Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

6.

„Latarnia morska”

Nocą zabłysło jasne światło. Z początku drgało niepokojąco pod powiekami, powoli wyrywając mnie z bezpiecznych objęć Morfeusza. Głęboki sen przerodził się w płytki, aż w końcu otworzyłem oczy i rozejrzałem się zdezorientowany po pokoju. Serce, jak zwykle w takich sytuacjach, biło zatrważająco szybko, zmywając resztki koszmarów. Zmieniłem pozycję leżącą na siedzącą, z trudem prostując obolałe plecy i ramiona. Elise, choć krucha i lekka, jednak pozostawiła po sobie ślad, dzięki któremu nie musiałem już posądzać jej o bycie duchem. Ostatniego wieczoru, tuż po odejściu dziewczyny, zastanawiałem się, czy dotarła bezpiecznie do domu, a co najważniejsze, czy biedaczkę tam przyjęto... Tymczasem sypialnię zalewała ciemność, zmącona jedynie strumieniem światła, płynącego hen znad morza. Promienista kula obracała się wokół własnej osi, rozprzestrzeniając swój blask w każdą stronę świata. Wyszedłem o bosych stopach na balkon, patrząc w dal. Latarnia morska żyła własnym życiem, zamkniętym w wysokiej wieży, ale rozjaśniała mrok Vrist i Morza Północnego.
Zimny, porywisty wiatr bił mnie po twarzy; pochłaniał każdy milimetr ciała przez materiał dresów. Silnie wzbudzona woda zakrywała brzeg. Wydawało mi się, że z każdą falą zjada coraz większą część plaży, lecz ona wreszcie ustępowała, aby za moment znów powrócić ze wzmożoną mocą. Towarzyszył temu hałaśliwy szum i bynajmniej nie był to przyjemny, miły dla ucha dźwięk, taki jak w ciepły, spokojny dzień nad cichym akwenem. Morze także posiadało różne oblicza i w tamtej chwili pokazywało jedno ze swoich najbardziej upiornych, zatrważających i zmuszających człowieka do odejścia. Zupełnie tak, jakby wody pragnęły wygnać mnie ze swojego przedstawienia, poprosiły o pomoc rzęsisty deszcz. Chłodne krople topiły się w moich włosach, spływały po nagiej skórze rąk, rozpadały się, a ich okrągły kształt przeradzał się w zwykłą małą plamkę. Ja jednak stałem twardo w jednym miejscu, nie mogąc oderwać wzroku od roztaczającego się przede mną piekła. Nawet chmury, czarne i nisko zwisające nad wodą, wydawały się wyjątkowo nieprzyjazne. W niczym nie przypominały białych obłoczków z najsławniejszych malarskich dzieł na świecie, puchowych i uroczych, zapraszających do wtopienia w nie twarzy. Gdy tak stałem, raz po raz oblewany światłem, naszły mnie rozmyślania o ojcu. Nie potrafiłem powrócić do względnie ciepłego łóżka i tam posyłać modlitwy do dawno zaginionego rodziciela. Musiałem poczuć to, co czuł on, być może w noc swej śmierci… Chłostany przez ulewę, roztargniony przez strach, wyzbyty z wszelkich myśli i chwytający brzytwy, aby tylko zdołać uratować swoją łódź. Sztormy nadmorskie często zwiastują swoje nadejście. Wtedy pogoda ulega diametralnym zmianom, zwłaszcza, jeśli idzie o powietrze. Tato mi mówił, gdy byłem małym chłopcem, że zawsze wyczuwa w nim napięcie i sól, jak gdyby smakował jej właśnie prosto z solniczki. Dla mnie była to niezwykle interesująca nowina, która później przekształciła się w czyste głupstwo, a po wielu latach trafiła do sanktuarium w głębi serca, gdzie przechowywałem wszystkie wspomnienia związane z ojcem... Niekiedy jednak sztormy przychodziły niespodziewanie, w mgnieniu oka.

