Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

8.

„Płonący memorial”

Do domu powróciłem niechętnie. Tym razem uroczy domek, wybudowany na niskim klifie, naprawdę wydał się przerażający, a z jego białych okiennic wyzierała jedna, wzniesiona w chłodne powietrze, prośba. Dom pragnął uczynić ze mnie szaleńca i idiotę, nasyłał koszmarne sny, pełne realizmu i straszliwych wydarzeń. Budząc się, każdego ranka czułem się lepki, tak jakby tuzin pająków owinął moje ciało swoją białą siecią. Szedłem powoli wzdłuż brzegu, obserwując diametralnie zmieniającą się pogodę. W Koldingu nie zauważałem tak drobnych elementów, jak na przykład uciekające za chmurę słońce czy delikatny deszcz, przeradzający się niespiesznie w prawdziwą ulewę. Tam było albo jasno, albo ciemno. Dzień przeradzał się w noc, noc przeradzała się w dzień, a cykl ten stanowił jedynie lichą drobnostkę dla zapracowanego człowieka. Dopiero w otoczeniu natury można było zbliżyć się do niej i wyłapywać każdy jej kaprys. Mimo że niebo zwiastowało nawałnicę, nie wstąpiłem do środka budynku. Usiadłem na pierwszym schodku werandy, odrobinę zabłoconym, co jednak nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zresztą, po rozmowie z Żółwiem wszystko stanowiło bezsensowną kupę błota. Morze, piach, wydmy – je nic nie obchodziło nawet w najmniejszym stopniu, po nich każda rzecz spływała jak woda po kaczce. Dlaczego więc ja miałbym się czymkolwiek przejmować? Zaśmiałem się histerycznie, kopiąc czubkiem wytartego adidasa wystający przy dróżce kamień.

Nie miałem ochoty wpatrywać się w coraz to bardziej niespokojne fale ani rozkoszować przyjemnymi powiewami wiatru. Najmocniej jednak nie chciałem wracać do domu. Złote klucze ciążyły niemiło w kieszeni spodni, podszeptując, że w posesji, do której mają one dostęp, tymczasowo mieszka obłędny człowiek. Wplotłem palce obu dłoni we włosy i począłem kiwać się to w przód, to w tył.

Czy sen naprawdę mógł być tak realistyczny, aby zawierał w sobie jaskrawe światło latarni morskiej? Coś, co prawdopodobnie widywałem wcześniej tylko na ekranie za szkłem telewizora? Doszedłem do wniosku, że zwyczajnie nie mogę mieć tak bujnej wyobraźni. Poza byciem pisarzem, byłem przede wszystkim ludzką istotą, która nie przejawia żadnych zdolności parapsychologicznych. A może to nie ja, ale dom posiadał mroczne tajemnice, mające nienaturalny wpływ? Pan Jorgens w istocie opowiadał niechętnie o wczasowiczach, wynajmujących jego posiadłość i szybko z niej uciekających. Wtedy wydało mi się, że mężczyzna zwyczajnie pragnie mnie wystraszyć, ale teraz… Teraz miałem co do tego spore wątpliwości.

Słyszałem kiedyś, a może czytałem w jakiejś książce, że martwe przedmioty są otoczone aurą ich posiadaczy. Dlaczego zjawisko to miałoby nie działać również na murach? Ściany z pewnością zawierały wiele tajemnic, lecz były tylko ścianami i nie mogły zdradzić ich poprzez mowę, a stare podłogi skrzypiały w miejscach, po których niegdyś poruszali się ludzie z przeszłości. Niektórzy potrafili odczytać nastroje pomieszczeń, emocje dawnych mieszkańców, którymi przesiąkły na wskroś wnętrza. Dopiero teraz zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że to nie są bzdury wyssane z palca, zaczerpnięte z urojonych umysłów na potrzeby kolejnego bzdurnego programu telewizyjnego. Domy naprawdę posiadały swoje niezmierzone sekrety, łaknące do wyjścia z mroku poprzez przesyłanie atmosfery jak fal radiowych. Czy społeczeństwo, z pokolenia na pokolenie coraz mniej wrażliwe, mogłoby przykuć uwagę do takich spraw? Dopóty nie będzie ono wierzyć w nic nadprzyrodzonego, dopóki samo nie zetknie się z czymś ponadprzeciętnym. Moja śliczna nadmorska posiadłość, jeśli kryła w sobie jakiekolwiek zagadki, to bynajmniej nie proste i ociekające radością.

Rodzice Jorgensa wybudowali domek dziesiątki lat temu. Jego matka odeszła od męża, którego miała dość…

Te rozmyślania przyprawiły mnie o gęsią skórkę. Co ja sobie wyobrażałem? Czy do reszty skretyniałem? Nie obróciłem jednak głowy, aby kątem oka zerknąć na domek. Dziwne, ale nie potrafiłem się do tego zmusić. W zamian za to poszedłem do szopy na tyłach i wyciągnąłem z niej bladobłękitnego składaka. Wsiadłszy na rower, ruszyłem z zamiarem udania się w tak zwaną siną dal. Gdy wyjechałem na szosę, przednia opona popsuła plany. Pękła z głośnym hukiem, płosząc chyba wszystką zwierzynę w promieniu jednego kilometra. Klnąc wściekle, przywlokłem pojazd z powrotem, choć musiałem przy okazji walczyć z chęcią porzucenia tego złomu w krzakach. W dodatku nie mogłem pochwalić się trzeźwością. Latarnik okazał się być bardzo hojnym człowiekiem, a co za tym szło, poczęstował mnie jeszcze dwoma kolejnymi piwami. Mimo że nie odczuwałem żadnych poważniejszych skutków ubocznych, to jadąc prawdopodobnie zrobiłbym krzywdę albo sobie, albo innym.

