Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

5.

„Ona”


Wiatr z północy przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Nie tylko był chłodny, powiedziałbym raczej, że w jego zimnych podmuchach nie znajdowała się krztyna otuchy. Ze wzrokiem ciągle utkwionym w nieznajomej, zszedłem na bladożółtą połać plaży. Jak we śnie, w którym cel zdaje się być oddalonym o setki kilometrów, podążałem w jej kierunku, mrużąc oczy i wyostrzając wzrok. Obute stopy grzęzły w mokrym piachu, spowalniając chód - miałem chęć wymienić je na skrzydła, dzięki którym mógłbym oszczędzić czas. I ból nieznajomej. Nie wiedziałem dlaczego, lecz ta świadomość przenikała do mojej głowy niczym mróz przez tkaniny ubrań podczas śnieżycy w zimowym, styczniowym dniu, pełnym nienagannej bieli. Szedłem i szedłem, a z każdym krokiem naradzała się nowa myśl. Po co to robiłem? Czy w każdym innym dniu wśród ludzi, przejąłbym się nieznaną mi osobą? Czy mam śmiałość ją zaczepiać, a co najważniejsze, co powiem? Poczynane przez siebie głupstwo odczułem gorącymi wypiekami, które wstąpiły na moje policzki. Było jednak za późno na jakiekolwiek rozmyślania, planowanie taktyki i możliwość odejścia do bezpiecznego domu. Miałem ją na wyciągnięcie ręki. Mógłbym jeszcze rozprostować palce, a wtedy dotknąłbym jej bladego ramienia, pokrytego gęsią skórką. Stałem za nią. Do moich nozdrzy dotarły także zapachy. Poczułem stłumioną woń rybiego odoru, niestarannie ukrytego pod fiołkową nutą, być może perfumami. Oba te wrażenia zmysłowe łączyły się z sobą, tworząc nieprzyjemną mieszankę, jednak nie cofnąłem się. 

Zefir znad morza znów rozwiał jej cienkie włosy. Dopiero teraz dostrzegłem, że jasne kosmyki są częściowo wilgotne i posklejane w grube strąki. Drobne ciało wzdrygnęło się jeszcze bardziej, jak gdyby wyczuwało obecność nowego przybysza. Dziewczyna nie wykonała żadnych gwałtownych ruchów. Powoli odwróciła głowę w bok, dzięki czemu mogłem dostrzec zarys małego, lekko zadziornego nosa. Ponownie objęła się rękoma i zadrżała, odsuwając się ode mnie na bezpieczniejszą odległość, a lodowate fale obmyły jej czubki palców u nóg. Były bose, a brązowe sandały, z pewnością nie należące do tych wyjętych wprost z modnego żurnala, trzymała w ręku. Skórzane paski wpijały się w delikatne dłonie, tworząc na nich czerwone odbicia. Skromna sukienka młodej kobiety, biała i obsiana różnobarwnymi, lecz nieco wypłowiałymi już kwiatami, z bliska przypominała koszulę nocną. Rzadko zdarzało mi się, aby na sam czyjś widok odczuć szczere współczucie i bynajmniej nie miałem na myśli ściskających za serce historii, opisywanych w gazetach lub pokazywanych w telewizji w formie reportażu, a sytuację rzeczywistą, gdy zmierzałem się z kimś oko w oko.

W końcu ukazała się cała twarz, którą dokładnie zbadałem zaciekawionym spojrzeniem. Najpierw zwróciłem uwagę na usta, spierzchnięte i sino-fioletowe, jakby wyssany został z nich kolor naturalny, różowawy.  Dolną wargę miała znacznie pełniejszą od górnej, posiadającej niewielkie wcięcie i będącej zwyczajnie wąską, pozbawioną zmysłowości. Blade policzki wcale nie należały do krągłych ani uroczych. Ledwo widoczne, drobne piegi pokrywały okolice nosa i niskiego czoła. Z całego owalnego oblicza największą wyrazistość posiadały duże oczy, otoczone długimi rzęsami i o tęczówkach w kolorze późnowieczornego nieba. W tych oczach znalazłem nie tylko nieme wołanie o pomoc, ale także smutek, przejmujący całą jej dziewczęcą duszę. Natychmiast zrobiło mi się przykro od tej wszechobecnej rozpaczy, emanującej od nieznajomej, drżącej i słabej jak liść na wietrze.