Severin Høgh kochał wodę. W wieku sześciu lat podjął naukę pływania, a nieco później brał już udział w szkolnych zawodach pływackich. Do domu przywoził puchary oraz medale, rzadziej jedynie dyplomy z podziękowaniami za uczestnictwo. Miał prawdziwy talent, mógł zostać zawodowym pływakiem, lecz rozpościerającą się przed nim wizję kariery porzucił na cześć samotnego dryfowania po morzach i oceanach. Prawdziwej pasji nie przerwały narodziny jego dzieci. Cieszył się, starał się być przykładnym ojcem, ale w jego oczach pojawiał się żar tylko wtedy, gdy wyruszał do pracy. Chadzał własnymi ścieżkami niczym kot, badając głębie, jakie kryły się za gładkimi taflami wód. Jeżeli owe głębie odebrały głowę pewnej duńskiej rodziny, prawdopodobnie dostały ją szczęśliwą… Nieważne, że zostawił ją zdaną na łaskę czasu, który przemijając, uśmierzał odrobinę bólu. Niewiele, ale jednak. I choć cała nasza trójka powinna nienawidzić wszelkich zbiorników wodnych, wyrzekła się ich tylko matka. Nora i ja stawialiśmy im czoło, najlepiej zdając sobie sprawę z tego, że nic nie odda nam taty. Tak samo bezsensowna była rozpacz i łzy, być może nawet bardziej od chorej awersji do miejsca, w którym zaginął...

Zapamiętałem go jako żywiołowego, wesołego człowieka, który bywał tajemniczy i nigdy nie zdradzał powierzonych mu sekretów. Trzymał je wszystkie zamknięte głęboko w umyśle. Nigdy nie wyśmiewał się z najgłupszych nawet ambicji, moich dziecięcych marzeń, a gdy kogoś dopadł problem, nie zbywał tej osoby machnięciem ręki - pomimo że nie posiadał wiele czasu. Minęło kilkanaście lat, lecz nadal pamiętałem jego uśmiech, szczere oczy o barwie południowego nieba i gest, jakim przywoływał swoje dzieci na kolana. Wspólne chwile z tatą teraz przywodziły na myśl zdjęcia, przeskakujące z jednego na drugie na szybko przesuwanym przezroczu. Były małe i krótkie, ale znaczyły więcej niż tysiąc innych relikwii. Zaginął na Morzu Norweskim. Przed ostatnią wyprawą obiecywał, że zjawi się dokładnie dwa dni przed moimi dwunastymi urodzinami. Kiedy nie wrócił do domu, u progu drzwi stanęło jedynie rozczarowanie. Później obawa ogarnęła wszystkich domowników. Mały solenizant nie otrzymał prezentu, lecz tragiczną wieść. Nadzieja na odnalezienie ojca malała, malała, malała... Wreszcie znikła z tematów rodzinnych rozmów, a jej nikły płomyk utrzymał się jedynie gdzieś w przepaściach duszy, a raczej na krawędziach.

Z chwilowego letargu wydobył mnie piorun, który na wskroś przeciął niebo i chmury. Pod wpływem zimnego deszczu, wzmagającego się z każdą kolejną sekundą, drżałem na całym ciele. Strugi wody spływały z każdej możliwej kończyny, nosa, ust i brody. Huki oraz grzmoty zwiastowały rychłe nadejście burzy, a tę zdecydowanie wolałem przeczekać w przytulnym domku. Sięgnąłem dłonią po klamkę, ale natrafiłem na pustą ścianę, twardą i bezlitosną. Zaskoczony, obróciłem się plecami do sceny morskiego sztormu. Istotnie, przed sobą nie miałem ani okna, ani drzwi do sypialni. Tylko ciemna, złowieszcza nicość... Zrozumiałem, że znajduję się w realistycznym śnie, poświęconym rozmyślaniom w pobliżu epicentrum sztormu. Zastanawiałem się, dlaczego odczuwam odrętwienie, chłód i strach, tak jakbym nie znajdował się we własnej podświadomości, a w realnym świecie. W tej scenie nie było żadnego źdźbła z mistycznych marzeń sennych, nic pozazmysłowego, jedynie świadomość, że wszystko rozgrywa się naprawdę. Złapałem za metalową poręcz balustrady, przerzucając przez nią nogę. Nie wiedziałem, dlaczego to robię, ani co pchnęło mnie do takiego czynu. Gdzieś głęboko kołował się pomysł, aby sprawdzić czy miałem do czynienia z jawą, czy z kolejnym koszmarem. Kiedy jednak spojrzałem w dół, odnajdując tam bezdenną przepaść, nadszedł nie tylko strach, ale prawdziwe przerażenie. Czułem w ustach coś słonego, a smak ten wnikał w każdy zakamarek jamy ustnej, podchodząc do gardła i dalej, przez przełyk do żołądka. Wstrzymałem oddech, ale woda napierała, usiłując

skąd pomysł, że to woda?

