Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

7.

„Żółw”

Otuliłem się szczelniej czarną wiatrówką, w duchu prosząc niebiosa o to, aby ładny dzień, muśnięty promieniami słońca, przetrwał bez deszczowych chwil. Po morskiej burzy nad brzegiem panował niezmienny spokój, lecz temperatura w dalszym ciągu oscylowała poniżej dziesięciu stopni Celsjusza. Chłód nad Morzem Północnym był niezwykle uporczywy, a ciepło docierało dopiero na tereny miasteczek. Zimno rozbijało się o skały wraz z falami, zatrzymywało gdzieś w lesie, ale na pewno nie przenikało znad wody do terenów zabudowanych. Musiałem przyznać sam przed sobą, że krajobraz był imponujący, zmuszający nie tyle do refleksji, co do bezmyślnego podziwiania, chłonięcia powietrza naładowanego jodem i rozkoszowania się bryzą, pieszczącą delikatnie twarz oraz włosy.

 Szedłem po piaszczystej części plaży, przyglądając się zarazem tej skalistej. Gdzieś wśród tych kamieni Elise musiała upaść i okaleczyć drobną, spowitą delikatną skórą kostkę. Dlaczego jednak wędrowała w sandałach po tak wyboistym, twardym wybrzeżu? Dlaczego wciąż i wciąż ją wspominałem…? Choć spotkałem ją zaledwie wczoraj, wydawało się, że chwile z nią spędzone są ulotnym snem. Zupełnie inne wrażenie odnosiłem po koszmarze z łajbą ojca w roli głównej. Wizja ta była upiorna, zbyt rzeczywista i realna. Czy jednak byłoby to możliwe – podczas wcielenia się w lunatyka – doznać tak makabrycznego przywidzenia? Doprawdy, nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Groza tego horroru oddaliła się wraz z odejściem nocy, ale wciąż pozostała. Tkwiła na sumieniu jak parszywa zadra albo drzazga w kciuku. Na wspomnienie przewróconej Christianory, porzuconej niczym lalka w kącie, odczuwałem prawdziwy strach. Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Nory. Matka zbyt impulsywnie przyjęłaby takie wieści, ba, wyzwałaby mnie jeszcze od ostatnich szaleńców. Nie warto było narażać się na jej gniew, a potem błagać o wybaczenie bukietem róż. W sprawach ojca bywała wyjątkowo nadpobudliwa; choć sama wspominała go przy nas często, to gdy z czyichś ust padły magiczne słowa „ojciec” lub „Severin”, dostawała prawdziwego szału i kazała wszystkim się zamknąć. Przeistaczała się w dziką kotkę, a takiej wersji mamy nikt nie znosił. A co powiedziałaby moja siostra, twardo stąpająca po ziemi? Po kilku minutach rozmyślań doszedłem do wniosku, że sen zostanie tylko tam, gdzie się zrodził, szczelnie zamknięty w głowie.

Tymczasem latarnia morska nabierała ostrzejszych rysów i z pionowej, białej plamy wyłaniał się właściwy dla niej kształt. Kiedy wychodziłem z domu, obiekt wydawał się być oddalonym o kilometry, osiągalny jedynie wzrokiem, jak słońce zachodzące na horyzoncie. Okazało się, że prawda jest inna. Zbliżyłem się do budynku nadzwyczaj szybko oraz prężnie, mimo iż stopy grzęzły okrutnie w podmokłej brei, niepodobnej w ogóle do żółtego, sypkiego piasku, a przypominającej zwyczajne błoto.

 Stanąłem u stóp latarni. Nie wzniesiono jej na żadnym pagórku ani klifie, ale na swego rodzaju fundamentach, wcześniej zwiezionych wprost na plażę. Była strzelista, wręcz porażała swoim ogromnym wzrostem, wgniatając moją osobę w ziemię jak mrówkę. Cierpiałem na lęk wysokości, ściśle utajony, lecz pojawiający się w głębi duszy w zetknięciu z bardzo dużymi rzeczami. Dlatego też wieża wywołała we mnie ukłucie paniki, które postanowiłem zetrzeć w pył. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o tym budynku i nie pozwoliłem dziwacznej fobii zawładnąć nad sobą. Zaciągnąłem się mocno średnio wilgotnym powietrzem i obszedłem latarnię. Nie wokół, ponieważ w pewnej części zachodziła na teren wodny. Przyjrzałem jej się jednak uważnie. Biała powłoka, zapewne gruba warstwa farby, obłaziła od murowanych ścian, a z małych, prostokątnych okienek zionęła czerń. Prawdopodobnie w renowację latarni trzeba byłoby włożyć kilka tysięcy koron duńskich, aby doprowadzić ją do dawnej świetności. Przynajmniej nie była ozdobiona żadnymi kolorowymi sprejami ani sprośnymi rysunkami. Pozostawała po prostu stara i zaniedbana. Na czub wąskiego budynku składało się zadaszone pomieszczenie, czyli laterna, a na szczycie dachu nie zabrakło stawy. Przez dłuższy czas po prostu wpatrywałem się w latarnię. Gryzłem się z chęcią wejścia… Nagle przypomniałem sobie słowa właściciela domku.

