„Ofiara Elise”
Nie było szans na
ucieczkę… W jakiś sposób wszyscy zostaliśmy skażeni złem ziemi, na której
zamieszkiwałem już przeszło dwa miesiące. We Vrist każda najmniejsza rzecz
posiadała mroczne tajemnice, każda osoba skrywała jakieś sekrety.
Spojrzałem na
Elise. Skuliła się przy kanapie w kłębek, z delikatnym uśmiechem czytając bajki
dla Madeleine. W całości oddała umysł lekturze, choć bardzo powoli przemierzała
przez akapity, jakby chciała być pewna, że nie pominie żadnego drobnego
szczegółu.
Cieszyłem się, że ona
jedna potrafiła odnaleźć ukojenie w tak niespokojnym dniu. Nagle zdałem sobie
sprawę, iż nie ufam dziewczynie tak, jakbym tego pragnął. Pewne cechy
charakteru blondynki odwodziły mnie od rzeczy przemilczanych. Niewinność,
dziewczęcość, słodka naiwność, a nawet dziecinność… to sprawiało, że
przebywając obok Elise czułem głównie potrzebę otoczenia jej wzmożoną opieką, a
nie zadawania pytań. Jednocześnie dziewczyna bardzo utrudniała zadanie troski z
powodu przywiązania do domu, w którym i tak nie mogła znaleźć więzi rodzinnej
miłości. Czy rodzice kiedykolwiek zainteresowali się należycie dbaniem o córkę
albo leczeniem jej choroby? Wątpiłem. Trudna sytuacja materialna wcale ich nie
usprawiedliwiała.
Cicho wzdychając,
odkręciłem kurek z zimną wodą, aby nalać trochę do szklanki. Wypiłem ciurkiem lodowatą
ciecz, która zbawiennie podziałała na suche gardło. Otarłem dłonią usta,
spoglądając jeszcze przez kuchenne okno w kierunku latarni morskiej. Jeszcze
niedawno szukałem tam zbawienia. Teraz nadchodził czas, żeby odnaleźć tam
opętanego Żółwia. Z głośnym brzdękiem odłożyłem szkło do zlewu i powróciłem do
milszego widoku…
Ona.
Elise prawdziwie
zasługiwała na godne życie. Gdyby nie te podcięte skrzydła i brak wiary we
własne możliwości, być może zgodziłaby się na wyjazd. Nie znała dużego miasta,
ale zapewniłbym jej wszystko. Dach nad głową, rozwój, samorealizację… Byłbym
tuż obok najczęściej, jak się da. Nie obchodziła mnie kwestia pieniędzy, miałem
ich aż za nadto. Z pewnym rozczuleniem patrzyłem na postać dziewczyny, otuloną
miękką falą rozpuszczonych, jasnych włosów. Długie, cienkie i przyjemne w dotyku,
tak samo jak gładka, matowa skóra, opinająca zgrabne ciało…
Podszedłem do
dziewczyny powoli. Nie odrywała wzroku od bajek, widocznie zaczytana i
wciągnięta w fantastyczny świat, podzielony na dobrą i złą część. Zająłem
miejsce na sofie. Dopiero, kiedy sprężyny zatrzeszczały pod moim ciężarem,
Elise odwróciła głowę, rzucając mi zdziwione spojrzenie. Posłałem młodej
kobiecie smutny uśmiech. Bałem się tego wszystkiego, a ona musiała to wyczuwać.
Usiadła obok, natychmiast się wtulając. Objąłem ją mocno. Pozostało tylko
napawać się bliskością, póki nie była zmącona przez tajemnicze zło. Jeżeli
Elise mówiła prawdę i duch będzie ścigać nas… mnie… wtedy przepadnę. Nie
wiedziałem, co złego zrobiłem, ale i Żółw, i dziewczyna musieli być w to
uwikłani. Ja sam byłem jakimś elementem tej chorej układanki.
Gdzie do cholery
podziewał się Jorgens, skoro nie zjawił się po prośbie i groźbie? I nawet po
pieniądze na utrzymanie domu. Myśl, że właściciela dopadło zło, napawała mnie
jeszcze większym lękiem. Czająca się wokół groza przekraczała wszelkie pojęcie
o świecie rzeczywistym.
– Muszę tam iść –
powiedziałem cicho. – Sprawdzić, czy… Czy jest coś, co mogę zrobić – dodałem
szeptem.
Elise przywarła
mocniej.
