„Żółw”
Otuliłem się
szczelniej czarną wiatrówką, w duchu prosząc niebiosa o to, aby ładny dzień,
muśnięty promieniami słońca, przetrwał bez deszczowych chwil. Po morskiej burzy nad
brzegiem panował niezmienny spokój, lecz temperatura w dalszym ciągu oscylowała
poniżej dziesięciu stopni Celsjusza. Chłód nad Morzem Północnym był niezwykle
uporczywy, a ciepło docierało dopiero na tereny miasteczek. Zimno rozbijało się
o skały wraz z falami, zatrzymywało gdzieś w lesie, ale na pewno nie przenikało
znad wody do terenów zabudowanych. Musiałem przyznać sam przed sobą, że
krajobraz był imponujący, zmuszający nie tyle do refleksji, co do bezmyślnego
podziwiania, chłonięcia powietrza naładowanego jodem i rozkoszowania się bryzą,
pieszczącą delikatnie twarz oraz włosy.
Szedłem po
piaszczystej części plaży, przyglądając się zarazem tej skalistej. Gdzieś wśród
tych kamieni Elise musiała upaść i okaleczyć drobną, spowitą delikatną skórą
kostkę. Dlaczego jednak wędrowała w sandałach po tak wyboistym, twardym
wybrzeżu? Dlaczego wciąż i wciąż ją wspominałem…? Choć spotkałem ją zaledwie
wczoraj, wydawało się, że chwile z nią spędzone są ulotnym snem. Zupełnie inne
wrażenie odnosiłem po koszmarze z łajbą ojca w roli głównej. Wizja ta była
upiorna, zbyt rzeczywista i realna. Czy jednak byłoby to możliwe – podczas
wcielenia się w lunatyka – doznać tak makabrycznego przywidzenia? Doprawdy, nie
miałem pojęcia, co o tym myśleć. Groza tego horroru oddaliła się wraz z
odejściem nocy, ale wciąż pozostała. Tkwiła na sumieniu jak parszywa zadra albo
drzazga w kciuku. Na wspomnienie przewróconej Christianory, porzuconej niczym
lalka w kącie, odczuwałem prawdziwy strach. Zastanawiałem się, czy nie
zadzwonić do Nory. Matka zbyt impulsywnie przyjęłaby takie wieści, ba,
wyzwałaby mnie jeszcze od ostatnich szaleńców. Nie warto było narażać się na jej
gniew, a potem błagać o wybaczenie bukietem róż. W sprawach ojca bywała
wyjątkowo nadpobudliwa; choć sama wspominała go przy nas często, to gdy z
czyichś ust padły magiczne słowa „ojciec” lub „Severin”, dostawała prawdziwego
szału i kazała wszystkim się zamknąć. Przeistaczała się w dziką kotkę, a takiej
wersji mamy nikt nie znosił. A co powiedziałaby moja siostra, twardo stąpająca
po ziemi? Po kilku minutach rozmyślań doszedłem do wniosku, że sen zostanie
tylko tam, gdzie się zrodził, szczelnie zamknięty w głowie.
Tymczasem latarnia
morska nabierała ostrzejszych rysów i z pionowej, białej plamy wyłaniał się
właściwy dla niej kształt. Kiedy wychodziłem z domu, obiekt wydawał się być oddalonym o
kilometry, osiągalny jedynie wzrokiem, jak słońce zachodzące na horyzoncie.
Okazało się, że prawda jest inna. Zbliżyłem się do budynku nadzwyczaj szybko
oraz prężnie, mimo iż stopy grzęzły okrutnie w podmokłej brei, niepodobnej w
ogóle do żółtego, sypkiego piasku, a przypominającej zwyczajne błoto.