Stara, zniszczona i nieczynna. Czasem przebywa tam stary Żółw…

Dlaczego Jorgens powiedział, że latarnia jest nieczynna, skoro już dwukrotnie widziałam płynące z niej światło? Może owy Żółw, kimkolwiek by nie był człowiek o tak gadzim przezwisku, trzymał nad nią pieczę i od czasu do czasu zapalał lampę, aby uwiecznić jakieś wydarzenia? Przełknąłem z trudem ślinę. Dziesięć schodków zapraszało do wspięcia się na nie i przestąpienia przez mocarne, brązowe drzwi. Nie potrafiłem im odmówić. Powoli pokonałem wszystkie stopnie, uważnie obserwując wejście. Zapukać czy pociągnąć za klamkę? Ostatecznie wybrałem to pierwsze – w końcu ktoś mógł tam być albo wręcz przeciwnie, budynek być może zamknięto. Kilkakrotnie zastukałem, jednak odpowiedział mi tylko cichy szum wiatru znad północy i przytłumione dudnienie wewnątrz latarni.

Nacisnąłem pordzewiałą, zimną klamkę, od której można było przymrozić sobie palce. Zamek zgrzytnął i ustąpił pod naporem mojego ciała. Najpierw ukazała się czarna szpara między futryną a drzwiami. Uchyliłem je szerzej i nie czekając na nic, wsunąłem się do środka.

Natychmiast uderzył we mnie piwniczny odór, wymieszany ze zgnilizną. Przez mały lufcik, dostarczający pomieszczeniu słaby snopek światła, wlatywało także niewiele świeżego powietrza. Mimowolnie wstrzymałem oddech, jednak nie byłem na tyle delikatny, aby wybiec na zewnątrz z krzykiem. Stłumiłem niesmak na rzecz zaspokojenia ciekawości. Od zawsze cechowała mnie ciekawość, bynajmniej niezmieszana z natręctwem. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegłem, że znajduję się w okrągłym pomieszczeniu, wypełnionym kredensami, stołami, krzesłami… Wszystkie meble oczywiście drewniane i podgnite, nie zachęcały do położenia na nich czegokolwiek. Na jednej z szafek znalazłem kilka lamp olejnych. Zapaliłem jedną, aby lepiej przyjrzeć się swego rodzaju pokojowi. Zero przytulności, zero ładu… Najładniejsze zdecydowanie były kręte schody, usytuowane pośrodku izby i prowadzące do najwyższego punktu w latarni. Mdły, czerwony blask lampki dodawał odrobiny mistycznego uroku pomieszczeniu. Wtedy dostrzegłem, że sprzęty są najwyraźniej używane i zagospodarowane, wręcz załadowane do maksimum. W jakiejś przeszklonej witrynie odnalazłem słoje z przetworami i dziwne urządzenia, przywodzące na myśl te z gabinetu stomatologicznego. Stoły zapełniały świece, zarówno zwykłe jak i zapachowe, w różnych odcieniach tęczy. Całe mnóstwo stearyny… Oprócz tego zauważyłem stertę papierów, puste puszki po fasolce oraz gulaszach na zimno, szklane butelki pokryte pajęczyną i pudło wypełnione muszlami. Jeśli ktoś tu raczył przebywać, to chyba uznawał latarnię morską za swój dom. Siedziba była zdecydowanie zamieszkiwana. Stary Żółw… Kimże jesteś, człowieku?

