„Latarnia morska”
Nocą zabłysło jasne
światło. Z początku drgało niepokojąco pod powiekami, powoli wyrywając mnie z
bezpiecznych objęć Morfeusza. Głęboki sen przerodził się w płytki, aż w końcu
otworzyłem oczy i rozejrzałem się zdezorientowany po pokoju. Serce, jak zwykle
w takich sytuacjach, biło zatrważająco szybko, zmywając resztki koszmarów. Zmieniłem
pozycję leżącą na siedzącą, z trudem prostując obolałe plecy i ramiona. Elise,
choć krucha i lekka, jednak pozostawiła po sobie ślad, dzięki któremu nie
musiałem już posądzać jej o bycie duchem. Ostatniego wieczoru, tuż po odejściu
dziewczyny, zastanawiałem się, czy dotarła bezpiecznie do domu, a co
najważniejsze, czy biedaczkę tam przyjęto... Tymczasem sypialnię zalewała
ciemność, zmącona jedynie strumieniem światła, płynącego hen znad morza.
Promienista kula obracała się wokół własnej osi, rozprzestrzeniając swój blask
w każdą stronę świata. Wyszedłem o bosych stopach na balkon, patrząc w dal.
Latarnia morska żyła własnym życiem, zamkniętym w wysokiej wieży, ale
rozjaśniała mrok Vrist i Morza Północnego.
Zimny, porywisty wiatr bił mnie po twarzy; pochłaniał
każdy milimetr ciała przez materiał dresów. Silnie wzbudzona woda zakrywała
brzeg. Wydawało mi się, że z każdą falą zjada coraz większą część plaży, lecz
ona wreszcie ustępowała, aby za moment znów powrócić ze wzmożoną mocą.
Towarzyszył temu hałaśliwy szum i bynajmniej nie był to przyjemny, miły dla
ucha dźwięk, taki jak w ciepły, spokojny dzień nad cichym akwenem. Morze także
posiadało różne oblicza i w tamtej chwili pokazywało jedno ze swoich
najbardziej upiornych, zatrważających i zmuszających człowieka do odejścia.
Zupełnie tak, jakby wody pragnęły wygnać mnie ze swojego przedstawienia,
poprosiły o pomoc rzęsisty deszcz. Chłodne krople topiły się w moich włosach,
spływały po nagiej skórze rąk, rozpadały się, a ich okrągły kształt przeradzał
się w zwykłą małą plamkę. Ja jednak stałem twardo w jednym miejscu, nie mogąc
oderwać wzroku od roztaczającego się przede mną piekła. Nawet chmury, czarne i
nisko zwisające nad wodą, wydawały się wyjątkowo nieprzyjazne. W niczym nie
przypominały białych obłoczków z najsławniejszych malarskich dzieł na świecie,
puchowych i uroczych, zapraszających do wtopienia w nie twarzy. Gdy tak stałem,
raz po raz oblewany światłem, naszły mnie rozmyślania o ojcu. Nie potrafiłem
powrócić do względnie ciepłego łóżka i tam posyłać modlitwy do dawno
zaginionego rodziciela. Musiałem poczuć to, co czuł on, być może w noc swej
śmierci… Chłostany przez ulewę, roztargniony przez strach, wyzbyty z wszelkich
myśli i chwytający brzytwy, aby tylko zdołać uratować swoją łódź. Sztormy nadmorskie często zwiastują swoje nadejście. Wtedy pogoda ulega diametralnym
zmianom, zwłaszcza, jeśli idzie o powietrze. Tato mi mówił, gdy byłem małym
chłopcem, że zawsze wyczuwa w nim napięcie i sól, jak gdyby smakował jej
właśnie prosto z solniczki. Dla mnie była to niezwykle interesująca nowina,
która później przekształciła się w czyste głupstwo, a po wielu latach trafiła
do sanktuarium w głębi serca, gdzie przechowywałem wszystkie wspomnienia
związane z ojcem... Niekiedy jednak sztormy przychodziły niespodziewanie, w mgnieniu oka.
