Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

22.

„Ofiara Elise”   


Nie było szans na ucieczkę… W jakiś sposób wszyscy zostaliśmy skażeni złem ziemi, na której zamieszkiwałem już przeszło dwa miesiące. We Vrist każda najmniejsza rzecz posiadała mroczne tajemnice, każda osoba skrywała jakieś sekrety.

Spojrzałem na Elise. Skuliła się przy kanapie w kłębek, z delikatnym uśmiechem czytając bajki dla Madeleine. W całości oddała umysł lekturze, choć bardzo powoli przemierzała przez akapity, jakby chciała być pewna, że nie pominie żadnego drobnego szczegółu.

Cieszyłem się, że ona jedna potrafiła odnaleźć ukojenie w tak niespokojnym dniu. Nagle zdałem sobie sprawę, iż nie ufam dziewczynie tak, jakbym tego pragnął. Pewne cechy charakteru blondynki odwodziły mnie od rzeczy przemilczanych. Niewinność, dziewczęcość, słodka naiwność, a nawet dziecinność… to sprawiało, że przebywając obok Elise czułem głównie potrzebę otoczenia jej wzmożoną opieką, a nie zadawania pytań. Jednocześnie dziewczyna bardzo utrudniała zadanie troski z powodu przywiązania do domu, w którym i tak nie mogła znaleźć więzi rodzinnej miłości. Czy rodzice kiedykolwiek zainteresowali się należycie dbaniem o córkę albo leczeniem jej choroby? Wątpiłem. Trudna sytuacja materialna wcale ich nie usprawiedliwiała.

Cicho wzdychając, odkręciłem kurek z zimną wodą, aby nalać trochę do szklanki. Wypiłem ciurkiem lodowatą ciecz, która zbawiennie podziałała na suche gardło. Otarłem dłonią usta, spoglądając jeszcze przez kuchenne okno w kierunku latarni morskiej. Jeszcze niedawno szukałem tam zbawienia. Teraz nadchodził czas, żeby odnaleźć tam opętanego Żółwia. Z głośnym brzdękiem odłożyłem szkło do zlewu i powróciłem do milszego widoku…

Ona.

Elise prawdziwie zasługiwała na godne życie. Gdyby nie te podcięte skrzydła i brak wiary we własne możliwości, być może zgodziłaby się na wyjazd. Nie znała dużego miasta, ale zapewniłbym jej wszystko. Dach nad głową, rozwój, samorealizację… Byłbym tuż obok najczęściej, jak się da. Nie obchodziła mnie kwestia pieniędzy, miałem ich aż za nadto. Z pewnym rozczuleniem patrzyłem na postać dziewczyny, otuloną miękką falą rozpuszczonych, jasnych włosów. Długie, cienkie i przyjemne w dotyku, tak samo jak gładka, matowa skóra, opinająca zgrabne ciało…

Podszedłem do dziewczyny powoli. Nie odrywała wzroku od bajek, widocznie zaczytana i wciągnięta w fantastyczny świat, podzielony na dobrą i złą część. Zająłem miejsce na sofie. Dopiero, kiedy sprężyny zatrzeszczały pod moim ciężarem, Elise odwróciła głowę, rzucając mi zdziwione spojrzenie. Posłałem młodej kobiecie smutny uśmiech. Bałem się tego wszystkiego, a ona musiała to wyczuwać. Usiadła obok, natychmiast się wtulając. Objąłem ją mocno. Pozostało tylko napawać się bliskością, póki nie była zmącona przez tajemnicze zło. Jeżeli Elise mówiła prawdę i duch będzie ścigać nas… mnie… wtedy przepadnę. Nie wiedziałem, co złego zrobiłem, ale i Żółw, i dziewczyna musieli być w to uwikłani. Ja sam byłem jakimś elementem tej chorej układanki.

Gdzie do cholery podziewał się Jorgens, skoro nie zjawił się po prośbie i groźbie? I nawet po pieniądze na utrzymanie domu. Myśl, że właściciela dopadło zło, napawała mnie jeszcze większym lękiem. Czająca się wokół groza przekraczała wszelkie pojęcie o świecie rzeczywistym.

– Muszę tam iść – powiedziałem cicho. – Sprawdzić, czy… Czy jest coś, co mogę zrobić – dodałem szeptem.

