.

Instynktownie uniosłem ręce, aby osłonić się przed gniewem dręczyciela. Rozchyliłem spierzchnięte wargi, chcąc posłać w kierunku kata wiązankę epitetów i próśb, ale nie zdążyłem. Zaraz potem, a wydarzenie to poprzedził cichy, szybki świst, otrzymałem potężnego kopniaka między żebra. Zgiąłem się w pół, tracąc swobodę tchu, a zyskując zniewalające cierpienie. Stęknąłem, osuwając się twarzą w piach. Nie wiedziałem, czemu zostałem brutalnie pobity… Znowu odpływałem w boski niebyt, przestając czuć cokolwiek. Błagałem w myślach o śmierć. Nie mógłbym znieść większej dawki okrucieństwa i poniżenia.

Dalszą część wydarzeń potrafię opisać jedynie dialogami.

– Heine, do diabła!

– Uciekamy stąd, kurwa, on chyba nie żyje!

– Stul pysk, jeszcze dyszy.

Zostawmy go już…

Heine, nie bądź głupcem, do stu diabłów!

– TATO!

Ten dziewczęcy, przepełniony rozpaczą głos na pewien moment sprawił, że oprzytomniałem. Ołowianą dłonią, wciąż dławiąc się przez niepojęte łomotanie w klatce piersiowej, otarłem zakrwawione powieki i ostrożnie je rozchyliłem. Zamazany obraz ujawnił kilka ciemnych sylwetek i jedną jasną.

Dobro i zło.

Ujrzałem, jak niewyraźny, rosły mężczyzna doskakuje do postaci o damskim, anielskim brzmieniu. Rozpoczyna się szamotanina. I znów krzyki. I rozdzierający płacz. I stłumione, długie jęki.

– Co tu robisz?! – wrzeszczał oprawca. – Kazałem ci zostać w domu, ty mała dziw…

– Opanuj się! Ojcze… - Dziewczyna zaprzestała agresywnych ataków. Opadła w błoto, a tuż później usłyszałem głośny plask. Uderzył ją w policzek. Jasna grzywa zakryła połowę oblicza młodej kobiety. Kat z wściekłością rąbnął pięścią w suchą część plaży, wzniecając tym samym żółty tuman.

Kiedy powrócił do niewypełnionych interesów, omal nie umarłem ze strachu. Głośno sapał i wiedziałem, że ma ochotę na następną porcję tej nierównej walki. Krążył wokół bezwładnej ofiary niczym sęp, zastanawiając się, czy bić, czy odejść. Wreszcie, po kilku minutach przeturlał mnie na bok mniej bolesnymi kopniakami, złapał za ubrania i pochylił się.

– Spójrz w moje oczy – rozkazał władczym tonem. – Spójrz, do cholery – warknął.

Z wielką niechęcią wykonałem polecenie. Ujrzałem z bliska ciemne, niemal czarne tęczówki, przekrwione białka i groźnie zmarszczone, krzaczaste brwi. Te oczy… te przeklęte, ciemne oczy… Skąd je znałem?

– Masz trzy dni na wyjazd z Vrist, rozumiesz? I odwal się od niej. To jedyne dziecko, jakie mam. Rozumiesz?!

Skinąłem energicznie. Natychmiast pożałowałem, poczuwszy w głowie silne kłucie. Mężczyzna pchnął mnie z powrotem do pozycji wyjściowej. Kiedy odeszli, odetchnąłem z ulgą. Ona prawdopodobnie zniknęła wraz z tymi zwyrodnialcami. Wokół panowała niezmierzona cisza. Wieczór nadchodził z wolna, niebo ciemniało, a fale obmywały coraz większą część brzegu. I mnie… i mnie pochłońcie.

I znów nastała jasność. I ciemność, i jasność, i tak cały czas na przemian.

*

         Jeszcze jedna scena. Tym razem znalazłem się w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Przez szczelnie zamknięte, lecz niezasłonięte okna, sączyło się srebrne światło dziwnie wielkiego księżyca. Pełnia. Za szybami rozciągał się nocny, uwikłany w tajemnicę krajobraz. Nie długo mogłem podziwiać ten widok, ponieważ znad zachodu zaczęły nadciągać ogromne, czarne chmurzyska, przesłaniając satelitę i granatowe niebo. Nastał mrok, zerwał się wiatr, a morze wyrzucało na brzeg potężne fale.