Stanąłem u stóp latarni. Nie wzniesiono jej na
żadnym pagórku ani klifie, ale na swego rodzaju fundamentach, wcześniej
zwiezionych wprost na plażę. Była strzelista, wręcz porażała swoim ogromnym wzrostem,
wgniatając moją osobę w ziemię jak mrówkę. Cierpiałem na lęk wysokości, ściśle
utajony, lecz pojawiający się w głębi duszy w zetknięciu z bardzo dużymi
rzeczami. Dlatego też wieża wywołała we mnie ukłucie paniki, które postanowiłem
zetrzeć w pył. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o tym budynku i nie
pozwoliłem dziwacznej fobii zawładnąć nad sobą. Zaciągnąłem się mocno średnio wilgotnym powietrzem i obszedłem
latarnię. Nie wokół, ponieważ w pewnej części zachodziła na teren wodny. Przyjrzałem
jej się jednak uważnie. Biała powłoka, zapewne gruba warstwa farby, obłaziła od
murowanych ścian, a z małych, prostokątnych okienek zionęła czerń.
Prawdopodobnie w renowację latarni trzeba byłoby włożyć kilka tysięcy koron
duńskich, aby doprowadzić ją do dawnej świetności. Przynajmniej nie była
ozdobiona żadnymi kolorowymi sprejami ani sprośnymi rysunkami. Pozostawała po
prostu stara i zaniedbana. Na czub wąskiego budynku składało się zadaszone pomieszczenie,
czyli laterna, a na szczycie dachu nie zabrakło stawy. Przez dłuższy czas
po prostu wpatrywałem się w latarnię. Gryzłem się z chęcią wejścia… Nagle
przypomniałem sobie słowa właściciela domku.
Stara, zniszczona i nieczynna. Czasem przebywa tam
stary Żółw…
Dlaczego Jorgens
powiedział, że latarnia jest nieczynna, skoro już dwukrotnie widziałam płynące
z niej światło? Może owy Żółw, kimkolwiek by nie był człowiek o tak gadzim
przezwisku, trzymał nad nią pieczę i od czasu do czasu zapalał lampę, aby
uwiecznić jakieś wydarzenia? Przełknąłem z trudem ślinę. Dziesięć schodków
zapraszało do wspięcia się na nie i przestąpienia przez mocarne, brązowe drzwi.
Nie potrafiłem im odmówić. Powoli pokonałem wszystkie stopnie, uważnie
obserwując wejście. Zapukać czy pociągnąć za klamkę? Ostatecznie wybrałem to
pierwsze – w końcu ktoś mógł tam być albo wręcz przeciwnie, budynek być może
zamknięto. Kilkakrotnie zastukałem, jednak odpowiedział mi tylko cichy szum
wiatru znad północy i przytłumione dudnienie wewnątrz latarni.
Nacisnąłem
pordzewiałą, zimną klamkę, od której można było przymrozić sobie palce. Zamek
zgrzytnął i ustąpił pod naporem mojego ciała. Najpierw ukazała się czarna
szpara między futryną a drzwiami. Uchyliłem je szerzej i nie czekając na nic,
wsunąłem się do środka.
Natychmiast uderzył
we mnie piwniczny odór, wymieszany ze zgnilizną. Przez mały lufcik,
dostarczający pomieszczeniu słaby snopek światła, wlatywało także niewiele świeżego
powietrza. Mimowolnie wstrzymałem oddech, jednak nie byłem na tyle delikatny,
aby wybiec na zewnątrz z krzykiem. Stłumiłem niesmak na rzecz zaspokojenia
ciekawości. Od zawsze cechowała mnie ciekawość, bynajmniej niezmieszana z
natręctwem. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegłem, że znajduję
się w okrągłym pomieszczeniu, wypełnionym kredensami, stołami, krzesłami…
Wszystkie meble oczywiście drewniane i podgnite, nie zachęcały do położenia na
nich czegokolwiek. Na jednej z szafek znalazłem kilka lamp olejnych. Zapaliłem
jedną, aby lepiej przyjrzeć się swego rodzaju pokojowi. Zero przytulności, zero
ładu… Najładniejsze zdecydowanie były kręte schody, usytuowane pośrodku izby i
prowadzące do najwyższego punktu w latarni. Mdły, czerwony blask lampki
dodawał odrobiny mistycznego uroku pomieszczeniu. Wtedy dostrzegłem, że sprzęty
są najwyraźniej używane i zagospodarowane, wręcz załadowane do maksimum. W
jakiejś przeszklonej witrynie odnalazłem słoje z przetworami i dziwne
urządzenia, przywodzące na myśl te z gabinetu stomatologicznego. Stoły
zapełniały świece, zarówno zwykłe jak i zapachowe, w różnych odcieniach tęczy.