Gdy spojrzała na mnie, przez krótką chwilę zdołałem wypatrzyć w granatowych tęczówkach błysk ożywienia. Rozchyliła spękane wargi, jednak nie wydobył się z nich żaden najcichszy dźwięk.

- Przepraszam... czy potrzebuje pani pomocy? - zapytałem niepewnie, choć sam obraz, jaki prezentowała dziewczyna, dawał twierdzącą odpowiedź. Pokiwała głową, nieśmiało spuszczając wzrok na swoje opuszczone już ręce.

- Szukam m-mojej s-siostry - wykrztusiła zachrypniętym głosem. Słysząc swoje charkotliwe brzmienie, odkaszlnęła, zakrywając dłonią usta. - Może widział pan ją w okolicy - powiedziała nieco wyraźniej, a w stwierdzeniu tym znalazł się ton pytający oraz prośba o wymówienie tego, co mogłoby przynieść jej pocieszenie. Spojrzała na mnie tak błagalnie, że niemal pękło mi serce, gdy zaprzeczyłem.

- Niestety nie. Od kilku dni nie widziałem tutaj żywej duszy - rzekłem przepraszająco. Blondynka przygarbiła się i przygryzła policzek. Rozejrzała się wokół ze szklącymi oczyma. Wyglądała bezradnie, tak jakby nie wiedziała, co ma ze sobą począć.

- Mogę pomóc ci ją odnaleźć. Ile lat ma dziewczynka? - spytałem troskliwie. Spotkałem się z dość podejrzliwym wejrzeniem, lecz w chwilę później wstąpiła w nie nadzieja.

- To moja bliźniacza siostra. Wiem, gdzie może się znajdować, ale bałam się iść do lasu sama - odparła cicho. - Pana też się boję - dodała zdławionym głosem, gdy dostrzegła, że całym sobą wyrażam chęć asystowania w poszukiwaniu zaginionej krewnej. Nie chciałem zostawiać ledwo powłóczącej nogami biedaczki, ale też nie pragnąłem się narzucać. Uniosłem swoje dłonie w geście poddania.

- To zrozumiałe, przecież się nie znamy - mówiłem łagodnie jak do dziecka. - Ale jeśli zmienisz zdanie, wystarczy, że podejdziesz do mojego domku. - Wskazałem palcem widniejący na wzniesieniu budynek. 

- Pan tam mieszka? - zapytała lękliwie, pocierając obojczyki drobnymi piąstkami.

- Od kilku dni i nie na długo. - Przywołałem na usta uśmiech. - Wynajmuję go.

Odwróciłem się na pięcie w kierunku łagodnej ścieżki, nie zaglądając przez ramię ani razu.

- Proszę zaczekać! - zawołała głosem, w którym znajdowała się desperacja. Pokuśtykała ku mnie chwiejnym krokiem. Dopiero wtedy dostrzegłem na prawej kostce dziewczyny zasklepioną świeżym strupem ranę. Nie byłem lekarzem, ale czułem, że takie skaleczenie powinno otrzymać solidną dawkę spirytusu albo wody utlenionej. Musiało ją mocno boleć - przy każdym kroku wykrzywiała wargi. Podbiegłem do niej, ujmując delikatnie ramię, pokryte wychłodzoną skórą.

- Co ci się stało?

- Upadłam na skałki, ale to nic takiego. Muszę znaleźć siostrę - powiedziała, zaciskając palce na moim przegubie. Był to uścisk słabego, chorego człowieka. - W głębi lasku znajduje się domek, do którego Liv często ucieka...