– Wyjedź, proszę. – Usłyszałem szept. Czyjeś delikatne dłonie spoczęły na moich barkach.

– Bez ciebie? I co dalej? – zapytałem, obracając się ku przebywającej w pokoju osobie. Ciemność nie pozwoliła mi dojrzeć rysów jej twarzy ani nic poza tymi chudymi rękoma.

– Nie chcę opuszczać tego miejsca… – odpowiedziała tajemnicza postać.

Poczułem rosnący w sercu gniew. Bezwiednie chwyciłem za szczupłe nadgarstki, zaciskając na nich palce.

– Więc tak wygląda twoja miłość?

– Proszę, nie rób mi krzywdy. – Błagalny głos jeszcze bardziej mnie podjudził. Później wydarzyła się dziwna rzecz. Czas przewinął się do przodu jak taśma kasety VHS. Kiedy wreszcie naciśnięto „stop”, ujrzałem swoje zakrwawione łapy, spoczywające na miękkiej szyi nieznajomej. Byłem wystraszony i wciekły jednocześnie. Jeżeli zaraz nie przestanę, zabiję drugiego człowieka… Musiałem zahamować to, musiałem, musiałem!

*

Brutalny powrót do rzeczywistości sprawił, że ledwie utrzymałem się w pionowej pozycji. Rozległ się pstryk, światło zostało zgaszone i znów utkwiłem w prawdziwym świecie. Wielce zdezorientowany rozejrzałem się wokół. Znalazłem się w pochmurnym, namacalnym Vrist, a ściślej mówiąc – w kabinie samochodu. Za sobą wciąż miałem upiorny domek Jorgensa. Obok siedziała Elise, tuląca pozytywkę i przyglądająca mi się ze współczuciem.

– Kiedy ostatnio normalnie spałeś? – spytała, czule głaszcząc wieko ciemnobrązowej skrzyneczki.

Zamknąłem oczy i przytknąłem palce do kącików. Obrazy ze świeżych, rozbudowanych wizji, teraz zadawały się być jedynie ulotnym wspomnieniem jakiegoś odległego snu sprzed wielu lat. Syknąłem cicho, czując łupiący ból głowy. Musiałem rozmasować skronie, aby doznać ulgi

– Co się dzieje?

– Powiedziałeś, że zawieziesz mnie do domu. Muszę… muszę porozmawiać z Liv – wydukała dziewczyna, coraz bardziej zdumiona.

Spojrzałem na blondynkę z przerażeniem. Przecież byliśmy na drodze i wtedy, zamiast wjechać do miasteczka, obrałem trasę wyjazdową. Chciałem wywieźć Elise z tego przeklętego miejsca i nigdy już nie wracać. Co to za cholerne przeskoki w czasoprzestrzeni? Przypomniałem sobie również o grającej szkatułce, otoczonej jakąś złą aurą. Spojrzałem na pudełko, badawczo lustrując każdy szczegół. Zwykła, na pozór nic nieznacząca… Może właśnie tam, gdzieś w drewnianym ciele baletnicy, zagnieździł się duch? Nim dziewczyna zdołała otworzyć usta, porwałem pozytywkę z jej kolan, otworzyłem drzwi i wyleciałem z pojazdu. Elise wyskoczyła za mną.

– Christianie! – zawołała błagalnym tonem. Nie miałem zamiaru zawracać. Gładko zbiegłem po ścieżce, kierując kroki ku plaży. Pod pachą ściskałem pozytywkę.

Blondynka deptała mi po piętach, pragnąc złapać to za łokieć, to za ramię, lecz sprawnie odpychałem te wątłe, słabe ataki.

– Odsuń się – rozkazałem, kiedy byliśmy już nad wodą. Podeszwami brodziłem w wilgotnej części piasku i wkrótce łagodna fala obmyła moje buty.