Całe mnóstwo stearyny… Oprócz tego zauważyłem stertę papierów, puste puszki po
fasolce oraz gulaszach na zimno, szklane butelki pokryte pajęczyną i pudło
wypełnione muszlami. Jeśli ktoś tu raczył przebywać, to chyba uznawał latarnię
morską za swój dom. Siedziba była zdecydowanie zamieszkiwana. Stary Żółw…
Kimże jesteś, człowieku?
Najciekawsze
znalezisko odkryłem na kamiennych ścianach. Uniosłem w górę olejówkę, aby
lepiej przyjrzeć się wycinkom z gazet, niezdarnie poprzyczepianych i ponaklejanych
jeden na drugim. Niektóre litery były pościerane lub przemoczone, ale zdołałem
wyłapać prawdziwe perły wśród tych nadgnitych wodorostów. Przyjrzałem się im
uważnie, a już po przeczytaniu pierwszego pożółkłego kawałka sprzed pięćdziesięciu lat,
otworzyłem szeroko usta ze zdziwienia. Wyglądało na to, że tak niepozorne
miasteczko jak Vrist spełniało niegdyś ważne funkcje i było popularną
przystanią portową, stąd także importowano i eksportowano towary.
Maj, 1950 rok
Otwarcie portu we
Vrist
Wreszcie ukończono budowę długo wyczekiwanego portu!
Gmina Lemvig może być dumna z nowego obiektu, a sam burmistrz, Nikolaj Utzon,
zapowiedział na konferencji nowe projekty na kolejną dekadę. „Jesteśmy dumni –
mówi – z narodu duńskiego, dążącego do możliwie największego rozwoju. Dzięki
nowemu portowi w północnozachodniej części kraju nasza współpraca z Norwegami i
Brytyjczykami będzie o wiele wydajniejsza, a co za tym idzie, znacznie
powiększymy zyski, płynące z tej kooperacji.” Czy Vrist, miasteczko liczące niecałe
dwa tysiące ludności i nastawione na rybacki styl życia wzbogaci się? To się
okaże już wkrótce.
Przypomniałem
sobie, że Jorgens wspominał coś o „starym porcie”. Czyżby wszystko w tych
okolicach było otoczone martwotą i owiane tajemnicą? Dlaczego ludzie w
miasteczku sprawiali wrażenie wystraszonych, nieprzyjemnych i zahukanych?
Westchnąłem przeciągle i przeniosłem wzrok na dalsze fragmenty. Co teraz
zauważyłem, teksty były ułożone w porządku chronologicznym do roku tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego dziewiątego. Dalej była już tylko pusta ściana.
Sierpień, 1952 rok
Niezadowolenie
rybaków
Nikt z miejscowości Vrist nie spodziewał się, że
sprawy zajdą aż tak daleko. Rodziny rybaków, którzy od pokoleń zajmują się rybołówstwem
na własną rękę, zostali przegnani z Morza Północnego i otrzymali od władz zakaz
wykonywania swojej profesji. Ludzie są niezwykle oburzeni, a co ma do
powiedzenia na ten temat jeden z mieszkańców? „Restrykcja i skandal. Mamy nie
utrudniać pracy na porcie i nie wypływać na morze w jego obrębie. Dalej i tak
nie możemy się wybierać, bo nasze wyprawy zajmowałyby tydzień i ostatecznie
wracalibyśmy z pustymi rękoma. Morze wzmaga apetyt, zżarlibyśmy wszystko to, co
wcześniej złowiliśmy… Ten diabelny port przyniósł same szkody”. Dlaczego zakaz wprowadzono ponad dwa lata po wybudowaniu portu? Gmina milczy, a burmistrz nie ma nic na...