wypełnić mnie całego. Nie nadążałem za połykaniem jej, a odruchowo zaczerpnięty dech przyniósł falę bólu. Dostała się wreszcie do płuc, rozrywając je na strzępy. Pęcherzyki pękały jeden po drugim, ale jej było to na rękę. Była tylko wodą i potrafiła przybrać każdy kształt, wypełnić każdą najmniejszą lukę. Dusiłem się. Nieznana siła rzuciła mnie z powrotem na podłogę balkonu. Uderzony w głowę, powoli traciłem przytomność. W tle rozgrywał się teatr natury, wściekle rycząc i waląc z przejęciem o skały. Gdzieś przez szparę w balustradzie, daleko na morzu, dostrzegłem biały cień. Wytężyłem ostatkami woli wzrok, a gdy na tamtą część morza padło światło,

błogosławiona latarnia morska

nieznany zarys przekształcił się w białą szalupę, przewróconą i bezwładnie dryfującą po morzu. Rozpoznałem na boku niebieskie napisy, które wiele lat temu ojciec wymalował na swej nowo zakupionej łodzi. Było to połączenie imienia Nory i mojego. Christianora wałęsała się bezsensownie po wodzie. Zgubiła gdzieś swego właściciela, prawdopodobnie gdzieś niedaleko rozpościerał się jego własny grób. Biedna Christianora, wkrótce miała rozbić się o skały norweskiego brzegu, pusta i tajemnicza. Wielu ludzi ginęło na morzu, wielu pochłaniał ten sam los. Czułem, że wreszcie dostałem odpowiedź na pytanie, tkwiące w zawieszeniu od przeszło trzynastu wiosen.

Właśnie przeżyłem śmierć Severina Høgha. Podczas nawałnicy, jaka nadeszła znikąd, założył kamizelę ratunkową i wyciągnął również ponton, ciasno zawinięty w kostkę. Nie mógł jednak znaleźć pompki, którą kilka dni wcześniej podebrałem do naprawienia materacyku, wykorzystywanego do zabaw. Miałem ją wrzucić z powrotem do skrzynki taty, ale zgubiłem ją, a potem ze strachu nakłamałem, że faktycznie zwróciłem sprzęt. Ojciec niczego nie sprawdził, choć robił to przed każdą wyprawą. Ślepo uwierzył swojemu jedynemu synkowi, zresztą było to nic nieznaczącego. Tylko głupia, wstrętna pompka... Coś, co jednak mogło uratować mu życie. Co zdarzyło się potem? Odkrył, że go oszukałem. Poczuł złość, ale tylko chwilową, bo adrenalina wzięła nad nim górę, instynkt samozachowawczy wydarł się z piersi wraz z przeraźliwym krzykiem. Nie potrafił sprecyzować, za co mógłby się zabrać, jednak jakiegokolwiek kroku by nie poczynił, z południowej strony nadchodziła ogromna fala. Ta sama wkrótce przewróciła jego łódź jak zapałkę, jak nijakie jestestwo. Przed upadkiem do wody, tato wleciał z impetem do wnętrza szalupy, nabijając się na coś ostrego, co przebiło kamizelkę - ostatnią deskę ratunku. Kolejna porcja wody przykryła go całkowicie, zaciągając ochoczo w głąb siebie... Zachłysnął się wodą, a śmierć zebrała swoje żniwo. 

Gdybym tylko nie uwziął się na ten cholerny materacyk, gdybym przyznał się do winy, nadal posiadałbym pełną rodzinę. Wszystko stracone. Nie żył przeze mnie. Przez swoje kochane, słodkie niegdyś dziecko, które sadzał na kolanach podczas wypalania fajki. Opowiadał mi wtedy o swoich podróżach, czasem zbyt ubarwionych i wymyślnych, aby mogły należeć do prawdziwych. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo umiał wciągnąć nawet w najbardziej nużącą historię. Nie, nie powinienem był tak myśleć. Nie mogłem oskarżać siebie o ten wypadek, to coś, co zdarzyło się po prostu, bo

los jest okrutny

nadszedł moment ojca na śmierć. Wierzyłem, że każdy ma zaplanowane to w kartach nieba. Moment śmierci. Ostatni płomyk nadziei zgasł, pozostawiając po sobie nicość. Na przemian oblewał mnie gorąc, potem upiornie trupi chłód.

Światło latarni morskiej zgasło. Czyżbym zemdlał, czy sam umarł?

Nie, to jeszcze nie ta chwila.