~*~

Zanim zagłębiliśmy się w zadrzewionych terenach, dziewczyna otrzepała podeszwy stóp z piaskowych drobinek, a potem założyła sandały. Służyłem jej jako podpora, co przyjęła raczej z wdzięcznością. Znikła gdzieś początkowa nieufność, lecz podejrzewałem, że to z wyczerpania i typowo dziecięcego podejścia do nieznanych osób. Choć rodzice ostrzegają przed takimi, dziecku często wystarcza szeroki uśmiech, aby uwierzyć obcemu. Szliśmy powoli, a zewsząd wyłaniały się potężne drzewa iglaste oraz liściaste. Najwięcej rosło tam wysokich, szczupłych sosen, a zaraz po nich jesionów, których liście miały łódkowaty kształt i były ułożone na gałązce w stałym porządku. Zadzierałem głowę na rozłożyste korony, przez które prześwitywało stalowoszare niebo. Oprócz wielu drzew, w lesie znajdowało się ubogie poszycie, składające się z nagich krzaków i krzewów. Gdzieniegdzie można było znaleźć trawy, kwiaty i pojedyncze owocowe krzewiny. Atmosfera tego miejsca należała do innej niż tej znad morza. Słyszałem wrzaski mew i rybitwów, ale również śpiew mniejszych, leśnych ptaszyn.

Moja towarzyszka prowadziła mnie znanym sobie szlakiem. Wciąż drżała i nabierałem ochoty na zabranie młodej kobiety do swojego domu, opatulenie grubym kocem i nakarmienie. Tego nie powiedziałem rzecz jasna, lecz martwiłem się stanem jej zdrowia. Oddychała ciężko, dążąc uparcie do celu wyprawy. Zastanawiałem się nad losem obu sióstr; tej, która szła przy moim boku i tej, która nagle ulotniła się. O nic nie pytałem, jeszcze nie. Po przejściu większego dystansu co chwila zatrzymywała się, aby odpocząć i załapać dech. Zanim dotarliśmy do owego tajemniczego domku, musiałem opleść swoją szyję jej ręką.

- Jeszcze kawałeczek - wysapała, przymykając powieki na kilka sekund.

- To jakiś domek na drzewie? - zapytałem. Zaśmiała się cicho.

- Nie, zwykła szopa po kłusowniczych, która w dzieciństwie służyła nam za bazę - odpowiedziała wolno, znów krzywiąc się z bólu. Z niepokojem spojrzałem na poranioną nogę. Z okaleczenia sączyła się krew i ropa. Przystanąłem.

- Nie dasz rady pójść dalej, trzeba opatrzyć twoją kostkę - powiedziałem stanowczo. Blondynka jednak pokręciła głową.

- To tam, niech pan spojrzy.

Około dwadzieścia metrów przed nami, spomiędzy drzew wyłaniał się zarys starego, ciemnego budynku. Po przygodzie ze stryszkiem miałem dość dziwnych miejsc, lecz postanowiłem poświęcić się jeszcze raz z dobroci serca. Oparłem blondynkę o najbliższą brzózkę, a sam pobiegłem w kierunku budy. Kiedy wołałem bliźniaczą zgubę po imieniu, odpowiadał mi tylko szum liści. Obszedłem ponurą dziurę wokół, sprawdziłem każdy kąt, a przez małe okienko, pozbawione szyby, zajrzałem do środka. Oprócz gruzów nie znajdywało się tam wiele rzeczy: stare zabawki pokryte pleśnią, połamane krzesło i strzępy gazet. Powróciłem do swej tymczasowej podopiecznej z żalem, choć spodziewałem się takiego obrotu spraw.

Blondynka podniosła się z ciężko z kucek. Nie musiała pytać - wystarczył sam wyraz mojej twarzy. Rozłożyłem bezradnie ręce, samemu sobie przywodząc na myśl lekarza, obwieszczającego nieudaną operację.

- Przykro mi, nie ma tam twojej siostry.

Wielkie, niebieskie oczy zaszły łzawą kurtyną. Spuściła głowę, pozwalając popłynąć słonym kropelkom na sam wierzchołek nosa. Zsunęła się po pniu drzewa, aby ponownie oklapnąć na leśne runo.