Najciekawsze znalezisko odkryłem na kamiennych ścianach. Uniosłem w górę olejówkę, aby lepiej przyjrzeć się wycinkom z gazet, niezdarnie poprzyczepianych i ponaklejanych jeden na drugim. Niektóre litery były pościerane lub przemoczone, ale zdołałem wyłapać prawdziwe perły wśród tych nadgnitych wodorostów. Przyjrzałem się im uważnie, a już po przeczytaniu pierwszego pożółkłego kawałka sprzed pięćdziesięciu lat, otworzyłem szeroko usta ze zdziwienia. Wyglądało na to, że tak niepozorne miasteczko jak Vrist spełniało niegdyś ważne funkcje i było popularną przystanią portową, stąd także importowano i eksportowano towary.

Maj, 1950 rok
Otwarcie portu we Vrist
Wreszcie ukończono budowę długo wyczekiwanego portu! Gmina Lemvig może być dumna z nowego obiektu, a sam burmistrz, Nikolaj Utzon, zapowiedział na konferencji nowe projekty na kolejną dekadę. „Jesteśmy dumni – mówi – z narodu duńskiego, dążącego do możliwie największego rozwoju. Dzięki nowemu portowi w północnozachodniej części kraju nasza współpraca z Norwegami i Brytyjczykami będzie o wiele wydajniejsza, a co za tym idzie, znacznie powiększymy zyski, płynące z tej kooperacji.” Czy Vrist, miasteczko liczące niecałe dwa tysiące ludności i nastawione na rybacki styl życia wzbogaci się? To się okaże już wkrótce.

Przypomniałem sobie, że Jorgens wspominał coś o „starym porcie”. Czyżby wszystko w tych okolicach było otoczone martwotą i owiane tajemnicą? Dlaczego ludzie w miasteczku sprawiali wrażenie wystraszonych, nieprzyjemnych i zahukanych? Westchnąłem przeciągle i przeniosłem wzrok na dalsze fragmenty. Co teraz zauważyłem, teksty były ułożone w porządku chronologicznym do roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego. Dalej była już tylko pusta ściana.

Sierpień, 1952 rok
Niezadowolenie rybaków
Nikt z miejscowości Vrist nie spodziewał się, że sprawy zajdą aż tak daleko. Rodziny rybaków, którzy od pokoleń zajmują się rybołówstwem na własną rękę, zostali przegnani z Morza Północnego i otrzymali od władz zakaz wykonywania swojej profesji. Ludzie są niezwykle oburzeni, a co ma do powiedzenia na ten temat jeden z mieszkańców? „Restrykcja i skandal. Mamy nie utrudniać pracy na porcie i nie wypływać na morze w jego obrębie. Dalej i tak nie możemy się wybierać, bo nasze wyprawy zajmowałyby tydzień i ostatecznie wracalibyśmy z pustymi rękoma. Morze wzmaga apetyt, zżarlibyśmy wszystko to, co wcześniej złowiliśmy… Ten diabelny port przyniósł same szkody”. Dlaczego zakaz wprowadzono ponad dwa lata po wybudowaniu portu? Gmina milczy, a burmistrz nie ma nic na...

Usłyszałem za sobą głośne chrząknięcie. Od nagłego skoku ciśnienia osłabłem i nieomal opuściłem na podłogę lampkę. Gwałtownie odwróciłem się do źródła dźwięku. Pomarańczowa poświata padła na twarz starego człowieka, który właśnie wydobył się z cienia i spoglądał teraz na mnie uważnie. Był to niski, przygarbiony mężczyzna, wyglądający na zrezygnowanego i ponurego. Ani jeden włos nie wyrastał z łysej głowy, przypominającej odrobinę chropowatą łupinę orzecha. Wątłe ręce trzymały przeżarty rdzą obuch, zapewne wcześniej wymierzany we mnie. Spojrzałem na twarz mężczyzny. Była owalna i pomarszczona, posiadała niezwykle wąskie wargi, długi, orli nos i ciemnobrązowe oczy, nad którymi widniały rzadkie brwi o siwym zabarwieniu. Wytrzeszczał na mnie swoje gały, a ja stałem naprzeciw niego, równie przerażony jak on.

- Proszę to odłożyć – wydusiłem, wskazując na ciężkie narzędzie, trzymane przez owego starca. Zaśmiał się chrapliwie i rzucił je na podłogę, tuż obok swoich nóg. W izbie rozległ się głośny huk. Wzdrygnąłem się.