– Bądź ostrożny,
Christianie. Tak bardzo mi przykro za to, co się dzieje i sama czuję się
przerażona – odrzekła dość nieszczęśliwym tonem. – Masz wielu bliskich, którzy
nie znieśliby, gdyby…
– Wiem, najdroższa.
– Ucałowałem chłodny policzek dziewczyny. – Jeżeli coś pójdzie nie tak… Ktoś
tutaj powinien przyjechać, będą się martwić. Nie chciałbym tego. Nie chcę
wplątywać w to już nikogo więcej.
Przytuliłem twarz
do piersi blondynki i nasłuchiwałem rytmicznego bicia jej serca, brzmiącego
niczym najpiękniejsza na świecie melodia. Milczała, więc zapytałem o coś, co
całkowicie odbiegało od poprzedniego tematu.
– Dlaczego mam
wrażenie, że jesteś ze snu?
– To znaczy? –
zaśmiała się, wyraźnie zbita z tropu.
– Taka ulotna,
nieosiągalna… Wyśniona. Ilekroć o tobie myślę, wydaje mi się, że tak naprawdę
nie istniejesz. Ilekroć przychodzisz, szybko uciekasz. Za szybko, abym wierzył
w samo twoje istnienie – wyjaśniłem nieudolnie.
– Ale istnieję –
odparła. – I zawsze będę.
– To brzmi jak
obietnica. – Podniosłem się, chcąc spojrzeć na twarz Elise.
Wzruszyła ramionami
i opuściła wzrok. Zanim to jednak uczyniła, zdołałem ujrzeć w jej błyszczących,
ciemnoniebieskich oczach cień zadumy. Teraz widziałem już tylko dwie kurtyny
czarnych jak węgiel, długich rzęs. Pogłaskałem policzek dziewczyny.
– Najważniejsze
jest twoje bezpieczeństwo. Wrócisz do domu – oświadczyłem pewnym głosem, aby
nie pozwolić ukochanej na żadne sprzeciwy.
Poruszyła się
niespokojnie.
– Chcę pomóc –
jęknęła i zerwała się z kanapy. – Nie możesz zostać z tym zupełnie sam! Poza
tym…
– Poza tym co? –
Również wstałem, patrząc na blondynkę uważnie.
Elise objęła się
ramionami i zacisnęła wargi w wąską kreskę. Odetchnęła głęboko, po czym
wyrzuciła:
– Chyba znam sposób
na odegnanie złego ducha. – Ostrożnie zerknęła na mnie, jakby w obawie, że będę
poirytowany.
– Znasz? –
spytałem, ledwo wypowiedziawszy to jedno słowo przez zaciśnięte gardło. Byłbym
głupcem, gdybym całkowicie wplątał w niebezpieczeństwo tę drobną istotę, a
zarazem poczułem rozpalający się w duszy płomień nadziei. – O ile nie
sugerujesz białej magii, bo uwierz, że ten byt jest zbyt silny – dodałem szybko
i przełknąłem z bólem.
– Nie, nie –
zaprzeczyła Elise, podchodząc do jednego z salonowych okien. Nadal padał
deszcz. Jak zawsze, gdy była w pobliżu. – Mam na myśli zupełnie inny rodzaj
działania.
– A mianowicie?
– Złożenie ofiary –
powiedziała, odwrócona tyłem.
Pomysł dziewczyny
był dość szokujący oraz straszny. Ledwo zdławiłem histeryczny śmiech, aby jej
nie urazić. Z powrotem przysiadłem na oparciu sofy, przyglądając się swoim
drżącym dłoniom. Miałem wrażenie, że w ciągu paru dni postarzały się o
kilkanaście długich lat.
– Ofiara? –
wydusiłem. – Z człowieka?
Elise westchnęła
przeciągle.
– Tak mało wiesz,
Christianie… – zamyśliła się, a potem kontynuowała. – Jeżeli duch tkwi na
ziemi, to znaczy, że pozostawił za sobą niedokończone sprawy albo ktoś wyrządził
mu za życia dużo krzywdy. Dlatego błąka się po ziemi, aby szukać łącznika,
który mógłby się z nim porozumieć. Czasami niespokojne dusze stają się złe.
Rozgniewane, bez szans na przejście do piekła lub nieba, lub czyśćca.
– Nie mam pojęcia,
co w tej sytuacji zrobić. Pomodlić się? Kiedy to zrobiłem, jeszcze bardziej
wkurzyłem tego przeklętego demona.