Severin Høgh kochał wodę. W wieku sześciu lat podjął naukę
pływania, a nieco później brał już udział w szkolnych zawodach pływackich. Do
domu przywoził puchary oraz medale, rzadziej jedynie dyplomy z podziękowaniami
za uczestnictwo. Miał prawdziwy talent, mógł zostać zawodowym pływakiem, lecz
rozpościerającą się przed nim wizję kariery porzucił na cześć samotnego
dryfowania po morzach i oceanach. Prawdziwej pasji nie przerwały narodziny jego
dzieci. Cieszył się, starał się być przykładnym ojcem, ale w jego oczach
pojawiał się żar tylko wtedy, gdy wyruszał do pracy. Chadzał własnymi ścieżkami
niczym kot, badając głębie, jakie kryły się za gładkimi taflami wód. Jeżeli owe
głębie odebrały głowę pewnej duńskiej rodziny, prawdopodobnie dostały ją
szczęśliwą… Nieważne, że zostawił ją zdaną na łaskę czasu, który przemijając,
uśmierzał odrobinę bólu. Niewiele, ale jednak. I choć cała nasza trójka powinna
nienawidzić wszelkich zbiorników wodnych, wyrzekła się ich tylko matka. Nora i ja
stawialiśmy im czoło, najlepiej zdając sobie sprawę z tego, że nic nie odda nam
taty. Tak samo bezsensowna była rozpacz i łzy, być może nawet bardziej od
chorej awersji do miejsca, w którym zaginął...
Zapamiętałem go jako żywiołowego, wesołego
człowieka, który bywał tajemniczy i nigdy nie zdradzał powierzonych mu
sekretów. Trzymał je wszystkie zamknięte głęboko w umyśle. Nigdy nie wyśmiewał
się z najgłupszych nawet ambicji, moich dziecięcych marzeń, a gdy kogoś dopadł
problem, nie zbywał tej osoby machnięciem ręki - pomimo że nie posiadał wiele
czasu. Minęło kilkanaście lat, lecz nadal pamiętałem jego uśmiech, szczere oczy
o barwie południowego nieba i gest, jakim przywoływał swoje dzieci na kolana.
Wspólne chwile z tatą teraz przywodziły na myśl zdjęcia, przeskakujące z
jednego na drugie na szybko przesuwanym przezroczu. Były małe i krótkie, ale
znaczyły więcej niż tysiąc innych relikwii. Zaginął na Morzu Norweskim. Przed
ostatnią wyprawą obiecywał, że zjawi się dokładnie dwa dni przed moimi dwunastymi
urodzinami. Kiedy nie wrócił do domu, u progu drzwi stanęło jedynie
rozczarowanie. Później obawa ogarnęła wszystkich domowników. Mały solenizant
nie otrzymał prezentu, lecz tragiczną wieść. Nadzieja na odnalezienie ojca
malała, malała, malała... Wreszcie znikła z tematów rodzinnych rozmów, a jej
nikły płomyk utrzymał się jedynie gdzieś w przepaściach duszy, a raczej na krawędziach.
Z chwilowego letargu wydobył mnie piorun,
który na wskroś przeciął niebo i chmury. Pod wpływem zimnego deszczu,
wzmagającego się z każdą kolejną sekundą, drżałem na całym ciele. Strugi wody
spływały z każdej możliwej kończyny, nosa, ust i brody. Huki oraz grzmoty
zwiastowały rychłe nadejście burzy, a tę zdecydowanie wolałem przeczekać w
przytulnym domku. Sięgnąłem dłonią po klamkę, ale natrafiłem na pustą ścianę,
twardą i bezlitosną. Zaskoczony, obróciłem się plecami do sceny morskiego sztormu.
Istotnie, przed sobą nie miałem ani okna, ani drzwi do sypialni. Tylko ciemna,
złowieszcza nicość... Zrozumiałem, że znajduję się w realistycznym śnie,
poświęconym rozmyślaniom w pobliżu epicentrum sztormu. Zastanawiałem się,
dlaczego odczuwam odrętwienie, chłód i strach, tak jakbym nie znajdował się we
własnej podświadomości, a w realnym świecie. W tej scenie nie było żadnego
źdźbła z mistycznych marzeń sennych, nic pozazmysłowego, jedynie świadomość, że
wszystko rozgrywa się naprawdę. Złapałem za metalową poręcz balustrady,
przerzucając przez nią nogę. Nie wiedziałem, dlaczego to robię, ani co pchnęło
mnie do takiego czynu. Gdzieś głęboko kołował się pomysł, aby sprawdzić czy
miałem do czynienia z jawą, czy z kolejnym koszmarem. Kiedy jednak spojrzałem w
dół, odnajdując tam bezdenną przepaść, nadszedł nie tylko strach, ale prawdziwe
przerażenie. Czułem w ustach coś słonego, a smak ten wnikał w każdy zakamarek
jamy ustnej, podchodząc do gardła i dalej, przez przełyk do żołądka.
Wstrzymałem oddech, ale woda napierała, usiłując
skąd pomysł, że to woda?
wypełnić mnie całego. Nie nadążałem za
połykaniem jej, a odruchowo zaczerpnięty dech przyniósł falę bólu. Dostała się
wreszcie do płuc, rozrywając je na strzępy. Pęcherzyki pękały jeden po drugim,
ale jej było to na rękę. Była tylko wodą i potrafiła przybrać każdy kształt,
wypełnić każdą najmniejszą lukę. Dusiłem się. Nieznana siła rzuciła mnie z
powrotem na podłogę balkonu. Uderzony w głowę, powoli traciłem przytomność. W
tle rozgrywał się teatr natury, wściekle rycząc i waląc z przejęciem o skały.