Elise przywarła mocniej.

– Bądź ostrożny, Christianie. Tak bardzo mi przykro za to, co się dzieje i sama czuję się przerażona – odrzekła dość nieszczęśliwym tonem. – Masz wielu bliskich, którzy nie znieśliby, gdyby…

– Wiem, najdroższa. – Ucałowałem chłodny policzek dziewczyny. – Jeżeli coś pójdzie nie tak… Ktoś tutaj powinien przyjechać, będą się martwić. Nie chciałbym tego. Nie chcę wplątywać w to już nikogo więcej.

Przytuliłem twarz do piersi blondynki i nasłuchiwałem rytmicznego bicia jej serca, brzmiącego niczym najpiękniejsza na świecie melodia. Milczała, więc zapytałem o coś, co całkowicie odbiegało od poprzedniego tematu.

– Dlaczego mam wrażenie, że jesteś ze snu?

– To znaczy? – zaśmiała się, wyraźnie zbita z tropu.

– Taka ulotna, nieosiągalna… Wyśniona. Ilekroć o tobie myślę, wydaje mi się, że tak naprawdę nie istniejesz. Ilekroć przychodzisz, szybko uciekasz. Za szybko, abym wierzył w samo twoje istnienie – wyjaśniłem nieudolnie.

– Ale istnieję – odparła. – I zawsze będę.

– To brzmi jak obietnica. – Podniosłem się, chcąc spojrzeć na twarz Elise.

Wzruszyła ramionami i opuściła wzrok. Zanim to jednak uczyniła, zdołałem ujrzeć w jej błyszczących, ciemnoniebieskich oczach cień zadumy. Teraz widziałem już tylko dwie kurtyny czarnych jak węgiel, długich rzęs. Pogłaskałem policzek dziewczyny.

– Najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Wrócisz do domu – oświadczyłem pewnym głosem, aby nie pozwolić ukochanej na żadne sprzeciwy.

Poruszyła się niespokojnie.

– Chcę pomóc – jęknęła i zerwała się z kanapy. – Nie możesz zostać z tym zupełnie sam! Poza tym…

– Poza tym co? – Również wstałem, patrząc na blondynkę uważnie.

Elise objęła się ramionami i zacisnęła wargi w wąską kreskę. Odetchnęła głęboko, po czym wyrzuciła:

– Chyba znam sposób na odegnanie złego ducha. – Ostrożnie zerknęła na mnie, jakby w obawie, że będę poirytowany.

– Znasz? – spytałem, ledwo wypowiedziawszy to jedno słowo przez zaciśnięte gardło. Byłbym głupcem, gdybym całkowicie wplątał w niebezpieczeństwo tę drobną istotę, a zarazem poczułem rozpalający się w duszy płomień nadziei. – O ile nie sugerujesz białej magii, bo uwierz, że ten byt jest zbyt silny – dodałem szybko i przełknąłem z bólem.

– Nie, nie – zaprzeczyła Elise, podchodząc do jednego z salonowych okien. Nadal padał deszcz. Jak zawsze, gdy była w pobliżu. – Mam na myśli zupełnie inny rodzaj działania.

– A mianowicie?

– Złożenie ofiary – powiedziała, odwrócona tyłem.

Pomysł dziewczyny był dość szokujący oraz straszny. Ledwo zdławiłem histeryczny śmiech, aby jej nie urazić. Z powrotem przysiadłem na oparciu sofy, przyglądając się swoim drżącym dłoniom. Miałem wrażenie, że w ciągu paru dni postarzały się o kilkanaście długich lat.

– Ofiara? – wydusiłem. – Z człowieka?

Elise westchnęła przeciągle.

– Tak mało wiesz, Christianie… – zamyśliła się, a potem kontynuowała. – Jeżeli duch tkwi na ziemi, to znaczy, że pozostawił za sobą niedokończone sprawy albo ktoś wyrządził mu za życia dużo krzywdy. Dlatego błąka się po ziemi, aby szukać łącznika, który mógłby się z nim porozumieć. Czasami niespokojne dusze stają się złe. Rozgniewane, bez szans na przejście do piekła lub nieba, lub czyśćca.

– Nie mam pojęcia, co w tej sytuacji zrobić. Pomodlić się? Kiedy to zrobiłem, jeszcze bardziej wkurzyłem tego przeklętego demona.