– Pozwól mi
dokończyć – poprosiła cicho blondynka. – Złożenie ofiary jest symbolem
uświadamiającym złego ducha, że może odejść… dalej. To musi być coś, jakaś
rzecz, którą ta osoba kiedyś kochała.
– Stop. –
Wyciągnąłem rękę, aby dać znak, że nie chcę słuchać dalej. – Elise, to bujda.
Nawet nie wiem naprawdę, czym to coś jest, do jasnej cholery!
Dziewczyna
odwróciła się i posłała mi urażone spojrzenie.
– To lepsze niż
twój brak planu – odcięła. Chyba zaskoczyła tym nie tylko mnie, ale i siebie,
gdyż poczerwieniała. – Przepraszam, Christianie – szepnęła.
Podszedłem do Elise
i przytuliłem ją mocno.
– Ja również. Jeśli
miałabyś rację, nie wiemy, co kochał pierwszy właściciel tej ziemi. A sądzę, że
to właśnie on jest przyczyną tych wydarzeń. Na zewnątrz trochę się przejaśniło.
Idę.
Młoda kobieta
wzdrygnęła się.
– Chcę iść z tobą.
– Nie ma mowy.
Wrócisz lasem do domu.
– Nie zabraniaj mi,
bo i tak pójdę. Za tobą.
Pokręciłem głową i
przeszedłem do holu. Na bluzę założyłem skórzaną kurtkę i zapiąłem odzienie pod
samą szyję. Nakładając kaptur, zerknąłem w kierunku stojącej w progu Elise.
Smutnej, przejętej całą sytuacją i zapewne pogrążonej w jakichś ponurych
rozmyślaniach. Odgarnęła włosy na prawą stronę, trzepocząc rzęsami, by ukryć
szklące się w oczach łzy.
– Możesz tu zostać,
tylko pamiętaj, że jak stanie się coś złego, uciekaj ile sił w nogach. Uciekaj,
jeśli coś usłyszysz lub zobaczysz – powiedziałem i wyprostowałem plecy.
– Wiem, co zrobię –
odrzekła dziwnie tajemniczym tonem.
– Oby nic głupiego.
Bo wtedy… będzie źle. Bardzo źle. – Potarłem mocno skronie. – Uważaj na siebie,
Elise.
Sięgałem już po
klamkę, kiedy dziewczyna złapała moją dłoń i zmusiła, abym się odwrócił.
Pocałunek, który nastąpił zaraz potem nie był lekkim muśnięciem niby motylich
skrzydeł, a prawdziwym, pełnym namiętności gestem. Oboje przymknęliśmy oczy i
rozkoszowaliśmy się sobą, tak jakbyśmy robili to po raz ostatni. Wzbudzić w
mężczyźnie pożądanie to rzecz niebywale łatwa, ale otrząśnięcie go z gorączki
jest jeszcze prostsze. I tak na przykład Elise odsunęła twarz, wyraźnie dając
do zrozumienia, że nie chce więcej. Gdy opadły emocje i dreszcze, wyszedłem na
zewnątrz. Bałem się pozostania w bezpiecznym kokonie utkanym przez dobrotliwość
dziewczyny.
Z nieba wciąż spadały
drobne krople deszczu. Ołowiany firmament, naznaczony gdzieniegdzie ciemnymi
chmurzyskami, wyglądał niezwykle przytłaczająco. Tęskniłem za słońcem. W tej
chwili gwiazda dodałoby mi odrobiny otuchy. Niestety pozostawałem razem ze
złowróżbnymi myślami pośród jesiennej, niesprzyjającej aury. Zszedłem udeptaną
ścieżką na błotnistą plażę, o mały włos nie poślizgując się z powodu gładkich
podeszew adidasów. Zakląłem pod nosem i ukryłem dłonie w kieszeniach skóry.
Daleko przede mną
majaczyła już biała, podniszczona latarnia morska. Dokładnie pamiętałem swoją
pierwszą wizytę tam, a wcześniej także zachwyt przepleciony z obawą podczas
ujrzenia wieży w noc przyjazdu do Vrist. Od lat nierestaurowana, nieczynna,
zamieszkana przez szalonego Żółwia… A ja, jakimś cudem kilkukrotnie zmierzyłem
się z jasną, długą smugą światła, płynącego wprost z laterny. Nadal nie
wiedziałem, co to wszystko mogło oznaczać… Zbyt dużo symbolów, zbyt małe
obeznanie w nich.