- Chciałem tylko sprawdzić, czy przypadkiem nie przylazłeś kraść – odpowiedział nadzwyczaj uprzejmie typowo jutlandzkim akcentem. Głos miał zachrypnięty i, jak mi się wydawało, również zapity.

- Kim jesteś? – zapytałem głupio. Wiedziałem przecież, kim był. Sam jego wygląd dawał do zrozumienia, iż to właśnie on jest Żółwiem. Naprawdę przypominał gada, żadna z tego złośliwość.

- Wkraczasz na mój teren i pytasz o takie rzeczy? Jesteś chyba złodziejem pytań, a nie rzeczy materialnych. – Opadł ciężko na jedno z krzeseł i wyciągnął z kieszeni starego płaszcza jednego papierosa, co przypomniało mi o tym, jak dawno sam nie kosztowałem tytoniowego smaku. Podstawił fajkę pod płomyk zapalniczki i już chwilę potem z wesołą miną wypuszczał z ust dym w kształcie kółek. Początkowo miały idealny kształt, później okrąg rozrywał się i spaliny wędrowały w różne strony.

Zmieszałem się pod wpływem spojrzenia starca. Patrzył na mnie spod półprzymkniętych powiek.

- Fakt, powinienem przeprosić za to najście, ale pukałem, a drzwi były…

- Cicho już – rzekł, usadawiając się wygodniej na stołku. – Nie tłumacz się. Widziałem cię już z daleka i zszedłem na dół. Chciałem pobawić się w ninję, uwielbiam się chować – zachichotał. Ja zaś zbaraniałem.

- Przestraszył mnie pan…

- Nie będę rozmawiać z kimś, czyjego imienia nie znam – odburknął. Jego nastrój zmienił się w mgnieniu oka. Ponownie zaciągnął się dymem, pokazał nową serię kółek i wrzucił peta do popielniczki. Końcówka wciąż słabo się żarzyła.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ba, otworzyć usta, starzec nachylił się w moją stronę.

- Siadaj! – rozkazał. Ze zdumienia wykonałem to, o co poprosił. Postawiłem lampkę olejną na zawalonym śmieciami stole i zająłem jedno z wolnych krzeseł, postawione możliwie jak najdalej od starca.

- Mówiłeś, że jak się nazywasz? – spytał, mrużąc powieki. Próbowałem powstrzymać się od wywrócenia oczyma.

- Christian – odrzekłem spokojnie. – A pan?

Starzec zacmokał głośno.

- Ja jestem latarnikiem. Nie widać? – oburzył się. Cóż, nie miałem pojęcia, jak wygląda prawdziwy latarnik, aczkolwiek nie powiedziałem ani słowa na ten temat. Wzruszyłem ramionami i po chwili namysłu pokiwałem głową na znak potwierdzenia, iż owszem, wygląda.

- Niektórzy nazywają pana Żółwiem? – Zaryzykowałem z tym pytaniem. Chciałem się jednak upewnić.

- O tak. To moja, jak to mówią w dzisiejszych czasach, ksywka. – Zaczął oglądać swoje paznokcie w słabym świetle, co wydawało się kompletnie bezsensowne. – Jestem powolny, stary i brzydki – dodał z głośnym westchnieniem.

- Każdego to czeka – rzuciłem na pocieszenie. Mężczyzna zaśmiał się donośnie, a w pewnym momencie śmiech ten przerodził się w atak kaszlu. Poklepał mocno swój mostek i uspokoił się. Z prawego kącika ust ciekła mu strużka rzadkiej śliny.

- Myślałem, że to zawał – stwierdził z wielkim zdziwieniem. – Mów, co cię tu sprowadza, chłopcze. Oswoiłem się już z twoją aurą.

To spotkanie zaczynało być coraz bardziej dziwne. Piwniczny odór znów zaczął mi przeszkadzać, do tego dochodził specyficzny zapach starego człowieka. Mimo to nie mogłem odmówić Żółwiowi osobliwego sposobu bycia. Nawet go polubiłem. Poza Elise był jedyną żywą duszą, z jaką od wielu dni złapałem kontakt. Latarnik zrobił wyczekującą minę i wyglądało na to, że nie będzie próbował mi przerywać. Ludzie samotni byli godni zaufania, przynajmniej tak powiadał ojciec. Po zebraniu myśli opowiedziałem starcowi o tym, że dwa razy widziałem sygnały świetlne latarni. W opowieściach tych pomijałem bardziej przykre szczegóły, bowiem nie pozwalałem odkryć się natychmiast przed kimś obcym. W skrócie wyjawiłem kilka najistotniejszych szczegółów, pozostawiając resztę jako sekretną otoczkę, niewypowiedzianą na głos.