Usłyszałem za sobą
głośne chrząknięcie. Od nagłego skoku ciśnienia osłabłem i nieomal opuściłem na
podłogę lampkę. Gwałtownie odwróciłem się do źródła dźwięku. Pomarańczowa
poświata padła na twarz starego człowieka, który właśnie wydobył się z cienia i
spoglądał teraz na mnie uważnie. Był to niski, przygarbiony mężczyzna, wyglądający
na zrezygnowanego i ponurego. Ani jeden włos nie wyrastał z łysej głowy,
przypominającej odrobinę chropowatą łupinę orzecha. Wątłe ręce trzymały
przeżarty rdzą obuch, zapewne wcześniej wymierzany we mnie. Spojrzałem na twarz
mężczyzny. Była owalna i pomarszczona, posiadała niezwykle wąskie wargi, długi,
orli nos i ciemnobrązowe oczy, nad którymi widniały rzadkie brwi o siwym
zabarwieniu. Wytrzeszczał na mnie swoje gały, a ja stałem naprzeciw niego,
równie przerażony jak on.
- Proszę to odłożyć
– wydusiłem, wskazując na ciężkie narzędzie, trzymane przez owego starca.
Zaśmiał się chrapliwie i rzucił je na podłogę, tuż obok swoich nóg. W izbie
rozległ się głośny huk. Wzdrygnąłem się.
- Chciałem tylko
sprawdzić, czy przypadkiem nie przylazłeś kraść – odpowiedział nadzwyczaj
uprzejmie typowo jutlandzkim akcentem. Głos miał zachrypnięty i, jak mi się
wydawało, również zapity.
- Kim jesteś? –
zapytałem głupio. Wiedziałem przecież, kim był. Sam jego wygląd dawał do
zrozumienia, iż to właśnie on jest Żółwiem. Naprawdę przypominał gada, żadna z
tego złośliwość.
- Wkraczasz na mój
teren i pytasz o takie rzeczy? Jesteś chyba złodziejem pytań, a nie rzeczy
materialnych. – Opadł ciężko na jedno z krzeseł i wyciągnął z kieszeni starego
płaszcza jednego papierosa, co przypomniało mi o tym, jak dawno sam nie
kosztowałem tytoniowego smaku. Podstawił fajkę pod płomyk zapalniczki i już
chwilę potem z wesołą miną wypuszczał z ust dym w kształcie kółek. Początkowo
miały idealny kształt, później okrąg rozrywał się i spaliny wędrowały w różne
strony.
Zmieszałem się pod
wpływem spojrzenia starca. Patrzył na mnie spod półprzymkniętych powiek.
- Fakt, powinienem
przeprosić za to najście, ale pukałem, a drzwi były…
- Cicho już – rzekł,
usadawiając się wygodniej na stołku. – Nie tłumacz się. Widziałem cię już z
daleka i zszedłem na dół. Chciałem pobawić się w ninję, uwielbiam się chować –
zachichotał. Ja zaś zbaraniałem.
- Przestraszył mnie
pan…
- Nie będę
rozmawiać z kimś, czyjego imienia nie znam – odburknął. Jego nastrój zmienił
się w mgnieniu oka. Ponownie zaciągnął się dymem, pokazał nową serię kółek i wrzucił
peta do popielniczki. Końcówka wciąż słabo się żarzyła.
Zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć, ba, otworzyć usta, starzec nachylił się w moją stronę.