Nie wykluczałem, że
tajemniczy byt wyrządził latarnikowi krzywdę. Tego właśnie obawiałem się
najbardziej – ujrzenia martwego człowieka, który mógł zdradzić jeszcze tyle
sekretów miasteczka. Byłem wściekły na siebie, bo nie przycisnąłem Żółwia z
pytaniami wcześniej, w czasie, kiedy miałem doskonałą ku temu okazję. Ślepo wierzyłem
w spokój zamieszkiwanego tymczasowo miejsca, choć już wtedy działy się rozmaite,
niewytłumaczalne rzeczy. Nielogiczne…
Wzburzone Morze
Północne wyrzucało na brzeg spienione, postrzępione fale. Zimny wiatr chłostał
moje odsłonięte policzki, mimo że starałem się jak najmocniej otulić ciepłym
kapturem. Stawiałem szybkie kroki, aby tylko nie ugrzęznąć w mokrym piachu
dłużej niż to konieczne. Przynajmniej kostka przestała uporczywie boleć, choć nadal
odczuwałem niewygodne kłucie oraz ciasnotę w bucie, którego nawet nie
zawiązywałem. Wolałem, aby ta wędrówka nigdy nie dobiegała końca…
Latarnia morska
stawała się coraz wyższa, a ja – coraz mniejszy, coraz bardziej wystraszony.
Znikąd przypomniałem sobie słowa ojca, który często powiadał, że najważniejsze
to nie oddać się panice. Policzyć do pięciu, góra dziesięciu i zwyciężyć lęk.
Kiedy miałem osiem lat, czyli wydarzenie dosyć
odległe, ugryzł mnie pies naszych ówczesnych sąsiadów. Zwierzę zerwało się z liny
i beztrosko hasało po okolicy, wyraźnie ucieszone z przypadkowo nabytej
wolości. Nie lubiłem owczarka, gdyż zawsze obnażał kły na widok obcych ludzi, gotów
rozedrzeć gardło. Tamtego dnia miałem pecha – wracałem ze szkoły rowerem i po
zobaczeniu biegającego nieopodal Ala omal nie zsikałem się. Strach prędko wziął
nade mną górę. Zacząłem pedałować zamaszyście, lecz zgrzyt łańcucha zainteresował psa. Do domu powróciłem
zapłakany i z pogryzioną łydką. Natychmiast zabrano mnie do szpitala. Al
podobno był łagodnym zwierzęciem, wyszkolonym do obrony domu. Wcale nie musiał
atakować, ale wyczuł strach chłopca, a do tego doszły szybkie ruchy, co go
zdenerwowało. Mimo to pies został uznany za groźnego dla ludzi i wkrótce
podjęto decyzję o uśpieniu. Czułem się niezwykle winny.
Wtedy tato ukląkł przy
mnie i rzekł coś takiego:
– Pamiętaj, synu. Nie pozwól sobie na strach, kiedy
następnym razem znajdziesz się w podobnej sytuacji. Wtedy na pewno zostaniesz
poszkodowany...
Raz... Dwa… Trzy…
Cztery…
Pięć.
Otworzyłem mosiężne
drzwi latarni. Rozległ się przeciągły jęk nienaoliwionych zawiasów, stłumiony
przez nieustający szum rozhulanego morza. Serce rozpoczęło przyśpieszony bieg,
gdy wetknąłem w szparę głowę, aby zajrzeć do środka. Pomieszczenie było
zupełnie ciemne, nie paliła się ani jedna świeca. Przez maleńkie, kwadratowe
okienka ledwie wpadała senna poświata dnia.
– Żółwiu? – zapytałem,
ostrożnie stawiając krok w kierunku izby. – Jesteś tam? Halo!
Odpowiedziało mi
jedynie zwielokrotnione, ciche echo. Postanowiłem pozostawić drzwi otwarte na
oścież i przeszukać wieżę. W końcu latarnik, czy raczej to, co nim władało,
musiał się gdzieś udać. Przedtem wyjąłem z kieszeni kurtki latarkę, jaką na
szczęście zabrałem z domu. Baterie były słabe, ale jednocześnie na tyle mocne,
aby oświetlić mi drogę pomarańczowym strumieniem blasku.
Niemal od razu
dostrzegłem latarnika. Siedział przy stole, dziwnie nieruchomy, z głową ułożoną
na blacie. Bezwładne ręce zwisały mężczyźnie wzdłuż boków.