– Co ty wyprawiasz?! Oddawaj! – wołała urażona Elise, próbując wyrwać z moich ramion szkatułkę. Uskoczywszy na bok, zamachnąłem się i wyrzuciłem przedmiot w górę. Po kilku sekundach z pluskiem uderzył o niebieską taflę morza, a następnie został całkowicie zakryty białą pianą. Ciężko oddychałem słonym powietrzem. Chłodna bryza muskała rozkosznie moje spocone czoło i mokre tuż przy nasadzie włosy. Pozbyłem się pozytywki raz na zawsze… Żegnaj, mieszająca w zmysłach kreaturo. Zacząłem się śmiać, wręcz do rozpuku.

Elise stała nieopodal, przygryzając wargi i ocierając policzki z łez.

– Nie płacz, już po wszystkim – rzekłem życzliwie, podchodząc do ukochanej. Cofnęła się nieznacznie.

– Jesteś wariatem. – Pokręciła głową, z niesmakiem żując słowa. – Dzięki tej melodii mogłam powrócić do przeszłości… zniszczyłeś to – dodała, ogarniając wzrokiem Morze Północne, które pochłonęło pudełko.

– Powinnaś podziękować, bo wyświadczyłem nam obojgu przysługę! – krzyknąłem. – Teraz jesteś bezpieczna.

Elise przełknęła głośno ślinę i oddaliła się.

– Dokąd idziesz? – Nie kryłem rozczarowania. Zerknęła na mnie przez ramię.

– Tam, gdzie moje miejsce.

To jedyne dziecko, jakie mam.

Nie miałem pewności, czego dotyczyły te wizje, ale na wszelki wypadek zapytałem:

– Czy Liv w ogóle istnieje?

Na chwilę przystanęła, przestępując z jednej nogi na drugą. Widziałem, jak zaciska piąstki i waha się, ale nie podjęła żadnej próby, by zmierzyć się z tak durnym oskarżeniem. Ruszyła dalej, sunąc wzdłuż plaży niczym duch.

Odeszła wraz z szeptami północnego wiatru.

*

Cisza brzęczała mi w uszach. Zostałem sam w budynku, który jeszcze niedawno pragnąłem zostawić i powrócić do cywilizacji. Siedząc na łóżku pośród rozgrzebanej, niechlujnie pogniecionej pościeli, wsłuchiwałem się w pustkę. Nie myślałem ani nic nie planowałem, z nagła zniechęcony perspektywą podróży. Rozgniewałem jedyną osobę, jaka jeszcze odrobinę podtrzymywała mnie na duchu. Żółw zniknął jak ten niepyszny; po prostu rozpłynął się i koniec. Kilkakrotnie schodziłem na podwórze i wsiadałem do auta, lecz wracałem, wiedziony jakimś niezwykłym przeczuciem, że moja rola we Vrist jeszcze nie dobiegła końca. Zły duch mógł być dalej w pobliżu, o ile nie zatonął wraz z naznaczoną złem szkatułką, a Elise wróciła do rybackiej chaty, do przykrych obowiązków i szalonej rodzinki. Dodatkowo powątpiewałem w rzeczywiste istnienie tego miejsca i tych ludzi, jednak nie miałem żadnych dowodów.

A symboliczne sny? – odezwał się złośliwy głosik, wydobywający się z głębi umysłu. – A wizje, a anomalie pogodowe, a brak śladów stóp na piasku, a dziwne pojawianie się i znikanie osób, jakby byli oni duchami?

Nie rozumiałem nic. Traciłem stały grunt, traciłem zmysły i umiejętność logicznego myślenia. Mógłbym zebrać wszystkie te elementy do kupy oraz poskładać jak puzzle, ale ilekroć zabierałem się za wracanie do przeżyć sprzed kilku dni lub tygodni, zaczynało mi się mieszać. Ba, ja nawet nie wiedziałem, jaki był dzień. Co dopiero mówić o dedukowaniu? Przeczesałem włosy i wściekle uderzyłem dłońmi w poduszkę. W powietrze wzbiły się drobinki kurzu i odrobina białego puchu. Zapadał już wieczór, więc włączyłem oświetlenie. Potrzebowałem otuchy ze strony złotego pobrzasku żarówki.