- Siadaj! –
rozkazał. Ze zdumienia wykonałem to, o co poprosił. Postawiłem lampkę olejną na
zawalonym śmieciami stole i zająłem jedno z wolnych krzeseł, postawione
możliwie jak najdalej od starca.
- Mówiłeś, że jak
się nazywasz? – spytał, mrużąc powieki. Próbowałem powstrzymać się od
wywrócenia oczyma.
- Christian –
odrzekłem spokojnie. – A pan?
Starzec zacmokał
głośno.
- Ja jestem
latarnikiem. Nie widać? – oburzył się. Cóż, nie miałem pojęcia, jak wygląda
prawdziwy latarnik, aczkolwiek nie powiedziałem ani słowa na ten temat.
Wzruszyłem ramionami i po chwili namysłu pokiwałem głową na znak potwierdzenia,
iż owszem, wygląda.
- Niektórzy
nazywają pana Żółwiem? – Zaryzykowałem z tym pytaniem. Chciałem się jednak
upewnić.
- O tak. To moja,
jak to mówią w dzisiejszych czasach, ksywka. – Zaczął oglądać swoje paznokcie w
słabym świetle, co wydawało się kompletnie bezsensowne. – Jestem powolny, stary
i brzydki – dodał z głośnym westchnieniem.
- Każdego to czeka –
rzuciłem na pocieszenie. Mężczyzna zaśmiał się donośnie, a w pewnym momencie
śmiech ten przerodził się w atak kaszlu. Poklepał mocno swój mostek i uspokoił
się. Z prawego kącika ust ciekła mu strużka rzadkiej śliny.
- Myślałem, że to
zawał – stwierdził z wielkim zdziwieniem. – Mów, co cię tu sprowadza, chłopcze.
Oswoiłem się już z twoją aurą.
To spotkanie zaczynało
być coraz bardziej dziwne. Piwniczny odór znów zaczął mi przeszkadzać, do tego
dochodził specyficzny zapach starego człowieka. Mimo to nie mogłem odmówić Żółwiowi osobliwego sposobu bycia. Nawet go polubiłem. Poza Elise był jedyną żywą
duszą, z jaką od wielu dni złapałem kontakt. Latarnik zrobił wyczekującą minę i
wyglądało na to, że nie będzie próbował mi przerywać. Ludzie samotni byli godni
zaufania, przynajmniej tak powiadał ojciec. Po zebraniu myśli opowiedziałem starcowi
o tym, że dwa razy widziałem sygnały świetlne latarni. W opowieściach tych
pomijałem bardziej przykre szczegóły, bowiem nie pozwalałem odkryć się
natychmiast przed kimś obcym. W skrócie wyjawiłem kilka najistotniejszych
szczegółów, pozostawiając resztę jako sekretną otoczkę, niewypowiedzianą na
głos.
Kiedy skończyłem
mówić, starzec potarł kłykciami skronie, przymknął powieki i zapytał cicho:
- Postradałeś
zmysły czy dręczą cię koszmary?
Wzdrygnąłem się.
Skąd mógł o tym wiedzieć?
- To ma coś do
rzeczy? – Byłem odrobinę napastliwy. Żółw wypuścił ze świstem powietrze.
- Może i jestem
latarnikiem, ale latarnia sama w sobie jest… nieczynna. Od ponad dziesięciu lat
nie włączałem jej ani razu. Mało kto zapuszcza się w te tereny po aferze z
portem – odpowiedział cierpliwie.
Z wrażenia
pociemniało mi w oczach. Wstałem gwałtownie, oddychając szybko. Starzec na
powrót uchylił powieki i patrzył na mnie z beznamiętnym wyrazem twarzy.
Wątpiłem, żeby skłamał.
