„Ona”
Wiatr z północy przyprawiał mnie o gęsią
skórkę. Nie tylko był chłodny, powiedziałbym raczej, że w jego zimnych
podmuchach nie znajdowała się krztyna otuchy. Ze wzrokiem ciągle utkwionym w
nieznajomej, zszedłem na bladożółtą połać plaży. Jak we śnie, w którym cel
zdaje się być oddalonym o setki kilometrów, podążałem w jej kierunku, mrużąc
oczy i wyostrzając wzrok. Obute stopy grzęzły w mokrym piachu, spowalniając
chód - miałem chęć wymienić je na skrzydła, dzięki którym mógłbym oszczędzić
czas. I ból nieznajomej. Nie wiedziałem dlaczego, lecz ta świadomość
przenikała do mojej głowy niczym mróz przez tkaniny ubrań podczas śnieżycy w
zimowym, styczniowym dniu, pełnym nienagannej bieli. Szedłem i szedłem, a z
każdym krokiem naradzała się nowa myśl. Po co to robiłem? Czy w każdym innym
dniu wśród ludzi, przejąłbym się nieznaną mi osobą? Czy mam śmiałość ją
zaczepiać, a co najważniejsze, co powiem? Poczynane przez siebie głupstwo
odczułem gorącymi wypiekami, które wstąpiły na moje policzki. Było jednak za
późno na jakiekolwiek rozmyślania, planowanie taktyki i możliwość odejścia do
bezpiecznego domu. Miałem ją na wyciągnięcie ręki. Mógłbym jeszcze rozprostować
palce, a wtedy dotknąłbym jej bladego ramienia, pokrytego gęsią skórką. Stałem
za nią. Do moich nozdrzy dotarły także zapachy. Poczułem stłumioną woń rybiego
odoru, niestarannie ukrytego pod fiołkową nutą, być może perfumami. Oba te
wrażenia zmysłowe łączyły się z sobą, tworząc nieprzyjemną mieszankę, jednak
nie cofnąłem się.
Zefir znad morza znów rozwiał jej cienkie
włosy. Dopiero teraz dostrzegłem, że jasne kosmyki są częściowo wilgotne i
posklejane w grube strąki. Drobne ciało wzdrygnęło się jeszcze bardziej, jak
gdyby wyczuwało obecność nowego przybysza. Dziewczyna nie wykonała żadnych
gwałtownych ruchów. Powoli odwróciła głowę w bok, dzięki czemu mogłem dostrzec
zarys małego, lekko zadziornego nosa. Ponownie objęła się rękoma i zadrżała,
odsuwając się ode mnie na bezpieczniejszą odległość, a lodowate fale obmyły jej
czubki palców u nóg. Były bose, a brązowe sandały, z pewnością nie należące do
tych wyjętych wprost z modnego żurnala, trzymała w ręku. Skórzane paski wpijały
się w delikatne dłonie, tworząc na nich czerwone odbicia. Skromna sukienka
młodej kobiety, biała i obsiana różnobarwnymi, lecz nieco wypłowiałymi już
kwiatami, z bliska przypominała koszulę nocną. Rzadko zdarzało mi się, aby na
sam czyjś widok odczuć szczere współczucie i bynajmniej nie miałem na myśli
ściskających za serce historii, opisywanych w gazetach lub pokazywanych w
telewizji w formie reportażu, a sytuację rzeczywistą, gdy zmierzałem się z kimś
oko w oko.
W końcu ukazała się cała twarz, którą
dokładnie zbadałem zaciekawionym spojrzeniem. Najpierw zwróciłem uwagę na usta,
spierzchnięte i sino-fioletowe, jakby wyssany został z nich kolor naturalny,
różowawy. Dolną wargę miała znacznie pełniejszą od górnej, posiadającej
niewielkie wcięcie i będącej zwyczajnie wąską, pozbawioną zmysłowości. Blade
policzki wcale nie należały do krągłych ani uroczych. Ledwo
widoczne, drobne piegi pokrywały okolice nosa i niskiego czoła. Z całego owalnego oblicza największą wyrazistość
posiadały duże oczy, otoczone długimi rzęsami i o tęczówkach w kolorze
późnowieczornego nieba. W tych oczach znalazłem nie tylko nieme wołanie o
pomoc, ale także smutek, przejmujący całą jej dziewczęcą duszę. Natychmiast
zrobiło mi się przykro od tej wszechobecnej rozpaczy, emanującej od
nieznajomej, drżącej i słabej jak liść na wietrze.