- To była ostatnia deska ratunku - wyszeptała i pociągnęła nosem. Było mi prawdziwie przykro na jej widok. Przykucnąłem obok, lecz nie zdołałem się na żaden większy gest.

- Muszę zabrać cię do domu - rzekłem cicho. Odgarnęła z drobnej twarzyczki włosy i wpatrzyła się we mnie z prawdziwym strachem.

- Nie, nie, nie...  - zaprotestowała, kręcąc głową. - Nie wpuszczą mnie do domu. Nie bez Liv.

Wstrzymałem oddech. Doznałem czegoś na kształt oburzenia i gniewu.

- Twoi rodzice? Kazali ci szukać siostry? - zapytałem, z trudem tłumiąc zbulwersowanie. Choć nie znałem sytuacji, wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały mi, że ta oto istota ma z nią najmniej wspólnego.

Ona przytaknęła ze smutkiem.

- Tak. I... ja... jestem głodna - mruknęła cicho. Podciągnęła kolana pod brodę i zaczęła się bujać, to w przód, to w tył. Nie potrafiłbym zostawić jej samej w głębi ciemniejącego lasu, więc podążyłem za pierwszą myślą, jaka wpadła mi do głowy.

- Więc najpierw zabiorę cię do siebie, dobrze?

Nawet jeśli ucieszyła się na te słowa, to tylko w głębi serca. Wzruszyła obojętnie ramionami i dźwignęła się do pozycji stojącej. Jej chód coraz bardziej przypominał mi stąpanie pozbawionej sił babuleńki. Uniosłem ją bez problemu niczym zwykłego patyka, a gdy zawisła już na obu moich rękach, natychmiast zasnęła. Cicho kwiliła i wzdrygała się. Ona miała ciało lekkie i drobne. Ona wyglądała jak poturbowany anioł po nieudanym zejściu z nieba na ziemię. Ona poruszyła moją duszą w przeciągu niecałej godziny. Ona sprawiła, że obudziło się we mnie nieznane dotąd uczucie. Miałem wrażenie, że na rękach niosę nie nieznajomą postać, a swoją własną córeczkę, którą muszę zanieść do łóżka, opatulić dziecięcą kołderką i podarować na dobranoc krótkiego całusa. Dopiero pod koniec przeprawy jej ciężar stał się bardziej odczuwalny, jednak byłem już blisko celu.

W domu ułożyłem ją ostrożnie na kanapie i popędziłem do łazienki po podręczną apteczkę. Gdy powróciłem na dół, siedziała skulona, osłaniając ciało poduszką. Wyglądała na nieprzytomną oraz zdezorientowaną, ale na mój widok uśmiechnęła się. 

- Przez krótką chwilę zapomniałam o ostatnich dwóch dniach - bąknęła, onieśmielona. 

- Dlaczego akurat ostatnich dwóch? - spytałem, przemywając ranę letnią wodą. Dziewczyna w rzeczy samej musiała się potknąć i rozedrzeć na ostrym kamieniu delikatną skórę kostki.

- Bo wtedy Liv zniknęła. Nie wracała do domu i... - Przełknęła głośno, odwracając wzrok. - Tato przyszedł do mnie w środku nocy. Wygonił mnie z łóżka, dlatego jestem w koszuli do spania. I... powiedział, abym bez siostry nie wracała. Uważa, że to ja namawiam ją do złego.

- Więc... Chodzisz tak bezsensownie już od niemal dwudziestu godzin? - Ponownie ogarnęła mnie złość. Czy rodziciel tej dziewczyny kompletnie postradał zmysły, czy był zwyczajnym tyranem, znęcającym się nad własnym dzieckiem? Żałowałem, że ujdzie mu to na sucho.