Kiedy skończyłem mówić, starzec potarł kłykciami skronie, przymknął powieki i zapytał cicho:

- Postradałeś zmysły czy dręczą cię koszmary?

Wzdrygnąłem się. Skąd mógł o tym wiedzieć?

- To ma coś do rzeczy? – Byłem odrobinę napastliwy. Żółw wypuścił ze świstem powietrze.

- Może i jestem latarnikiem, ale latarnia sama w sobie jest… nieczynna. Od ponad dziesięciu lat nie włączałem jej ani razu. Mało kto zapuszcza się w te tereny po aferze z portem – odpowiedział cierpliwie.

Z wrażenia pociemniało mi w oczach. Wstałem gwałtownie, oddychając szybko. Starzec na powrót uchylił powieki i patrzył na mnie z beznamiętnym wyrazem twarzy. Wątpiłem, żeby skłamał.

- Nie robię z ciebie durnia – zapewnił oschle. Oparłem dłonie na biodrach i przez pewną chwilę uspokajałem nadszarpnięte nerwy. Spodziewałem się każdej odpowiedzi, ale nie takiej. Byłem jednak pomylonym człowiekiem. Miałem wizje, sny i bóg wie, co jeszcze. Z powrotem oklapłem na taboret, zrezygnowany i zezłoszczony. Żółw o nic nie pytał, ku mojemu zdziwieniu. Patrzył tylko uważnie, jakby z wielkim namysłem. Wewnątrz wszystko wołało i prosiło, abym wyszedł już.

Pozostawała jednak inna kwestia, równie ciekawa, co dziwne przygody nocne. Rozpiąłem zamek kurtki i poluzowałem rękawy. Nagle zrobiło mi się szalenie gorąco. Starzec podsunął pod mój nos butelkę z piwem. Jęknąłem w duszy, ale z prędkością światła pozbyłem się kapsla i przytknąłem szyjkę do ust. Ciecz była chłodna i smaczna. Alkohol miał to do siebie, że stwarzał więź nawet między nieznanymi sobie osobami.

- Co to za sprawa z portem? – spytałem od niechcenia, pragnąc zmienić tor rozmowy. – I o co chodzi z tymi wszystkimi wycinkami? – Wskazałem na zapełnioną papierami ścianę.

- Nie jesteś stąd, prawda? – westchnął, upijając łyk ze swojej butelki. Pokręciłem przecząco głową.

- Chłopcze, przez ciebie będę musiał znowu wypalić szluga. To skomplikowana opowieść – wyjaśnił, wyciągając z kieszeni cieniutkiego papierosa. – Ale skoro chcesz ją usłyszeć… - Zamyślił się, patrząc w jakiś punkt za moimi plecami. Po chwili wstał i zapalił kilka świec, a ich odblask natychmiast ożywił spojrzenie matowych oczu Żółwia. Ja siedziałem spokojnie, słuchając ukojnego szumu fal. Po wykonaniu pracy, latarnik ponownie zajął swoje dawne miejsce i złapał za piwsko.

- Usiądź wygodnie – poprosił. Rozluźniłem mięśnie.

- Vrist… Vrist od początku swojego powstania było najbardziej odosobnioną wioseczką z okolic. Ludzi mieszkało tutaj niewielu, ale wszyscy żyli z sobą w zgodzie i byli… ekhm, samowystarczalni. Rybacy, stanowiący największą część tutejszego społeczeństwa, dostarczali pożywienia, miejscowy szewc reperował im buty, a piekarz za świeże ryby odwdzięczał się chlebem. Błędne koło, rozumiesz? Trzeba dodać, że szczęśliwe koło! Mieszkańcy nie lubili obcych, bo zakłócali ich rajską idyllę. Nie lubili władz ani żadnych zmian, pragnęli tu trwać jak osobne państwo, w którym czas zatrzymał się przy końcu dziewiętnastego wieku. Oj tak… Obcy wyrządzili im wiele krzywd, dlatego do dzisiaj patrzą krzywo na przyjezdnych. Są odrobinę zacofani, co można zobaczyć gołym okiem, kiedy wjedzie się do centrum miasteczka. Cóż…

- O jakie krzywdy chodzi? – dopytywałem, coraz mocniej zaintrygowany. Problemy uleciały gdzieś na bok, zostawiając mnie sam na sam z opowieścią Żółwia.