Gdy spojrzała na mnie, przez krótką chwilę
zdołałem wypatrzyć w granatowych tęczówkach błysk ożywienia. Rozchyliła spękane
wargi, jednak nie wydobył się z nich żaden najcichszy dźwięk.
- Przepraszam... czy potrzebuje pani
pomocy? - zapytałem niepewnie, choć sam obraz, jaki prezentowała dziewczyna,
dawał twierdzącą odpowiedź. Pokiwała głową, nieśmiało spuszczając wzrok na
swoje opuszczone już ręce.
- Szukam m-mojej s-siostry - wykrztusiła
zachrypniętym głosem. Słysząc swoje charkotliwe brzmienie, odkaszlnęła,
zakrywając dłonią usta. - Może widział pan ją w okolicy - powiedziała nieco
wyraźniej, a w stwierdzeniu tym znalazł się ton pytający oraz prośba o
wymówienie tego, co mogłoby przynieść jej pocieszenie. Spojrzała na mnie tak
błagalnie, że niemal pękło mi serce, gdy zaprzeczyłem.
- Niestety nie. Od kilku dni nie widziałem
tutaj żywej duszy - rzekłem przepraszająco. Blondynka przygarbiła się i
przygryzła policzek. Rozejrzała się wokół ze szklącymi oczyma. Wyglądała
bezradnie, tak jakby nie wiedziała, co ma ze sobą począć.
- Mogę pomóc ci ją odnaleźć. Ile lat ma
dziewczynka? - spytałem troskliwie. Spotkałem się z dość podejrzliwym
wejrzeniem, lecz w chwilę później wstąpiła w nie nadzieja.
- To moja bliźniacza siostra. Wiem, gdzie
może się znajdować, ale bałam się iść do lasu sama - odparła cicho. - Pana też
się boję - dodała zdławionym głosem, gdy dostrzegła, że całym sobą wyrażam chęć
asystowania w poszukiwaniu zaginionej krewnej. Nie chciałem zostawiać ledwo
powłóczącej nogami biedaczki, ale też nie pragnąłem się narzucać. Uniosłem
swoje dłonie w geście poddania.
- To zrozumiałe, przecież się nie znamy -
mówiłem łagodnie jak do dziecka. - Ale jeśli zmienisz zdanie, wystarczy, że
podejdziesz do mojego domku. - Wskazałem palcem widniejący na wzniesieniu budynek.
- Pan tam mieszka? - zapytała lękliwie,
pocierając obojczyki drobnymi piąstkami.
- Od kilku dni i nie na długo. - Przywołałem na usta uśmiech. - Wynajmuję go.
Odwróciłem się na pięcie w kierunku
łagodnej ścieżki, nie zaglądając przez ramię ani razu.
- Proszę zaczekać! - zawołała głosem, w którym
znajdowała się desperacja. Pokuśtykała ku mnie chwiejnym krokiem. Dopiero
wtedy dostrzegłem na prawej kostce dziewczyny zasklepioną świeżym strupem ranę.
Nie byłem lekarzem, ale czułem, że takie skaleczenie powinno otrzymać solidną
dawkę spirytusu albo wody utlenionej. Musiało ją mocno boleć - przy każdym kroku
wykrzywiała wargi. Podbiegłem do niej, ujmując delikatnie ramię, pokryte
wychłodzoną skórą.
- Co ci się stało?
- Upadłam na skałki, ale to nic takiego.
Muszę znaleźć siostrę - powiedziała, zaciskając palce na moim przegubie. Był to
uścisk słabego, chorego człowieka. - W głębi lasku znajduje się domek, do
którego Liv często ucieka...