Gdzieś przez szparę w balustradzie, daleko na morzu, dostrzegłem biały cień.
Wytężyłem ostatkami woli wzrok, a gdy na tamtą część morza padło światło,
błogosławiona latarnia morska
nieznany zarys przekształcił się w białą
szalupę, przewróconą i bezwładnie dryfującą po morzu. Rozpoznałem na boku niebieskie
napisy, które wiele lat temu ojciec wymalował na swej nowo zakupionej łodzi.
Było to połączenie imienia Nory i mojego. Christianora wałęsała się
bezsensownie po wodzie. Zgubiła gdzieś swego właściciela, prawdopodobnie gdzieś
niedaleko rozpościerał się jego własny grób. Biedna Christianora, wkrótce miała
rozbić się o skały norweskiego brzegu, pusta i tajemnicza. Wielu ludzi ginęło
na morzu, wielu pochłaniał ten sam los. Czułem, że wreszcie dostałem odpowiedź
na pytanie, tkwiące w zawieszeniu od przeszło trzynastu wiosen.
Właśnie przeżyłem śmierć Severina Høgha.
Podczas nawałnicy, jaka nadeszła znikąd, założył kamizelę ratunkową i wyciągnął
również ponton, ciasno zawinięty w kostkę. Nie mógł jednak znaleźć pompki, którą kilka dni
wcześniej podebrałem do naprawienia materacyku, wykorzystywanego do zabaw. Miałem ją
wrzucić z powrotem do skrzynki taty, ale zgubiłem ją, a potem ze strachu nakłamałem, że faktycznie
zwróciłem sprzęt. Ojciec niczego nie sprawdził, choć robił to przed każdą
wyprawą. Ślepo uwierzył swojemu jedynemu synkowi, zresztą było to nic
nieznaczącego. Tylko głupia, wstrętna pompka... Coś, co jednak mogło uratować
mu życie. Co zdarzyło się potem? Odkrył, że go oszukałem. Poczuł złość, ale
tylko chwilową, bo adrenalina wzięła nad nim górę, instynkt samozachowawczy
wydarł się z piersi wraz z przeraźliwym krzykiem. Nie potrafił sprecyzować, za
co mógłby się zabrać, jednak jakiegokolwiek kroku by nie poczynił, z
południowej strony nadchodziła ogromna fala. Ta sama wkrótce przewróciła jego
łódź jak zapałkę, jak nijakie jestestwo. Przed upadkiem do wody, tato
wleciał z impetem do wnętrza szalupy, nabijając się na coś ostrego, co przebiło kamizelkę -
ostatnią deskę ratunku. Kolejna porcja wody przykryła go całkowicie, zaciągając
ochoczo w głąb siebie... Zachłysnął się wodą, a śmierć zebrała swoje
żniwo.
Gdybym tylko nie uwziął się na ten cholerny
materacyk, gdybym przyznał się do winy, nadal posiadałbym pełną rodzinę.
Wszystko stracone. Nie żył przeze mnie. Przez swoje kochane, słodkie niegdyś
dziecko, które sadzał na kolanach podczas wypalania fajki. Opowiadał mi wtedy o
swoich podróżach, czasem zbyt ubarwionych i wymyślnych, aby mogły należeć do
prawdziwych. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo umiał wciągnąć nawet w
najbardziej nużącą historię. Nie, nie powinienem był tak myśleć. Nie mogłem
oskarżać siebie o ten wypadek, to coś, co zdarzyło się po prostu, bo
los jest okrutny
nadszedł moment ojca na śmierć. Wierzyłem,
że każdy ma zaplanowane to w kartach nieba. Moment śmierci. Ostatni płomyk
nadziei zgasł, pozostawiając po sobie nicość. Na przemian oblewał mnie gorąc,
potem upiornie trupi chłód.
Światło latarni morskiej zgasło. Czyżbym
zemdlał, czy sam umarł?
Nie, to jeszcze nie ta chwila.
~*~
Łóżko. Słowo tak ciepłe, przyjemne i
kojarzące się z chwilą relaksu. Obudziłem się właśnie w nim, co stanowiło
połowę sukcesu. Nie leżałem poturbowany ani przemoknięty do suchej nitki na
balkonie, nie drżałem z zimna, ani też nie cierpiałem żadnych spazmów. Sen
pozostawił po sobie gorycz i żałość, ale snami na ogół nie należało się
przejmować. Jak widać, fantazja ponosiła mnie nawet w chwili zupełnej
nieświadomości. Przez kilka minut spoczywałem spokojnie, wpatrując się w zalany
słońcem sufit i słuchając szumu morza, miarowego jak oddech śpiącego.