Starzec podrapał się po brodzie.

- Morderstwa, podpalenia, zniszczenia… Kiedyś ta mała wiocha, na której terenie obecnie przebywasz, była o wiele większa i zdecydowanie ładniejsza. Ludzie dbali o uliczki i siebie nawzajem. Każdy się tu znał. Wiadomo, zdarzali się złośliwi i fałszywi, ale każdy medal ma dwie strony. Na początku władze podjęły decyzję o wybudowaniu niewielkiego portu w przystępnej okolicy. Padło na Vrist. Same prace zakłóciły spokój mieszkańców, a podczas budowy zdarzały się zamieszki. Te zostawały skutecznie tłumione, ale nie na długo. Otworzono przystań, gra się rozpoczęła, a wokół wielkich statków dryfowały rybackie łajby. Po dwóch latach kazano usunąć się rybakom znad morza, aby nie zakłócać pracy w porcie. Ich gorycz nie miała końca, bowiem skończyło się coś, na czym zarabiali przez całe życie. A nawet to kochali. Człowiek prędko przyzwyczaja się do czegoś, potem nie może już bez tego żyć. A morze? Morze uzależnia bardziej niż cokolwiek. Przyciąga. – Żółw odsłonił swój szczerbaty uśmiech i przez chwilę milczał, pogrążony w zadumie. Odchrząknąłem.

Starzec wzdrygnął się i podrapał swoją łysinę.

- Na czym to ja skończyłem? Ach, na morzu. Rybacy nie mieli zamiaru ustępować, pozwalać, aby zabrano im ten skrawek wody. Zyski z portu płynęły prosto do urzędu gminy, a do pracy zatrudniano tam o dziwo nie miejscowych, a tych z okolicznych miast. Wykształciuchów – rzucił z ironią i splunął. – Zrozpaczeni chłopi postanowili pchnąć się na dramatyczny krok. Pragnęli zniszczyć port. – W oczach Żółwia błysnęła wściekłość. Tak, jakby znajdował się w centrum swojej opowieści.

Ja sam zostałem pochłonięty do cna. Było mi szkoda tych ludzi i początkowa niechęć (odpłacałem się tym, co sam dostawałem) przerodziła się we współczucie oraz smutek. Ścisnąłem dłonie na podołku, wyczekując dalszej części.

- Rozwścieczeni jak byki na korridzie, rybacy wzięli to, co mieli akurat pod ręką i pod osłoną nocy wybrali się nad brzeg. Zdemolowali wszystko, obrabowali statki, podpalili, a po wyśmienitej zabawie rozbiegli się do domów. I tak kilkaset tysięcy koron duńskich… Poszło! – ryknął, waląc pięścią o stół. Podskoczyłem na krześle. – Port trzeba było zamknąć. Nie znaleziono winnych, nie znaleziono przede wszystkim dowodów. – Zapalił następnego papierosa, z błogością zaciągając się dymem. – Wszystko powróciło na swoje dawne miejsce, a mieszkańcy byli szczęśliwi.

- I to koniec? – zapytałem, nie kryjąc rozczarowania. Żółw zakasłał.

- Nie. Na mieszkańcach Vrist z kolei pragnęli zemścić się ci, którzy ponieśli straty na zniszczeniu portów.

Tym razem naprawdę wywróciłem oczyma.

- Miastowi byli źli na wieśniaków, którzy zniszczyli im interesy. Port rzecz jasna zabezpieczano, ale stróżowie… Cóż, zostali zabici. Po tym wszystkim zaczęły się rabunki, strzelaniny i podpalenia. Mieszkańcy Vrist cierpieli. W końcu zrobiono z tym porządek, ale do dziś każdy tutaj patrzy z niechęcią na przyjezdnych, tak jakby mieli zrobić im krzywdę. Groza w dalszym ciągu panuje nad tym miasteczkiem… Obcy oznacza na ogół katastrofę.

Wpatrywałem się w Żółwia szeroko otwartymi oczyma.

- Co się tak gapisz? Witaj we Vrist, bajecznym miejscu, w którym dziwactwo goni dziwactwo – zaśmiał się i wypił do dna resztkę piwa.

Powiedziałbym, że tajemnica goni tu tajemnicę.

~*~