– Pozwól mi dokończyć – poprosiła cicho blondynka. – Złożenie ofiary jest symbolem uświadamiającym złego ducha, że może odejść… dalej. To musi być coś, jakaś rzecz, którą ta osoba kiedyś kochała.

– Stop. – Wyciągnąłem rękę, aby dać znak, że nie chcę słuchać dalej. – Elise, to bujda. Nawet nie wiem naprawdę, czym to coś jest, do jasnej cholery!

Dziewczyna odwróciła się i posłała mi urażone spojrzenie.

– To lepsze niż twój brak planu – odcięła. Chyba zaskoczyła tym nie tylko mnie, ale i siebie, gdyż poczerwieniała. – Przepraszam, Christianie – szepnęła.

Podszedłem do Elise i przytuliłem ją mocno.

– Ja również. Jeśli miałabyś rację, nie wiemy, co kochał pierwszy właściciel tej ziemi. A sądzę, że to właśnie on jest przyczyną tych wydarzeń. Na zewnątrz trochę się przejaśniło. Idę.

Młoda kobieta wzdrygnęła się.

– Chcę iść z tobą.

– Nie ma mowy. Wrócisz lasem do domu.

– Nie zabraniaj mi, bo i tak pójdę. Za tobą.

Pokręciłem głową i przeszedłem do holu. Na bluzę założyłem skórzaną kurtkę i zapiąłem odzienie pod samą szyję. Nakładając kaptur, zerknąłem w kierunku stojącej w progu Elise. Smutnej, przejętej całą sytuacją i zapewne pogrążonej w jakichś ponurych rozmyślaniach. Odgarnęła włosy na prawą stronę, trzepocząc rzęsami, by ukryć szklące się w oczach łzy.

– Możesz tu zostać, tylko pamiętaj, że jak stanie się coś złego, uciekaj ile sił w nogach. Uciekaj, jeśli coś usłyszysz lub zobaczysz – powiedziałem i wyprostowałem plecy.

– Wiem, co zrobię – odrzekła dziwnie tajemniczym tonem.

– Oby nic głupiego. Bo wtedy… będzie źle. Bardzo źle. – Potarłem mocno skronie. – Uważaj na siebie, Elise.

Sięgałem już po klamkę, kiedy dziewczyna złapała moją dłoń i zmusiła, abym się odwrócił. Pocałunek, który nastąpił zaraz potem nie był lekkim muśnięciem niby motylich skrzydeł, a prawdziwym, pełnym namiętności gestem. Oboje przymknęliśmy oczy i rozkoszowaliśmy się sobą, tak jakbyśmy robili to po raz ostatni. Wzbudzić w mężczyźnie pożądanie to rzecz niebywale łatwa, ale otrząśnięcie go z gorączki jest jeszcze prostsze. I tak na przykład Elise odsunęła twarz, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie chce więcej. Gdy opadły emocje i dreszcze, wyszedłem na zewnątrz. Bałem się pozostania w bezpiecznym kokonie utkanym przez dobrotliwość dziewczyny.

Z nieba wciąż spadały drobne krople deszczu. Ołowiany firmament, naznaczony gdzieniegdzie ciemnymi chmurzyskami, wyglądał niezwykle przytłaczająco. Tęskniłem za słońcem. W tej chwili gwiazda dodałoby mi odrobiny otuchy. Niestety pozostawałem razem ze złowróżbnymi myślami pośród jesiennej, niesprzyjającej aury. Zszedłem udeptaną ścieżką na błotnistą plażę, o mały włos nie poślizgując się z powodu gładkich podeszew adidasów. Zakląłem pod nosem i ukryłem dłonie w kieszeniach skóry.

Daleko przede mną majaczyła już biała, podniszczona latarnia morska. Dokładnie pamiętałem swoją pierwszą wizytę tam, a wcześniej także zachwyt przepleciony z obawą podczas ujrzenia wieży w noc przyjazdu do Vrist. Od lat nierestaurowana, nieczynna, zamieszkana przez szalonego Żółwia… A ja, jakimś cudem kilkukrotnie zmierzyłem się z jasną, długą smugą światła, płynącego wprost z laterny. Nadal nie wiedziałem, co to wszystko mogło oznaczać… Zbyt dużo symbolów, zbyt małe obeznanie w nich.