~*~
Zanim zagłębiliśmy się w zadrzewionych
terenach, dziewczyna otrzepała podeszwy stóp z piaskowych drobinek, a potem
założyła sandały. Służyłem jej jako podpora, co przyjęła raczej z
wdzięcznością. Znikła gdzieś początkowa nieufność, lecz podejrzewałem, że to z
wyczerpania i typowo dziecięcego podejścia do nieznanych osób. Choć rodzice
ostrzegają przed takimi, dziecku często wystarcza szeroki uśmiech, aby uwierzyć obcemu. Szliśmy powoli, a zewsząd wyłaniały się potężne drzewa iglaste
oraz liściaste. Najwięcej rosło tam wysokich, szczupłych sosen, a zaraz
po nich jesionów, których liście miały łódkowaty kształt i były ułożone na
gałązce w stałym porządku. Zadzierałem głowę na rozłożyste korony, przez które
prześwitywało stalowoszare niebo. Oprócz wielu drzew, w lesie znajdowało się
ubogie poszycie, składające się z nagich krzaków i krzewów. Gdzieniegdzie można
było znaleźć trawy, kwiaty i pojedyncze owocowe krzewiny. Atmosfera tego miejsca
należała do innej niż tej znad morza. Słyszałem wrzaski mew i rybitwów, ale
również śpiew mniejszych, leśnych ptaszyn.
Moja towarzyszka prowadziła mnie znanym sobie szlakiem. Wciąż drżała i nabierałem ochoty na zabranie młodej kobiety do swojego
domu, opatulenie grubym kocem i nakarmienie. Tego nie powiedziałem rzecz jasna,
lecz martwiłem się stanem jej zdrowia. Oddychała ciężko, dążąc uparcie
do celu wyprawy. Zastanawiałem się nad losem obu sióstr; tej, która szła przy moim boku i tej, która nagle ulotniła się. O
nic nie pytałem, jeszcze nie. Po przejściu większego dystansu co chwila
zatrzymywała się, aby odpocząć i załapać dech. Zanim dotarliśmy do owego
tajemniczego domku, musiałem opleść swoją szyję jej ręką.
- Jeszcze kawałeczek - wysapała,
przymykając powieki na kilka sekund.
- To jakiś domek na drzewie? - zapytałem.
Zaśmiała się cicho.
- Nie, zwykła szopa po kłusowniczych,
która w dzieciństwie służyła nam za bazę - odpowiedziała wolno, znów krzywiąc się z
bólu. Z niepokojem spojrzałem na poranioną nogę. Z okaleczenia sączyła się krew
i ropa. Przystanąłem.
- Nie dasz rady pójść dalej, trzeba
opatrzyć twoją kostkę - powiedziałem stanowczo. Blondynka jednak pokręciła
głową.
- To tam, niech pan spojrzy.
Około dwadzieścia metrów przed nami, spomiędzy drzew wyłaniał się zarys starego, ciemnego budynku. Po przygodzie ze
stryszkiem miałem dość dziwnych miejsc, lecz postanowiłem poświęcić się
jeszcze raz z dobroci serca. Oparłem blondynkę o najbliższą brzózkę, a sam
pobiegłem w kierunku budy. Kiedy wołałem bliźniaczą zgubę po imieniu, odpowiadał mi tylko szum liści. Obszedłem ponurą dziurę wokół, sprawdziłem
każdy kąt, a przez małe okienko, pozbawione szyby, zajrzałem do środka. Oprócz
gruzów nie znajdywało się tam wiele rzeczy: stare zabawki pokryte pleśnią,
połamane krzesło i strzępy gazet. Powróciłem do swej tymczasowej podopiecznej z żalem, choć
spodziewałem się takiego obrotu spraw.
Blondynka podniosła się z ciężko z kucek.
Nie musiała pytać - wystarczył sam wyraz mojej twarzy. Rozłożyłem bezradnie
ręce, samemu sobie przywodząc na myśl lekarza, obwieszczającego nieudaną
operację.
- Przykro mi, nie ma tam twojej siostry.
Wielkie, niebieskie oczy zaszły łzawą
kurtyną. Spuściła głowę, pozwalając popłynąć słonym kropelkom na sam wierzchołek
nosa. Zsunęła się po pniu drzewa, aby ponownie oklapnąć na leśne runo.