- Mój ojciec jest rybakiem i często wypływa na otwarte morze, nawet dzisiaj. Ale mama jest mu całkowicie oddana i nie chciała mnie wpuścić choćby po cieplejsze ubranie. Kilka razy złapał mnie deszcz, a nie mam nikogo bliskiego w okolicach. Każdy odsuwa się ode mnie ze wstrętem - powiedziała, a jej głos nagle przybrał chłód i neutralność, tak jakby było to zupełnie normalne, że została wyrzucona z własnego domu. Miejsca, który powinien kojarzyć się z ciepłem ogniska rodzinnego i ostoją. W prawdziwym szoku słuchałem jej wywodu.

- Dlaczego odsuwają? - zapytałem ze współczuciem, owijając opatrzoną kostkę bandażem. Blondynka milczała dłuższą chwilę.

-  A nie czuć...? Cuchnę rybami, bo razem z mamą zajmujemy się tym, co zwiezie tato, a potem sprzedajemy - powiedziała, wzdrygając się. - Nienawidzę tego, ale nie mam innego wyjścia.

- Co z twoją siostrą? Często ucieka? - Wraz z zadaniem kolejnego pytania, zdałem sobie sprawę z własnego nietaktu. Z brzucha dziewczyny rozlegały się głośne burknięcia, a ja bezczelnie tworzyłem wywiad. Ona nie prosiła o nic, choć nie pozwoliłbym sobie wypuścić jej z domu w tak mizernym stanie. Zdmuchnęła z kącika ust kosmyk jasnych włosów.

- Liv jest inna niż ja. Ona się buntuje i ma swoje dziwne towarzystwo. Traktuje mnie jak wroga, ale kiedy ucieka, szuka we mnie sojuszniczki... Kiedyś kochałam ją jak prawdziwą siostrę, teraz chyba bardziej jej nie lubię - odpowiedziała szczerze, znów przypominając dziecko, które zawsze szuka prostych słów do okazania własnych uczuć. Westchnąłem i pozostawiłem ją na chwilę samą. W kuchni podgrzałem mleko, a później wyłożyłem na talerz same smakołyki: kilka słodkich rogalików, ciastka i porządny kawał sklepowego placka. Gdy zaniosłem dziewczynie posiłek, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

- Nie patrz tak, tylko jedz - zachęciłem z uśmiechem, podsuwając jej talerzyk. Przyjęła go ze wzruszeniem, jakiego już dawno nie widziałem. Obserwowałem ukradkiem, jak zajada. O dziwo, choć głodna, kosztowała wszystkiego pomału, delektując się. Mleka także nie wypiła jednym tchem - popijała każdy kęs malutkim łyczkiem. W pewnym momencie zauważyła, że podglądam ją w tej czynności.

- Dlaczego pan patrzy? - spytała z pełnymi ustami. Wzruszyłem ramionami.

- Gdybym ja był głodny to wszystko zniknęłoby z tego talerza w minutę - zaśmiałem się. Odpowiedziała mi tym samym i cieszyłem się, że na moment zapomniała o dręczących ją problemach. Koniec końców, nie musiałem przyjmować jej do siebie, ale to uczyniłem. Musiałbym nie mieć serca, żeby nie pomóc komuś prawdziwie potrzebującemu.

- Mama uczyła mnie, żeby przyjmować każdy gryz, jakby był on moim ostatnim. Dopiero później wyszło na jaw, że dzięki wolniejszemu jedzeniu powstaje wrażenie sytości, nawet jeśli zje się niewiele - odparła lekko i powróciła do maślanych rogalików i posłodzonego miodem mleka. Znów popadłem w chandrę. Rozumiałem ubogość ludzką oraz biedę, ale nie porażające zachowanie rodziców dziewczyny, które bolało mnie od początku jej wyznania. Po posiłku, za który podziękowała trzy razy, poszła lżejszym już krokiem do toalety, aby obmyć twarz. A ja z prawdziwą zadumą stwierdziłem, że dzięki jej obecności poczułem się mniej samotny, a dom jakby odżył. I choć na zewnątrz rozpętała się prawdziwa ulewa, gdzieś wewnątrz zaświeciło słońce. Mimo to wiedziałem, że nic nie trwa wiecznie. Nie miałem pojęcia, co czułem do dziewczyny, oprócz oczywistej empatii oraz współczucia. Na pewno nie mogłaby być dla mnie koleżanką ani przyjaciółką, prędzej kimś, kto po otrzymaniu pomocy, sam rozjaśniłby mój osobisty mrok.