- Nie robię z
ciebie durnia – zapewnił oschle. Oparłem dłonie na biodrach i przez pewną
chwilę uspokajałem nadszarpnięte nerwy. Spodziewałem się każdej odpowiedzi, ale
nie takiej. Byłem jednak pomylonym człowiekiem. Miałem wizje, sny i bóg wie, co
jeszcze. Z powrotem oklapłem na taboret, zrezygnowany i zezłoszczony. Żółw o
nic nie pytał, ku mojemu zdziwieniu. Patrzył tylko uważnie, jakby z wielkim
namysłem. Wewnątrz wszystko wołało i prosiło, abym wyszedł już.
Pozostawała jednak
inna kwestia, równie ciekawa, co dziwne przygody nocne. Rozpiąłem zamek kurtki
i poluzowałem rękawy. Nagle zrobiło mi się szalenie gorąco. Starzec podsunął pod
mój nos butelkę z piwem. Jęknąłem w duszy, ale z prędkością światła pozbyłem
się kapsla i przytknąłem szyjkę do ust. Ciecz była chłodna i smaczna. Alkohol
miał to do siebie, że stwarzał więź nawet między nieznanymi sobie osobami.
- Co to za sprawa z
portem? – spytałem od niechcenia, pragnąc zmienić tor rozmowy. – I o co chodzi z tymi wszystkimi wycinkami? –
Wskazałem na zapełnioną papierami ścianę.
- Nie jesteś stąd,
prawda? – westchnął, upijając łyk ze swojej butelki. Pokręciłem przecząco głową.
- Chłopcze, przez
ciebie będę musiał znowu wypalić szluga. To skomplikowana opowieść – wyjaśnił,
wyciągając z kieszeni cieniutkiego papierosa. – Ale skoro chcesz ją usłyszeć… -
Zamyślił się, patrząc w jakiś punkt za moimi plecami. Po chwili wstał i zapalił
kilka świec, a ich odblask natychmiast ożywił spojrzenie matowych oczu Żółwia.
Ja siedziałem spokojnie, słuchając ukojnego szumu fal. Po wykonaniu pracy,
latarnik ponownie zajął swoje dawne miejsce i złapał za piwsko.
- Usiądź wygodnie –
poprosił. Rozluźniłem mięśnie.
- Vrist… Vrist od
początku swojego powstania było najbardziej odosobnioną wioseczką z okolic.
Ludzi mieszkało tutaj niewielu, ale wszyscy żyli z sobą w zgodzie i byli… ekhm,
samowystarczalni. Rybacy, stanowiący największą część tutejszego społeczeństwa,
dostarczali pożywienia, miejscowy szewc reperował im buty, a piekarz za świeże
ryby odwdzięczał się chlebem. Błędne koło, rozumiesz? Trzeba dodać, że
szczęśliwe koło! Mieszkańcy nie lubili obcych, bo zakłócali ich rajską idyllę.
Nie lubili władz ani żadnych zmian, pragnęli tu trwać jak osobne państwo, w
którym czas zatrzymał się przy końcu dziewiętnastego wieku. Oj tak… Obcy
wyrządzili im wiele krzywd, dlatego do dzisiaj patrzą krzywo na przyjezdnych.
Są odrobinę zacofani, co można zobaczyć gołym okiem, kiedy wjedzie się do
centrum miasteczka. Cóż…
- O jakie krzywdy
chodzi? – dopytywałem, coraz mocniej zaintrygowany. Problemy uleciały gdzieś na
bok, zostawiając mnie sam na sam z opowieścią Żółwia.
Starzec podrapał
się po brodzie.
- Morderstwa,
podpalenia, zniszczenia… Kiedyś ta mała wiocha, na której terenie obecnie
przebywasz, była o wiele większa i zdecydowanie ładniejsza. Ludzie dbali o
uliczki i siebie nawzajem. Każdy się tu znał. Wiadomo, zdarzali się złośliwi i
fałszywi, ale każdy medal ma dwie strony. Na początku
władze podjęły decyzję o wybudowaniu niewielkiego portu w przystępnej okolicy.