- To była ostatnia deska ratunku -
wyszeptała i pociągnęła nosem. Było mi prawdziwie przykro na jej widok.
Przykucnąłem obok, lecz nie zdołałem się na żaden większy gest.
- Muszę zabrać cię do domu - rzekłem
cicho. Odgarnęła z drobnej twarzyczki włosy i wpatrzyła się we mnie z
prawdziwym strachem.
- Nie, nie, nie... - zaprotestowała,
kręcąc głową. - Nie wpuszczą mnie do domu. Nie bez Liv.
Wstrzymałem oddech. Doznałem czegoś na
kształt oburzenia i gniewu.
- Twoi rodzice? Kazali ci szukać siostry?
- zapytałem, z trudem tłumiąc zbulwersowanie. Choć nie znałem sytuacji,
wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały mi, że ta oto istota ma z nią
najmniej wspólnego.
Ona przytaknęła ze smutkiem.
- Tak. I... ja... jestem głodna - mruknęła
cicho. Podciągnęła kolana pod brodę i zaczęła się bujać, to w przód, to w tył. Nie potrafiłbym
zostawić jej samej w głębi ciemniejącego lasu, więc podążyłem za pierwszą
myślą, jaka wpadła mi do głowy.
- Więc najpierw zabiorę cię do siebie,
dobrze?
Nawet jeśli ucieszyła się na te słowa, to
tylko w głębi serca. Wzruszyła obojętnie ramionami i dźwignęła się do pozycji
stojącej. Jej chód coraz bardziej przypominał mi stąpanie pozbawionej sił
babuleńki. Uniosłem ją bez problemu niczym zwykłego patyka, a gdy zawisła już na obu moich
rękach, natychmiast zasnęła. Cicho kwiliła i wzdrygała się. Ona miała ciało
lekkie i drobne. Ona wyglądała jak poturbowany anioł po nieudanym zejściu z
nieba na ziemię. Ona poruszyła moją duszą w przeciągu niecałej godziny. Ona
sprawiła, że obudziło się we mnie nieznane dotąd uczucie. Miałem wrażenie, że
na rękach niosę nie nieznajomą postać, a swoją własną córeczkę, którą muszę
zanieść do łóżka, opatulić dziecięcą kołderką i podarować na dobranoc krótkiego
całusa. Dopiero pod koniec przeprawy jej ciężar stał się bardziej odczuwalny, jednak byłem już blisko celu.
W domu ułożyłem ją ostrożnie na kanapie i
popędziłem do łazienki po podręczną apteczkę. Gdy powróciłem na dół, siedziała
skulona, osłaniając ciało poduszką. Wyglądała na nieprzytomną oraz
zdezorientowaną, ale na mój widok uśmiechnęła się.
- Przez krótką chwilę zapomniałam o
ostatnich dwóch dniach - bąknęła, onieśmielona.
- Dlaczego akurat ostatnich dwóch? -
spytałem, przemywając ranę letnią wodą. Dziewczyna w rzeczy samej musiała się
potknąć i rozedrzeć na ostrym kamieniu delikatną skórę kostki.
- Bo wtedy Liv zniknęła. Nie wracała do
domu i... - Przełknęła głośno, odwracając wzrok. - Tato przyszedł do mnie w
środku nocy. Wygonił mnie z łóżka, dlatego jestem w koszuli do spania. I...
powiedział, abym bez siostry nie wracała. Uważa, że to ja namawiam ją do złego.
- Więc... Chodzisz tak bezsensownie już od
niemal dwudziestu godzin? - Ponownie ogarnęła mnie złość. Czy rodziciel tej
dziewczyny kompletnie postradał zmysły, czy był zwyczajnym tyranem, znęcającym
się nad własnym dzieckiem? Żałowałem, że ujdzie mu to na sucho.
- Mój ojciec jest rybakiem i często
wypływa na otwarte morze, nawet dzisiaj. Ale mama jest mu całkowicie oddana i
nie chciała mnie wpuścić choćby po cieplejsze ubranie. Kilka razy złapał mnie
deszcz, a nie mam nikogo bliskiego w okolicach. Każdy odsuwa się ode mnie ze
wstrętem - powiedziała, a jej głos nagle przybrał chłód i neutralność, tak
jakby było to zupełnie normalne, że została wyrzucona z własnego domu. Miejsca,
który powinien kojarzyć się z ciepłem ogniska rodzinnego i ostoją. W prawdziwym
szoku słuchałem jej wywodu.