– O nie – jęknąłem i
na miękkich nogach podbiegłem do starca. Przytknąłem dwa złączone palce do szyi
Żółwia, spodziewając się najgorszego. A jednak wyczułem słaby puls, zaś sama
skóra nieprzytomnego wcale nie była sztywna oraz zimna. Wziąłem w ramiona
lekkie ciało i ułożyłem je na materacu, który nie tak dawno sam zajmowałem.
Ciężki oddech
starego jedynie utwierdzał w przekonaniu, że jest żywy. Jeszcze. Nie wyglądało
na to, aby spał, ale tym bardziej nie gościł w nim duch. W przeciągu następnych
trzech minut wykonałem kilka rzeczy, chodząc w tę i we w tę. Ufałem, iż to nie
jakaś choroba unicestwiła latarnika, a zwykłe przemęczenie. Rozpiąłem koszulę i
pasek mężczyzny, chcąc usprawnić pobieranie tlenu. Później przemyłem zgrzane,
pomarszczone oblicze zimną wodą z beczułki, licząc, że to dostatecznie ocuci
mieszkańca latarni.
Po kilkunastu
minutach agonii Żółw zaczął rzęzić i kaszleć. Natychmiast sięgnąłem po
wypełnioną po brzegi szklankę, nakazując staremu upić parę drobnych łyków.
Przełknął kilkukrotnie, a później, dysząc głośno, położył głowę z powrotem na
poduszce.
– Zawsze chciałem
tu umrzeć – wysapał, nie otwierając nadal oczu.
– Wcale nie
umierasz! Pamiętasz, co się stało? Gdzie duch? – pytałem, delikatnie
potrząsając latarnikiem.
Dopiero wtedy
uchylił powieki i spojrzał na mnie odrobinę nieprzytomnie.
– Nie powinieneś przychodzić.
Mój czas dobiega końca – wyszeptał.
– Gdzie duch?
Odpowiedz mi!
Starzec zaśmiał
się.
– Jemu jeszcze nie
chodziło o mnie. Chciał odwrócić twoją uwagę – odpowiedział ochrypłym głosem. –
Zostałeś nabrany.
– Uwagę? Od czego? –
zapytałem, wciąż nie rozumiejąc.
– Przyszedł tu i
wyszedł. Wrócił… po… coś twojego.
– Co?!
– Ty wiesz. – Mądre
spojrzenie starca przeszyło mnie na wylot.
– Nie. – Z wrażenia
klapnąłem na podłogę. Ujrzałem przed oczami czarne mroczki. – Nie, niemożliwe…
Zacisnąłem dłonie w
pięści. Długo nieobcinane paznokcie werżnęły się w miękką skórę rąk. Poczułem
spływające w dół, cienkie strużki krwi. Jak we śnie wypadłem z latarni i
zeskoczyłem ze stromych stopni, zwalając się prosto w piach. Biegłem wybrzeżem
najszybszym tempem, na jakie było mnie stać.
Zostałem oszukany.
Pozostawiłem Elise samą, licząc, że jest w miarę niezagrożona, a tymczasem…
Przez wściekłość
zapominałem o regulowaniu oddechu. Kręciło mi się w głowie. Byłem pewien, że organizm
nie zniesie takiego emocjonalnego wysiłku, ale postanowiłem nie spocząć, nim
nie upewnię się o bezpieczeństwie ukochanej. Gdybym teraz ujrzał kłęby czarnego
dymu, rozerwałbym go na strzępy, nie bacząc na ryzyko odniesienia śmiertelnych
ran. Podłe widziadło, podły sukinsyn… Kreatura z piekieł.
Nagle, kilka metrów
dalej ujrzałem na brzegu jakieś rzeczy. Brązowe sandałki, jasna spódniczka,
ciemny sweter z wielkimi jak monety guzikami. Uniosłem bezwiednie ubranie,
bezsprzecznie należące do dziewczyny. Następnie skierowałem spojrzenie na
wzburzone morze.
Zobaczyłem ją,
zanurzoną po biodra. Po piersi i barki, po szyję… Wkrótce zniknęła, okryta
dzikim żywiołem północnego akwenu.
Powiedzcie mi, że
śnię.
Wiem, co zrobię… Wiem, co zrobię… Wiem, co zrobię…
– ELISE! –
ryknąłem. Mój krzyk wydał się słaby i cichszy niż szept.