Nie wykluczałem, że tajemniczy byt wyrządził latarnikowi krzywdę. Tego właśnie obawiałem się najbardziej – ujrzenia martwego człowieka, który mógł zdradzić jeszcze tyle sekretów miasteczka. Byłem wściekły na siebie, bo nie przycisnąłem Żółwia z pytaniami wcześniej, w czasie, kiedy miałem doskonałą ku temu okazję. Ślepo wierzyłem w spokój zamieszkiwanego tymczasowo miejsca, choć już wtedy działy się rozmaite, niewytłumaczalne rzeczy. Nielogiczne…

Wzburzone Morze Północne wyrzucało na brzeg spienione, postrzępione fale. Zimny wiatr chłostał moje odsłonięte policzki, mimo że starałem się jak najmocniej otulić ciepłym kapturem. Stawiałem szybkie kroki, aby tylko nie ugrzęznąć w mokrym piachu dłużej niż to konieczne. Przynajmniej kostka przestała uporczywie boleć, choć nadal odczuwałem niewygodne kłucie oraz ciasnotę w bucie, którego nawet nie zawiązywałem. Wolałem, aby ta wędrówka nigdy nie dobiegała końca…

Latarnia morska stawała się coraz wyższa, a ja – coraz mniejszy, coraz bardziej wystraszony. Znikąd przypomniałem sobie słowa ojca, który często powiadał, że najważniejsze to nie oddać się panice. Policzyć do pięciu, góra dziesięciu i zwyciężyć lęk.

 Kiedy miałem osiem lat, czyli wydarzenie dosyć odległe, ugryzł mnie pies naszych ówczesnych sąsiadów. Zwierzę zerwało się z liny i beztrosko hasało po okolicy, wyraźnie ucieszone z przypadkowo nabytej wolości. Nie lubiłem owczarka, gdyż zawsze obnażał kły na widok obcych ludzi, gotów rozedrzeć gardło. Tamtego dnia miałem pecha – wracałem ze szkoły rowerem i po zobaczeniu biegającego nieopodal Ala omal nie zsikałem się. Strach prędko wziął nade mną górę. Zacząłem pedałować zamaszyście, lecz zgrzyt  łańcucha zainteresował psa. Do domu powróciłem zapłakany i z pogryzioną łydką. Natychmiast zabrano mnie do szpitala. Al podobno był łagodnym zwierzęciem, wyszkolonym do obrony domu. Wcale nie musiał atakować, ale wyczuł strach chłopca, a do tego doszły szybkie ruchy, co go zdenerwowało. Mimo to pies został uznany za groźnego dla ludzi i wkrótce podjęto decyzję o uśpieniu. Czułem się niezwykle winny.

Wtedy tato ukląkł przy mnie i rzekł coś takiego:

– Pamiętaj, synu. Nie pozwól sobie na strach, kiedy następnym razem znajdziesz się w podobnej sytuacji. Wtedy na pewno zostaniesz poszkodowany...

Raz... Dwa… Trzy… Cztery…

Pięć.

Otworzyłem mosiężne drzwi latarni. Rozległ się przeciągły jęk nienaoliwionych zawiasów, stłumiony przez nieustający szum rozhulanego morza. Serce rozpoczęło przyśpieszony bieg, gdy wetknąłem w szparę głowę, aby zajrzeć do środka. Pomieszczenie było zupełnie ciemne, nie paliła się ani jedna świeca. Przez maleńkie, kwadratowe okienka ledwie wpadała senna poświata dnia.

– Żółwiu? – zapytałem, ostrożnie stawiając krok w kierunku izby. – Jesteś tam? Halo!

Odpowiedziało mi jedynie zwielokrotnione, ciche echo. Postanowiłem pozostawić drzwi otwarte na oścież i przeszukać wieżę. W końcu latarnik, czy raczej to, co nim władało, musiał się gdzieś udać. Przedtem wyjąłem z kieszeni kurtki latarkę, jaką na szczęście zabrałem z domu. Baterie były słabe, ale jednocześnie na tyle mocne, aby oświetlić mi drogę pomarańczowym strumieniem blasku.

Niemal od razu dostrzegłem latarnika. Siedział przy stole, dziwnie nieruchomy, z głową ułożoną na blacie. Bezwładne ręce zwisały mężczyźnie wzdłuż boków.