Będziesz tak siedzieć i liczyć sekundy? Bezczynność to twój wróg, największy wróg. Zejdź z tego łóżka i wyjedź stąd w końcu. Teraz już nic cię nie zatrzyma…

Skutecznie uciszyłem myśli, kładąc się i rozluźniając mięśnie. Elise miała rację. Kiedy ostatni raz porządnie się wyspałem…? Chyba wieki temu. Powieki opadły same. I nie walczyłem z tym. Zasnąłem, tym razem nie śniąc o niczym. Spowicie nicością było prawdziwą rozkoszą.

*

Obudziło mnie chrobotanie. Początkowo sądziłem, że to jakieś zwidy, jednak nieprzyjemny odgłos powtórzył się kilkukrotnie. W pokoju było kompletnie ciemno, choć nie przypominałem sobie, abym przed drzemką zgasił lampę. Musiał być środek nocy, ponieważ wokół panowała czerń. Przejęty grozą, opuściłem nogi na podłogę i natychmiast założyłem adidasy, wciąż trochę mokre po bokach. Wyszedłem na korytarz, potykając się przypadkiem o próg. Byłem kompletnie zmarznięty. W całym domu panowała niska temperatura. Schodząc powoli ze schodów, nasłuchiwałem dalej chrobotania. Powtarzało się ono w regularnych odstępach, raz cichsze, innym razem głośniejsze. Dopiero będąc na parterze zorientowałem się, że dziwny pogłos niesie się gdzieś z zewnątrz. Równie dobrze mogłem zwyczajnie powrócić na górę i zaszyć się z powrotem w samotności. Być może na podwórzu zagościły jakieś leśne zwierzęta. Nie widziałem powodów do obaw.

Wyjrzałem najpierw przez salonowe okna, później przez to kuchenne. Z przyzwyczajenia próbowałem wyłapać zarys latarni morskiej, jednak nieprzenikniony mrok utrudniał zadanie. Wciąż nie mogłem pojąć tego, dokąd mógł udać się Żółw. Zdecydowanie nie należał do niedołężnych starców, ale sekretem pozostawało jego nagłe zniknięcie.

Z zamyślenia wyrwało mnie ponowne chrobotanie. Tym razem bardziej przypominało to szuranie czymś ciężkim po podłodze. Wzdrygnąłem się i bezwiednie otworzyłem szufladę, uważając, by nie zrobić tej czynności zbyt głośno. Błądząc po omacku dłońmi, wyczułem na wierzchu młotek. Dla własnego bezpieczeństwa wyjąłem narzędzie.

Zacznij już żałować, że nie uciekłeś, kiedy miałeś okazję.

A jeżeli i tak nie mógłbym stąd wyjechać? Może to miejsce faktycznie było przeklęte i coś mnie w nim uwięziło? Tylko co z innymi ludźmi, żyjącymi w centrum miasteczka? Czy oni zachowywali spokój, czy też nawiedzały ich upiory ze strychu? Tłumiąc niepokój, podszedłem do drzwi. Czy w ogóle zamknąłem je na zamek? Włos zjeżył mi się na karku, kiedy gładko ustąpiły po naciśnięciu klamki. Cholerny kretyn!

Powitał mnie podmuch mroźnego powietrza. Był już koniec września albo i początek października, dlatego niespecjalnie zdziwiłem się tak zimną nocą. Światło na werandzie zapaliło się automatycznie.

– Psia krew – warknąłem, poirytowany. Dziwne odgłosy ustały. – Jest tam ktoś? Ostrzegam, że mam przy sobie broń! – krzyknąłem, nerwowo oglądając się na boki. Maksymalnie wytężyłem słuch oraz wzrok, jednak ciemność wraz z ciszą były nieprzeniknione. Straszne…

Minęło kilkanaście sekund. Usłyszałem cichy szloch, przywodzący na myśl kwilenie niemowlęcia.