~*~

Łóżko. Słowo tak ciepłe, przyjemne i kojarzące się z chwilą relaksu. Obudziłem się właśnie w nim, co stanowiło połowę sukcesu. Nie leżałem poturbowany ani przemoknięty do suchej nitki na balkonie, nie drżałem z zimna, ani też nie cierpiałem żadnych spazmów. Sen pozostawił po sobie gorycz i żałość, ale snami na ogół nie należało się przejmować. Jak widać, fantazja ponosiła mnie nawet w chwili zupełnej nieświadomości. Przez kilka minut spoczywałem spokojnie, wpatrując się w zalany słońcem sufit i słuchając szumu morza, miarowego jak oddech śpiącego. Pozostawiłem daleko w tyle to, czego jeszcze niedawno byłem świadkiem, pragnąć przywitać nowy dzień. Czułem nadchodzące pokłady weny i miałem nadzieję, że wszystko będzie sprzyjało w napisaniu pierwszego rozdziału. Ostatni, jaki wyszedł spod moich palców, wylądował w koszu na śmieci, niewart nawet wglądu ani poprawek. Potrzebowałem stworzenia czegoś wyjątkowego, wciągającego, lepszego od zwyczajnego bazgrolenia po kartce.

Przeciągnąłem się leniwie, niemal natychmiast zwijając się do pozycji embrionalnej. Na tyle głowy wybuchł pulsujący, tępy ból, a gdy przytknąłem do uszkodzonego miejsca palce, wyczułem pod skórą guz wielkości średniego kasztana. Jęknąłem z przerażeniem, podciągając nogi i wstając powoli. Na białej pościeli widniały szare smugi oraz wilgotne plamy, na pogniecionej poduszce - nikłe ślady krwi. Powłóczyłem nogami do łazienki. Nie chciałem patrzeć na swoje lustrzane odbicie, odkręciłem jedynie kurek z lodowato zimną wodą i przemyłem szybko twarz. Ciężko byłoby mi spojrzeć we własne oczy, być może ujrzałbym tam sumienie nieświadomego mordercy.

Czy naprawdę przyczyniłem się do śmierci ojca? Sen snem, ale wszystko podpowiadało mi, że mogła być to najprawdziwsza prawda. Z dłońmi opartymi o białą umywalkę myślałem, wpatrując się w zardzewiały odpływ. Wreszcie, z niemałym trudem, podniosłem głowę i zerknąłem z przestrachem w zwierciadło. 

Co się ze mną działo? Wymarzony domek nad morzem zaczynał sprawiać, że obawiałem się własnego cienia. Nachodziły mnie wizje, dziwne sny, a dodatkowo odkryłem w sobie zdolności do lunatykowania, choć nigdy takowych nie wykazywałem. Twarz młodego mężczyzny była blada i wyraźnie zmęczona. Nieogolona, poszarzała, mizerna, jak po nieprzespanej, pełnej męczącej pracy nocki. Spojrzałem w swoje jasnobłękitne oczy, wyglądające na jakieś płytkie, pozbawione wigoru. Tęczówki wirowały nerwowo, badając oblicze właściciela. Przysiągłbym, że lepiej już prezentowałem się na rysunku Elise. Tam przynajmniej dorysowała mi uśmiech.

Nie potrafiłem myśleć w tamtej chwili o tej młodej dziewczynie. Zbyt wiele przeszedłem w nocy, choć niczego nie rozumiałem. Czy była to wizja, czy zwykłe urojenia wyobraźni, czy wskazówka... Wybiegłem z łazienki i z powrotem pognałem na balkon, omal nie przewracając się o własne rzeczy. Sięgnąłem wzrokiem daleko na morze, przekonując się o tym, jak bardzo było ono łagodne. Jak pies łaknący pogłaskania po głowie albo podrapania za uchem. 

Po łajbie ojca nie było śladu, nawet nie mogłem przypomnieć sobie miejsca, w którym ją widziałem. Christianora uleciała w niepamięć wraz z najważniejszymi szczegółami snu. Rozdzierały mnie skrajne emocje, od chęci roześmiania się, do potrzeby szczerego zaszlochania. Nie wybrałem ani jednego, ani drugiego. Przybrałem na twarz kamienną maskę, pożegnałem nadmorską bryzę i poszedłem przywitać kubek porannej kawy.

O dziwo, wcale nie smakowała. Jej rozkoszny aromat omijał przejętą myślami głowę i każdy zawarty w niej zmysł. Przez okno kuchenne również widziałem latarnię morską. Starą, majestatyczną i na swój sposób złowrogą. Spontanicznie wylałem resztki czarnej cieczy do zlewu, narzuciłem na plecy kurtkę, po czym wyszedłem z domu, nakierowując swe energiczne kroki wprost do zejścia na plażę.

A stamtąd do latarni morskiej.


~*~

Pewnie sporo błędów, ale wszystko poprawię! Mam nadzieję, że się nie pogubiliście. Zwolenników dialogów przepraszam za 4,5 strony opisów :)