– O nie – jęknąłem i na miękkich nogach podbiegłem do starca. Przytknąłem dwa złączone palce do szyi Żółwia, spodziewając się najgorszego. A jednak wyczułem słaby puls, zaś sama skóra nieprzytomnego wcale nie była sztywna oraz zimna. Wziąłem w ramiona lekkie ciało i ułożyłem je na materacu, który nie tak dawno sam zajmowałem.

Ciężki oddech starego jedynie utwierdzał w przekonaniu, że jest żywy. Jeszcze. Nie wyglądało na to, aby spał, ale tym bardziej nie gościł w nim duch. W przeciągu następnych trzech minut wykonałem kilka rzeczy, chodząc w tę i we w tę. Ufałem, iż to nie jakaś choroba unicestwiła latarnika, a zwykłe przemęczenie. Rozpiąłem koszulę i pasek mężczyzny, chcąc usprawnić pobieranie tlenu. Później przemyłem zgrzane, pomarszczone oblicze zimną wodą z beczułki, licząc, że to dostatecznie ocuci mieszkańca latarni.

Po kilkunastu minutach agonii Żółw zaczął rzęzić i kaszleć. Natychmiast sięgnąłem po wypełnioną po brzegi szklankę, nakazując staremu upić parę drobnych łyków. Przełknął kilkukrotnie, a później, dysząc głośno, położył głowę z powrotem na poduszce.

– Zawsze chciałem tu umrzeć – wysapał, nie otwierając nadal oczu.

– Wcale nie umierasz! Pamiętasz, co się stało? Gdzie duch? – pytałem, delikatnie potrząsając latarnikiem.

Dopiero wtedy uchylił powieki i spojrzał na mnie odrobinę nieprzytomnie.

– Nie powinieneś przychodzić. Mój czas dobiega końca – wyszeptał.

– Gdzie duch? Odpowiedz mi!

Starzec zaśmiał się.

– Jemu jeszcze nie chodziło o mnie. Chciał odwrócić twoją uwagę – odpowiedział ochrypłym głosem. – Zostałeś nabrany.

– Uwagę? Od czego? – zapytałem, wciąż nie rozumiejąc.

– Przyszedł tu i wyszedł. Wrócił… po… coś twojego.

– Co?!

– Ty wiesz. – Mądre spojrzenie starca przeszyło mnie na wylot.

– Nie. – Z wrażenia klapnąłem na podłogę. Ujrzałem przed oczami czarne mroczki. – Nie, niemożliwe…

Zacisnąłem dłonie w pięści. Długo nieobcinane paznokcie werżnęły się w miękką skórę rąk. Poczułem spływające w dół, cienkie strużki krwi. Jak we śnie wypadłem z latarni i zeskoczyłem ze stromych stopni, zwalając się prosto w piach. Biegłem wybrzeżem najszybszym tempem, na jakie było mnie stać.

Zostałem oszukany. Pozostawiłem Elise samą, licząc, że jest w miarę niezagrożona, a tymczasem…

Przez wściekłość zapominałem o regulowaniu oddechu. Kręciło mi się w głowie. Byłem pewien, że organizm nie zniesie takiego emocjonalnego wysiłku, ale postanowiłem nie spocząć, nim nie upewnię się o bezpieczeństwie ukochanej. Gdybym teraz ujrzał kłęby czarnego dymu, rozerwałbym go na strzępy, nie bacząc na ryzyko odniesienia śmiertelnych ran. Podłe widziadło, podły sukinsyn… Kreatura z piekieł.

Nagle, kilka metrów dalej ujrzałem na brzegu jakieś rzeczy. Brązowe sandałki, jasna spódniczka, ciemny sweter z wielkimi jak monety guzikami. Uniosłem bezwiednie ubranie, bezsprzecznie należące do dziewczyny. Następnie skierowałem spojrzenie na wzburzone morze.

Zobaczyłem ją, zanurzoną po biodra. Po piersi i barki, po szyję… Wkrótce zniknęła, okryta dzikim żywiołem północnego akwenu.

Powiedzcie mi, że śnię.

Wiem, co zrobię… Wiem, co zrobię… Wiem, co zrobię…

– ELISE! – ryknąłem. Mój krzyk wydał się słaby i cichszy niż szept.