– Halo? – Ostrożnie zszedłem z trzech schodków, zaciskając palce na młotku. Przy ostatnim stopniu potarłem nogą coś miękkiego. Z wrzaskiem odskoczyłem, upadając na żwirowaną ścieżkę. Drobne kamyki boleśnie wbiły się w skórę moich dłoni. Zakląłem, zrywając się z ziemi. Gotowość na ucieczkę – oto, co było w tym momencie najważniejsze. A jednocześnie dziwnie błoga obojętność, że cokolwiek by się nie stało, będzie dobrze i jeszcze raz dobrze…  

– Na Boga – wyszeptałem, rozpoznając pod jedną z białych kolumn, podtrzymujących zadaszenie werandy, ludzki kształt. Skulony człowieczek począł rozdzierająco szlochać i kiwać się na boki. Przez sekundę pomyślałem o Żółwiu, jednak tą postacią musiała być kobieta. A kto inny, jeśli nie Elise? Narzędzie bezwiednie wysunęło mi się spomiędzy palców i po chwili uderzyło ciężko o grunt. Wyciągając w przód ręce, powoli podszedłem do przerażająco bladej postaci, która zdawała się być otoczona białą, śmiertelną aurą.

– Przepraszam… przepraszam – jęczała, całkowicie zagłębiona w psychicznej agonii, jakiej powodu jeszcze nie znałem.

– Elise? – wydusiłem, nie bawiąc się w głupie pytania typu: „co tu robisz o tak późnej porze?”.

– Przepraszam – powtórzyła, odgarniając nadgarstkami włosy, opadające na jej twarz. W nikłej poświacie żarówki dostrzegłem, że cała, od stóp do głów, jest umorusana czymś ciemnym. – Zaczynam to rozumieć – szepnęła. I znów zawyła.

Pokuśtykałem ku dziewczynie i silnie chwyciwszy ją za ramiona, potrząsnąłem drobnym, wychudzonym ciałem. Jak mogłem pożądać tak lekkiej, cherlawej istoty?

– Co się stało? Odpowiadaj! – ryknąłem, ledwo opanowując nadszarpnięte nerwy. Elise pokrywały grudki gęsiej skórki. Trzęsąc się z zimna, spojrzała na mnie swoimi wielkimi, błyszczącymi od łez oczyma. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie doczekałem się żadnych słów. Zacisnęła wargi na kształt wąskiej kreski i pochyliła się.

– Słabo mi – wyznała łamiącym się głosem, a później chlusnęła rzadkimi wymiocinami tuż pod siebie.

– Chodź. – Bez specjalnego wysiłku uniosłem dziewczynę i zaniosłem do domu, nogą otwierając drzwi.

Ułożyłem Elise na kanapie i prędko zapaliłem światło. Dopiero w tym jasnym strumieniu dostrzegłem, czym była ubrudzona młoda kobieta. Szkarłatne, rozmazane plamy i stosunkowo świeża posoka na dłoniach. Krew. Obłędnym wzrokiem wpatrywała się w sufit. Przez ten widok sam miałem ochotę zwrócić nikłą zawartość żołądka. Przełknąłem specyficznie smakującą, gęstą ślinę i podszedłem bliżej.

Nie pozwól, aby opanował cię szok. Licz szybko. Do dziesięciu. Jeden… nie, nie tak! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, siedem, dziewięć…

Elise… kim ona była? Czy zwiewną, eteryczną, niedoświadczoną nastolatką, czy też niespełna rozumu chorą, która potrzebowała pomocy? Kim byliśmy oboje? Zacząłem wierzyć, że wina leżała po mojej stronie. Wciągnąłem rybacką córkę w szereg pokręconych spraw… Pytania przemierzały mój umysł z kosmiczną prędkością. Zabiła kogoś? Zrobiła krzywdę sobie samej? Padła ofiarą ataku? Broniła się z całych sił?

– Kto ci to zrobił? – zapytałem. Musiałem trzymać się czegoś, żeby nie upaść.

Elise drgnęła. Jej pozbawiony zdrowego blasku wzrok jeszcze mocniej przyszpilił mnie do ściany. Przymknęła powieki i wyznała całkiem spokojnie:

– Zamordowałam Liv.