- Dlaczego odsuwają? - zapytałem ze
współczuciem, owijając opatrzoną kostkę bandażem. Blondynka milczała dłuższą
chwilę.
- A nie czuć...? Cuchnę rybami, bo
razem z mamą zajmujemy się tym, co zwiezie tato, a potem sprzedajemy -
powiedziała, wzdrygając się. - Nienawidzę tego, ale nie mam innego wyjścia.
- Co z twoją siostrą? Często ucieka? -
Wraz z zadaniem kolejnego pytania, zdałem sobie sprawę z własnego nietaktu. Z
brzucha dziewczyny rozlegały się głośne burknięcia, a ja bezczelnie tworzyłem
wywiad. Ona nie prosiła o nic, choć nie pozwoliłbym sobie wypuścić jej
z domu w tak mizernym stanie. Zdmuchnęła z kącika ust kosmyk jasnych włosów.
- Liv jest inna niż ja. Ona się buntuje i
ma swoje dziwne towarzystwo. Traktuje mnie jak wroga, ale kiedy ucieka, szuka we mnie
sojuszniczki... Kiedyś kochałam ją jak prawdziwą siostrę, teraz chyba bardziej
jej nie lubię - odpowiedziała szczerze, znów przypominając dziecko, które
zawsze szuka prostych słów do okazania własnych uczuć. Westchnąłem i
pozostawiłem ją na chwilę samą. W kuchni podgrzałem mleko, a później wyłożyłem
na talerz same smakołyki: kilka słodkich rogalików, ciastka i porządny kawał
sklepowego placka. Gdy zaniosłem dziewczynie posiłek, spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Nie patrz tak, tylko jedz - zachęciłem z
uśmiechem, podsuwając jej talerzyk. Przyjęła go ze wzruszeniem, jakiego już
dawno nie widziałem. Obserwowałem ukradkiem, jak zajada. O dziwo, choć głodna,
kosztowała wszystkiego pomału, delektując się. Mleka także nie wypiła jednym
tchem - popijała każdy kęs malutkim łyczkiem. W pewnym momencie zauważyła, że
podglądam ją w tej czynności.
- Dlaczego pan patrzy? - spytała z pełnymi
ustami. Wzruszyłem ramionami.
- Gdybym ja był głodny to wszystko
zniknęłoby z tego talerza w minutę - zaśmiałem się. Odpowiedziała mi tym samym
i cieszyłem się, że na moment zapomniała o dręczących ją problemach. Koniec
końców, nie musiałem przyjmować jej do siebie, ale to uczyniłem. Musiałbym nie
mieć serca, żeby nie pomóc komuś prawdziwie potrzebującemu.
- Mama uczyła mnie, żeby przyjmować każdy gryz, jakby był on moim ostatnim. Dopiero później wyszło na jaw, że dzięki
wolniejszemu jedzeniu powstaje wrażenie sytości, nawet jeśli zje się niewiele -
odparła lekko i powróciła do maślanych rogalików i posłodzonego miodem mleka.
Znów popadłem w chandrę. Rozumiałem ubogość ludzką oraz biedę, ale nie
porażające zachowanie rodziców dziewczyny, które bolało mnie od początku jej
wyznania. Po posiłku, za który podziękowała trzy razy, poszła lżejszym już
krokiem do toalety, aby obmyć twarz. A ja z prawdziwą zadumą stwierdziłem, że
dzięki jej obecności poczułem się mniej samotny, a dom jakby odżył. I choć na
zewnątrz rozpętała się prawdziwa ulewa, gdzieś wewnątrz zaświeciło słońce. Mimo
to wiedziałem, że nic nie trwa wiecznie. Nie miałem pojęcia, co czułem do
dziewczyny, oprócz oczywistej empatii oraz współczucia. Na pewno nie mogłaby
być dla mnie koleżanką ani przyjaciółką, prędzej kimś, kto po otrzymaniu
pomocy, sam rozjaśniłby mój osobisty mrok.