Padło na Vrist. Same prace zakłóciły spokój mieszkańców, a podczas budowy
zdarzały się zamieszki. Te zostawały skutecznie tłumione, ale nie na długo.
Otworzono przystań, gra się rozpoczęła, a wokół wielkich statków dryfowały
rybackie łajby. Po dwóch latach kazano usunąć się rybakom znad morza, aby nie
zakłócać pracy w porcie. Ich gorycz nie miała końca, bowiem skończyło się coś,
na czym zarabiali przez całe życie. A nawet to kochali. Człowiek prędko
przyzwyczaja się do czegoś, potem nie może już bez tego żyć. A morze? Morze
uzależnia bardziej niż cokolwiek. Przyciąga. – Żółw odsłonił swój szczerbaty
uśmiech i przez chwilę milczał, pogrążony w zadumie. Odchrząknąłem.
Starzec wzdrygnął się
i podrapał swoją łysinę.
- Na czym to ja
skończyłem? Ach, na morzu. Rybacy nie mieli zamiaru ustępować, pozwalać, aby
zabrano im ten skrawek wody. Zyski z portu płynęły prosto do urzędu gminy, a do
pracy zatrudniano tam o dziwo nie miejscowych, a tych z okolicznych miast.
Wykształciuchów – rzucił z ironią i splunął. – Zrozpaczeni chłopi postanowili
pchnąć się na dramatyczny krok. Pragnęli zniszczyć port. – W oczach Żółwia
błysnęła wściekłość. Tak, jakby znajdował się w centrum swojej opowieści.
Ja sam zostałem
pochłonięty do cna. Było mi szkoda tych ludzi i początkowa niechęć (odpłacałem
się tym, co sam dostawałem) przerodziła się we współczucie oraz smutek.
Ścisnąłem dłonie na podołku, wyczekując dalszej części.
- Rozwścieczeni jak
byki na korridzie, rybacy wzięli to, co mieli akurat pod ręką i pod osłoną nocy
wybrali się nad brzeg. Zdemolowali wszystko, obrabowali statki, podpalili, a po
wyśmienitej zabawie rozbiegli się do domów. I tak kilkaset tysięcy koron duńskich…
Poszło! – ryknął, waląc pięścią o stół. Podskoczyłem na krześle. – Port trzeba
było zamknąć. Nie znaleziono winnych, nie znaleziono przede wszystkim dowodów. –
Zapalił następnego papierosa, z błogością zaciągając się dymem. – Wszystko powróciło
na swoje dawne miejsce, a mieszkańcy byli szczęśliwi.
- I to koniec? –
zapytałem, nie kryjąc rozczarowania. Żółw zakasłał.
- Nie. Na
mieszkańcach Vrist z kolei pragnęli zemścić się ci, którzy ponieśli straty na
zniszczeniu portów.
Tym razem naprawdę
wywróciłem oczyma.
- Miastowi byli źli
na wieśniaków, którzy zniszczyli im interesy. Port rzecz jasna zabezpieczano,
ale stróżowie… Cóż, zostali zabici. Po tym wszystkim zaczęły się rabunki, strzelaniny
i podpalenia. Mieszkańcy Vrist cierpieli. W końcu zrobiono z tym porządek, ale
do dziś każdy tutaj patrzy z niechęcią na przyjezdnych, tak jakby mieli zrobić im
krzywdę. Groza w dalszym ciągu panuje nad tym miasteczkiem… Obcy oznacza na
ogół katastrofę.
Wpatrywałem się w
Żółwia szeroko otwartymi oczyma.
- Co się tak
gapisz? Witaj we Vrist, bajecznym miejscu, w którym dziwactwo goni dziwactwo –
zaśmiał się i wypił do dna resztkę piwa.
Powiedziałbym, że tajemnica
goni tu tajemnicę.
~*~