Osłupiałem. Mimowolnie wstrzymałem oddech. A kiedy nabrałem powietrza do ust, wyczułem w nim metaliczną woń.

- Ty… co? - Zamrugałem kilkukrotnie, chcąc przegonić czarne mroczki. Wolałem wierzyć, że to scena wyjęta ze snu i nic takiego nie wydarzyło się w rzeczywistości.

Dziewczyna, jak gdyby nigdy nic, usiadła i otarła dłonie o jasną koszulę.

– To był najwyższy czas, aby ją pożegnać – oświadczyła chłodno. Nagle wstała, wpijając palce w gwałtownie rosnący brzuch. – Owoc naszego grzechu. Chcesz przywitać się z maleństwem? – zapytała wesoło, unosząc luźne odzienie. Na powiększającej się wypukłości ujrzałem czerwone szramy, wyglądające jak od pocięcia ostrzem.

– Znajduję się w koszmarze… – mruknąłem, cofając się przez próg ku wyjściu. Zacisnąłem oczy, by nie widzieć pokiereszowanej, ciężarnej Elise. Nie była moją Elise.

– Wcale nie. – Usłyszałem gdzieś z tyłu. Głos podobny do brzmienia ukochanej, lecz znacznie zimniejszy i wyrafinowany. – To rzeczywistość. Popatrz na mnie, głuptasie.

Zawiało trupim chłodem, kiedy tuż obok śmignęła sylwetka Liv. Ostrzyżona na chłopaka bliźniaczka stanęła tuż obok siostry i złapała ją za rękę. Czarne oczodoły, podcięte gardło, z którego wciąż sączyła się krew, a na ustach diabelski półuśmiech. Obie zaczęły się śmiać. Dwa demony. Jeden gorszy od drugiego…

– Wynoście się stąd – warknąłem.

– Nie tak prędko. Ona rodzi. – Liv wskazała palcem wydęty brzuch Elise. Dziewczyna położyła się na kanapie i rozchyliła nogi. Jej oblicze smagnął cień bólu. Poczerwieniała, zaczęła przeć z całych sił, wspomagając się płytkimi oddechami.

Groteska.

Zaciekawiony, nie bardziej jednak niż wystraszony, podszedłem bliżej. Liv klęczała między udami siostry, odbierając poród, który odbywał się bez większych komplikacji. Tuż po tym, jak na podłogę spłynęła kałuża czerwonej posoki, z wnętrza brzemiennej wyłoniło się dziecko. A właściwie czarny kłębek dymu.

– Mogło być takie piękne… – szepnęła Elise, pobladła ze zmęczenia.

Noworodek rozsypał się w drobny mak. Ciemny popiół pozostał na dłoniach Liv.

– Widzisz? Powinieneś za to zdechnąć.

Świeżo upieczona matka potwora spojrzała na mnie z wyrzutem. Po jej policzkach toczyły się krwawe łzy.

*

Ocknąłem się. Krzyk uwiązł mi w gardle. Wymachiwałem rękoma, jednak wokół nie było potencjalnego zagrożenia. Tylko ja.

Powitał mnie ołowiany świt. Mając na nogach tylko skarpetki, zbiegłem po schodach na dół. Salon nie nosił najmniejszych śladów krwi, a koło werandy nie znalazłem wymiocin. Odetchnąłem z ulgą, wciąż przerażony i wstrząśnięty do głębi okropnym snem.

Wróciłem do środka, ogarnięty poczuciem bezsensowności. W kuchni wysypałem do pierwszego lepszego kubka resztki kawy i wstawiłem na gaz czajnik wypełniony wodą. Oczekując przeciągłego gwizdu, zerknąłem w kierunku kalendarza z kartkami do wyrywania. Data stanęła na dwudziestym ósmym sierpnia. Jak to możliwe, skoro dokładnie pamiętałem o wyrzucaniu „minionych dni”? Zmarszczyłem nos i wzruszyłem ramionami. Nieważne. Ważna była perspektywa napojenia się kofeiną.

I niezapowiedziane odwiedziny u Elise. Nadszedł czas, aby wziąć sprawy we własne ręce.

~*~