Wróciła do salonu odświeżona i pachnąca
łazienkowym mydełkiem. Podeszła do rozłożonej na środku sztalugi i obeszła ją
dokoła. W jej spojrzeniu zauważyłem prawdziwe zainteresowanie.
- Pan maluje?
Żachnąłem się.
- Żaden pan, mam na imię Christian - sprostowałem
z uśmiechem, czym znów ją zawstydziłem. Czerwony rumieniec oblał nie tylko jej
policzki, ale i brodę oraz nos. Pokazałem dziewczynie całą kolekcję różnych
pędzli, pojemniki na farby i drewniane palety. Cierpliwie tłumaczyłem,
odpowiadałem na każde pytanie, a ona chłonęła wiedzę jak gąbka.
- Dlaczego wszystkie kartki są
niezamalowane? - zapytała z nieukrytym żalem.
- Widzisz, czasem każdego spotyka niemoc
artystyczna i choćby bardzo chciał, nie może stworzyć nic konkretnego -
rzekłem, z powrotem chowając sprzęt do malowania. Ona patrzyła na to z jawnym
smutkiem, klęcząc tuż obok tych wszystkich pudełek.
- Gdybym ja miała takie coś, całymi dniami
malowałabym - mruknęła. Po chwili namysłu wsunąłem w jej drobną rączkę jeden z
cieńszych pędzli.
- Jeśli masz ochotę, spróbuj -
zaproponowałem, otwierając czarną farbę. Zrobiła wielkie oczy, ale zamoczyła
włosie w gęstej mazi. Drżącą ręką musnęła nim płótno i wkrótce całkowicie
oddała się swojemu zajęciu. W międzyczasie sam coś przekąsiłem, umyłem naczynia,
a następnie przygotowałem dla dziewczyny jedną ze swoich cieplejszych koszul.
Wtedy też zdałem sobie sprawę, że nie wiem nawet, jak ona ma na imię. Gdy
pojawiłem się w salonie po niespełna dwudziestu minutach, stała z bezradnie
opuszczonymi rękoma, wpatrując się z przygnębieniem w swoje dzieło.
- Przepraszam, ja... Nie chcę, abyś na to
patrzył - powiedziała, zakrywając obraz ciałem. Spojrzałem na nią zaskoczony. -
No dobrze, możesz... Tylko się nie śmiej. - Odsunęła się na bok i odłożyła
pędzel. Podszedłem do płótna i... ujrzałem na nim siebie. A raczej swoją
niedbałą karykaturę, choć częściowo naprawdę przypominałem siebie. Nie
sądziłem, że dziewczyna zdołała przyjrzeć mi się na tyle dobrze, aby stworzyć
mój portret z pamięci. Nachodzące za kark, gęste włosy, kilkudniowy,
wszędobylski zarost, prosty nos... Zawarła na nim najważniejsze elementy. Uśmiechnąłem się szeroko.
- Nie wstydź się, podoba mi się ten
obrazek - przyznałem szczerze. Dziewczyna odgarnęła na bok długie pasma.
- Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć za
to wszystko. - Podeszła do drzwi wyjściowych. - Muszę już iść. Może Liv wróciła
do domu, może... może tacie przeszło.
- Zaczekaj! Mam samochód, mogę cię
podwieźć.
- Nie, nie mogę przyjąć jeszcze tego,
mieszkam niedaleko - odpowiedziała, zakładając na siebie moją koszulę, w której
wyglądała jak w worku po ziemniakach. Opatuliła się nią szczelnie i spojrzała
mi prosto w oczy.
- Jak ci właściwie na imię? - zapytałem.
Dotknęła opuszkami palców klamki, wyraźnie zmieszana.
- Elise. Mam na imię Elise - odpowiedziała
cicho. Wyszła na zewnątrz. Obejrzała się ostatni raz, aby rzec: - Dobranoc,
Christianie. Do widzenia.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozpłynęła
się w mlecznobiałej mgle, tak jakby nie istniała nigdy.
~*~