Bez namysłu zacząłem zrzucać z siebie garderobę. Buty, dżinsy, kurtka, bluza… Błyskawicznie wszedłem do morza, doznając niemałego szoku z powodu niskiej temperatury wody. Nie miałem jednak czasu na oswajanie się z lodowatymi falami. W ciągu kilku sekund musiałem wydobyć siły do szybkiego przepłynięcia kilkunastu lub kilkudziesięciu metrów. Już po ułożeniu się w odpowiedniej pozycji prawie nie czułem kończyn. Słona ciecz przywierała i utrudniała ruchy, mroźne strumienie napływały do ust, uszu, nosa…

Niegdyś kochałem pływać. Dzięki ojcu. Po jego zaginięciu praktykowałem ten sport niezwykle rzadko…

A teraz istniała obawa, że podzielę los Severina. Utonięcie poprzez misję ratunkową… Nie, musiałem ocalić Elise.

Złożenie ofiary ma być symbolem…

Łzy bezsilności.

Zanurkowałem. Wbrew pozorom, otworzenie oczu pod wodą nie należy do łatwych zadań. Zwłaszcza w słonym, zanieczyszczonym zbiorniku…

Przez zaledwie pół sekundy zdołałem dojrzeć bezwładne ciało dziewczyny, niesione coraz dalej prądem morskim. Miałem wrażenie, że zużyłem cała energię, lecz zacisnąłem zęby i parłem do przodu, nieprzejęty bólem ramion. Pod stopami ledwo wyczuwałem już grunt. Kiedy dotknąłem nogą czegoś miękkiego, ponownie dałem nura. Chwyciłem nadgarstek blondynki w żelazny uścisk i wyciągnąłem dziewczynę nad powierzchnię wody. Zdążyła już posinieć, a pozostała jeszcze droga na brzeg… Nie mogłem jednak uczynić niczego, jedną ręką trzymając Elise, a drugą podejmując próbę pływania. Co chwila zakrywały nas fale, choć i te okazały się pomocne w szybszym dotarciu na plażę.

Ostatnie kilka metrów pokonałem na pieszo, ciągnąc bezwładną dziewczynę. Troskliwie ułożyłem jej ciało tuż przy brzegu, tak, że nogi wciąż miała w morzu. Patrząc na niespokojne fale, odniosłem wrażenie, że dokonałem prawdziwego cudu. Złożyłem odrętwiałe dłonie na mostku Elise i począłem mocno uciskać. W tym wypadku nie wahałem się także przed wykonaniem życiodajnych oddechów.

– Dalej, oddychaj! – warknąłem, powracając do pierwszej czynności.

W pewnym momencie z ust dziewczyny wydobyła się woda, a później zaczęła kasłać. Bluzą porzuconą na piasku otarłem jej oczy, zdejmując z twarzy pozlepiane kosmyki włosów. Dotknęła dłonią szyi.

– Jestem przy tobie, nie bój się – powiedziałem, poruszony do głębi. Minuta spóźnienia i nie zdołałbym jej odratować. Ta myśl była straszniejsza niż perspektywa własnej śmierci.

Elise otworzyła oczy i rozejrzała się, a gdy ujrzała mnie, wybuchnęła rzewnym płaczem.

– Spokojnie, musisz oddychać. – Potarłem jej schłodzone ramiona. – Powiedz, dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałem. Sam czułem płynące po policzkach, piekące łzy.

– To ofiara – wykrztusiła. – Pewien mężczyzna zakochał się w niewłaściwej dziewczynie. Była piękna i młoda. – Raz po raz ocierała powieki.

– Pierwszy właściciel tej ziemi…?

– Tak, Christianie. Wiedziałam, że nie pozwoliłbyś mi… Jesteś najbardziej dobrym człowiekiem na świecie, nie zasługiwałeś. – Przygryzła jasną wargę i spuściła wzrok.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Byłem zmęczony i choć chciałem nagadać dziewczynie, zwyczajnie nie miałem siły.

– Czułam, że mnie uratujesz – oznajmiła. – To chyba podziałało. Przyszedł, kiedy się modliłam. Uciekłam. I złożyłam ofiarę. Christian. – Złapała moją dłoń. – Znalazłam się na granicy śmierci. Duch odszedł na zawsze.

~*~