Wróciła do salonu odświeżona i pachnąca łazienkowym mydełkiem. Podeszła do rozłożonej na środku sztalugi i obeszła ją dokoła. W jej spojrzeniu zauważyłem prawdziwe zainteresowanie. 

- Pan maluje? 

Żachnąłem się.

- Żaden pan, mam na imię Christian - sprostowałem z uśmiechem, czym znów ją zawstydziłem. Czerwony rumieniec oblał nie tylko jej policzki, ale i brodę oraz nos. Pokazałem dziewczynie całą kolekcję różnych pędzli, pojemniki na farby i drewniane palety. Cierpliwie tłumaczyłem, odpowiadałem na każde pytanie, a ona chłonęła wiedzę jak gąbka.

- Dlaczego wszystkie kartki są niezamalowane? - zapytała z nieukrytym żalem. 

- Widzisz, czasem każdego spotyka niemoc artystyczna i choćby bardzo chciał, nie może stworzyć nic konkretnego - rzekłem, z powrotem chowając sprzęt do malowania. Ona patrzyła na to z jawnym smutkiem, klęcząc tuż obok tych wszystkich pudełek.

- Gdybym ja miała takie coś, całymi dniami malowałabym - mruknęła. Po chwili namysłu wsunąłem w jej drobną rączkę jeden z cieńszych pędzli.

- Jeśli masz ochotę, spróbuj - zaproponowałem, otwierając czarną farbę. Zrobiła wielkie oczy, ale zamoczyła włosie w gęstej mazi. Drżącą ręką musnęła nim płótno i wkrótce całkowicie oddała się swojemu zajęciu. W międzyczasie sam coś przekąsiłem, umyłem naczynia, a następnie przygotowałem dla dziewczyny jedną ze swoich cieplejszych koszul. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że nie wiem nawet, jak ona ma na imię. Gdy pojawiłem się w salonie po niespełna dwudziestu minutach, stała z bezradnie opuszczonymi rękoma, wpatrując się z przygnębieniem w swoje dzieło.

- Przepraszam, ja... Nie chcę, abyś na to patrzył - powiedziała, zakrywając obraz ciałem. Spojrzałem na nią zaskoczony. - No dobrze, możesz... Tylko się nie śmiej. - Odsunęła się na bok i odłożyła pędzel. Podszedłem do płótna i... ujrzałem na nim siebie. A raczej swoją niedbałą karykaturę, choć częściowo naprawdę przypominałem siebie. Nie sądziłem, że dziewczyna zdołała przyjrzeć mi się na tyle dobrze, aby stworzyć mój portret z pamięci. Nachodzące za kark, gęste włosy, kilkudniowy, wszędobylski zarost, prosty nos... Zawarła na nim najważniejsze elementy. Uśmiechnąłem się szeroko.

- Nie wstydź się, podoba mi się ten obrazek - przyznałem szczerze. Dziewczyna odgarnęła na bok długie pasma. 

- Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć za to wszystko. - Podeszła do drzwi wyjściowych. - Muszę już iść. Może Liv wróciła do domu, może... może tacie przeszło.

- Zaczekaj! Mam samochód, mogę cię podwieźć.

- Nie, nie mogę przyjąć jeszcze tego, mieszkam niedaleko - odpowiedziała, zakładając na siebie moją koszulę, w której wyglądała jak w worku po ziemniakach. Opatuliła się nią szczelnie i spojrzała mi prosto w oczy.

- Jak ci właściwie na imię? - zapytałem. Dotknęła opuszkami palców klamki, wyraźnie zmieszana.

- Elise. Mam na imię Elise - odpowiedziała cicho. Wyszła na zewnątrz. Obejrzała się ostatni raz, aby rzec: - Dobranoc, Christianie. Do widzenia.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozpłynęła się w mlecznobiałej mgle, tak jakby nie istniała nigdy.

~*~