Bez namysłu
zacząłem zrzucać z siebie garderobę. Buty, dżinsy, kurtka, bluza… Błyskawicznie
wszedłem do morza, doznając niemałego szoku z powodu niskiej temperatury wody.
Nie miałem jednak czasu na oswajanie się z lodowatymi falami. W ciągu kilku
sekund musiałem wydobyć siły do szybkiego przepłynięcia kilkunastu lub
kilkudziesięciu metrów. Już po ułożeniu się w odpowiedniej pozycji prawie nie
czułem kończyn. Słona ciecz przywierała i utrudniała ruchy, mroźne strumienie
napływały do ust, uszu, nosa…
Niegdyś kochałem
pływać. Dzięki ojcu. Po jego zaginięciu praktykowałem ten sport niezwykle
rzadko…
A teraz istniała obawa,
że podzielę los Severina. Utonięcie poprzez misję ratunkową… Nie, musiałem
ocalić Elise.
Złożenie ofiary ma być symbolem…
Łzy bezsilności.
Zanurkowałem. Wbrew
pozorom, otworzenie oczu pod wodą nie należy do łatwych zadań. Zwłaszcza w
słonym, zanieczyszczonym zbiorniku…
Przez zaledwie pół
sekundy zdołałem dojrzeć bezwładne ciało dziewczyny, niesione coraz dalej
prądem morskim. Miałem wrażenie, że zużyłem cała energię, lecz zacisnąłem zęby
i parłem do przodu, nieprzejęty bólem ramion. Pod stopami ledwo wyczuwałem już
grunt. Kiedy dotknąłem nogą czegoś miękkiego, ponownie dałem nura. Chwyciłem
nadgarstek blondynki w żelazny uścisk i wyciągnąłem dziewczynę nad powierzchnię
wody. Zdążyła już posinieć, a pozostała jeszcze droga na brzeg… Nie mogłem
jednak uczynić niczego, jedną ręką trzymając Elise, a drugą podejmując próbę
pływania. Co chwila zakrywały nas fale, choć i te okazały się pomocne w szybszym
dotarciu na plażę.
Ostatnie kilka
metrów pokonałem na pieszo, ciągnąc bezwładną dziewczynę. Troskliwie ułożyłem
jej ciało tuż przy brzegu, tak, że nogi wciąż miała w morzu. Patrząc na
niespokojne fale, odniosłem wrażenie, że dokonałem prawdziwego cudu. Złożyłem
odrętwiałe dłonie na mostku Elise i począłem mocno uciskać. W tym wypadku nie
wahałem się także przed wykonaniem życiodajnych oddechów.
– Dalej, oddychaj! –
warknąłem, powracając do pierwszej czynności.
W pewnym momencie z
ust dziewczyny wydobyła się woda, a później zaczęła kasłać. Bluzą porzuconą na
piasku otarłem jej oczy, zdejmując z twarzy pozlepiane kosmyki włosów. Dotknęła
dłonią szyi.
– Jestem przy
tobie, nie bój się – powiedziałem, poruszony do głębi. Minuta spóźnienia i nie
zdołałbym jej odratować. Ta myśl była straszniejsza niż perspektywa własnej
śmierci.
Elise otworzyła
oczy i rozejrzała się, a gdy ujrzała mnie, wybuchnęła rzewnym płaczem.
– Spokojnie, musisz
oddychać. – Potarłem jej schłodzone ramiona. – Powiedz, dlaczego to zrobiłaś?
Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałem. Sam czułem płynące po policzkach, piekące
łzy.
– To ofiara –
wykrztusiła. – Pewien mężczyzna zakochał się w niewłaściwej dziewczynie. Była
piękna i młoda. – Raz po raz ocierała powieki.
– Pierwszy
właściciel tej ziemi…?
– Tak, Christianie.
Wiedziałam, że nie pozwoliłbyś mi… Jesteś najbardziej dobrym człowiekiem na
świecie, nie zasługiwałeś. – Przygryzła jasną wargę i spuściła wzrok.
Nie wiedziałem, co
powiedzieć. Byłem zmęczony i choć chciałem nagadać dziewczynie, zwyczajnie nie
miałem siły.
– Czułam, że mnie
uratujesz – oznajmiła. – To chyba podziałało. Przyszedł, kiedy się modliłam.
Uciekłam. I złożyłam ofiarę. Christian. – Złapała moją dłoń. – Znalazłam się na
granicy śmierci. Duch odszedł na zawsze.
~*~