Pozostawiłem daleko w tyle to, czego jeszcze niedawno byłem świadkiem, pragnąć
przywitać nowy dzień. Czułem nadchodzące pokłady weny i miałem nadzieję, że wszystko
będzie sprzyjało w napisaniu pierwszego rozdziału. Ostatni, jaki wyszedł
spod moich palców, wylądował w koszu na śmieci, niewart nawet wglądu ani
poprawek. Potrzebowałem stworzenia czegoś wyjątkowego, wciągającego, lepszego
od zwyczajnego bazgrolenia po kartce.
Przeciągnąłem się leniwie, niemal
natychmiast zwijając się do pozycji embrionalnej. Na tyle głowy wybuchł
pulsujący, tępy ból, a gdy przytknąłem do uszkodzonego miejsca palce, wyczułem
pod skórą guz wielkości średniego kasztana. Jęknąłem z przerażeniem,
podciągając nogi i wstając powoli. Na białej pościeli widniały szare smugi oraz
wilgotne plamy, na pogniecionej poduszce - nikłe ślady krwi. Powłóczyłem nogami
do łazienki. Nie chciałem patrzeć na swoje lustrzane odbicie, odkręciłem jedynie
kurek z lodowato zimną wodą i przemyłem szybko twarz. Ciężko byłoby mi spojrzeć
we własne oczy, być może ujrzałbym tam sumienie nieświadomego mordercy.
Czy naprawdę przyczyniłem się do śmierci
ojca? Sen snem, ale wszystko podpowiadało mi, że mogła być to najprawdziwsza
prawda. Z dłońmi opartymi o białą umywalkę myślałem, wpatrując się w
zardzewiały odpływ. Wreszcie, z niemałym trudem, podniosłem głowę i zerknąłem z
przestrachem w zwierciadło.
Co się ze mną działo? Wymarzony domek nad morzem
zaczynał sprawiać, że obawiałem się własnego cienia. Nachodziły mnie wizje,
dziwne sny, a dodatkowo odkryłem w sobie zdolności do lunatykowania, choć nigdy
takowych nie wykazywałem. Twarz młodego mężczyzny była blada i wyraźnie
zmęczona. Nieogolona, poszarzała, mizerna, jak po nieprzespanej, pełnej
męczącej pracy nocki. Spojrzałem w swoje jasnobłękitne oczy, wyglądające na
jakieś płytkie, pozbawione wigoru. Tęczówki wirowały nerwowo, badając oblicze
właściciela. Przysiągłbym, że lepiej już prezentowałem się na rysunku Elise.
Tam przynajmniej dorysowała mi uśmiech.
Nie potrafiłem myśleć w tamtej chwili o tej
młodej dziewczynie. Zbyt wiele przeszedłem w nocy, choć niczego nie rozumiałem.
Czy była to wizja, czy zwykłe urojenia wyobraźni, czy wskazówka... Wybiegłem z
łazienki i z powrotem pognałem na balkon, omal nie przewracając się o własne
rzeczy. Sięgnąłem wzrokiem daleko na morze, przekonując się o tym, jak bardzo
było ono łagodne. Jak pies łaknący pogłaskania po głowie albo podrapania za
uchem.
Po łajbie ojca nie było śladu, nawet nie mogłem przypomnieć
sobie miejsca, w którym ją widziałem. Christianora uleciała w niepamięć wraz z
najważniejszymi szczegółami snu. Rozdzierały mnie skrajne emocje, od chęci
roześmiania się, do potrzeby szczerego zaszlochania. Nie wybrałem ani jednego,
ani drugiego. Przybrałem na twarz kamienną maskę, pożegnałem nadmorską bryzę i
poszedłem przywitać kubek porannej kawy.
O dziwo, wcale nie smakowała. Jej rozkoszny aromat
omijał przejętą myślami głowę i każdy zawarty w niej zmysł. Przez okno kuchenne
również widziałem latarnię morską. Starą, majestatyczną i na swój sposób
złowrogą. Spontanicznie wylałem resztki czarnej cieczy do zlewu, narzuciłem na
plecy kurtkę, po czym wyszedłem z domu, nakierowując swe energiczne kroki
wprost do zejścia na plażę.
A stamtąd do latarni morskiej.
~*~
Pewnie sporo błędów, ale wszystko poprawię! Mam nadzieję, że się nie pogubiliście. Zwolenników dialogów przepraszam za 4,5 strony opisów :)