Rzuciłem rower do szopy i zamknąłem kopniakiem drzwi. To samo zrobiłem po wejściu do domu. Ogarniał mnie prawdziwy szał. Sięgnąłem po telefon. W słuchawce panowała głucha cisza, a ja zastanawiałem się, do kogo chcę zadzwonić. Do właściciela? Tak, to byłoby idealne rozwiązanie. Zamaszystymi ruchami poszukiwałem kontaktu do Jorgensa, rozrzucając wokół kartki, długopisy i inne przedmioty. Jego cholerna wizytówka rozpłynęła się w powietrzu, jak ostatnio wszystko, na czym choć odrobinę mi zależało. Musiałem nagadać temu pajacowi. Upragniony numer odnalazłem dopiero po przejrzeniu umowy o najem.

Drżącym palcem wstukiwałem kolejne cyfry, a serce biło mi w piersi jak szalone. Pierwszy sygnał… Drugi sygnał… Trzeci sygnał… Odbieraj! Czwarty sygnał… Piąty sygnał… Szósty sygnał… BIIIP. Odstawiłem na bok telefon. Przez kilkanaście minut krążyłem po przedpokoju niczym sęp, gryząc się z własnymi myślami. Zdecydowałem, że ponownie zadzwonię do niego i nagram się na pocztę głosową, o ile nie raczy podnieść słuchawki! Po kilku długich dźwiękach miły, kobiecy głos oznajmił, że po naciśnięciu jedynki będę mieć możliwość pozostawienia wiadomości, zachęcającej abonenta do późniejszego oddzwonienia.

- Nie ma mnie teraz w domu albo jestem zajęty… no, wiesz, sprawami… hem… prywatnymi. Na pewno skontaktuję się z tobą, o ile zainteresujesz mnie czymś sensownym. Adieu! – głos Jorgensa podziałał jeszcze bardziej irytująco. Informacja niezwykle dowcipna, zupełnie w jego stylu.

- Tutaj Christian – zacząłem i nim zebrałem myśli, odetchnąłem głęboko. Musiałem przyciągnąć go do Vrist, nie zdradzając jednak swoich wątpliwości związanych z miastem i domkiem. To nie była rozmowa na telefon, a w cztery oczy. – Dawno nie dawałeś znaku życia, a ja mam tutaj pewne problemy. Chodzi o… zlew w kuchni. Woda przecieka, nie można nic zrobić. Może sam wpadniesz to zobaczyć? Nie wzywaj póki co hydraulika. Cześć. – Wraz z ostatnim słowem, moje usta rozciągnęły się w złowieszczym uśmiechu. Ściągnąłem kurtkę i poszedłem wziąć kąpiel. Co jak co, ale zapachy w latarni były naprawdę przytłaczające.

Gorąca woda wygoniła ze mnie stan lekkiego, alkoholowego zamroczenia. Na sam koniec wziąłem letni natrysk, przekręcając miarowo kurek w stronę lodowatego strumienia. Pokusiłem się nawet o podśpiewywanie i ciche gwizdanie. Wybrałem bardzo pozytywny utwór The Eagles „Hotel California”. W tym małym pomieszczeniu całkowicie rozluźniłem się, a po przetarciu zaparowanego lustra i obejrzeniu swojego odbicia, zaszalałem jeszcze i ogoliłem brodę, wąsy oraz baki. Półdługie włosy mówiły stanowcze „nie” większej ilości owłosienia.

Po wyjściu z łazienki czułem prawie namacalnie, jak błogie odprężenie ponownie ulatuje niczym dusza z ciała. Miałem wrażenie, że ściany domu przyglądają mi się z wrogością, zastanawiając się, jaki by tu numer mi wywinąć. Sen, mara, a może wizja? Zatrzymałem wzrok na wyjątkowo staroświeckiej tapecie w kwiatki, którą wyłożony był korytarz.

- Na co się gapicie? – zapytałem cicho. – Na przyszłość dobrze wam radzę, zmieńcie płytę, bo wasze przeboje robią się nudne – dodałem głośnym, zbulwersowanym tonem. Za odpowiedź dostałem jedynie milczenie, co przyprawiło mnie o atak chichotu. W głębi serca wiedziałem, jak bardzo niedorzeczny jestem, ale przestała przeszkadzać mi myśl, że zaczynam popadać w czysty obłęd.

Na dworze znów wzeszło słońce. Po przygotowaniu kawy wyszedłem na balkon i z książką w ręku zagłębiłem się wśród puchowych poduszek, ułożonych na wiklinowym krześle. Sądziłem, że wkrótce zacznie padać, ale jednak przejaśniło się. Jak widać, pogoda potrafiła ciągle zaskakiwać. Ja zaś chciałem choć raz poczuć się normalnie, porzucić w chwilową niepamięć wszystkie nieprzyjemne wydarzenia. Nie mogłem pozwolić, aby sny przejęły nade mną kontrolę. Musiałem zachować jasność umysłu, bo przede mną tliła się perspektywa niecałych czterech miesięcy, spędzonych w tym domku. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego tak prędko, wręcz odruchowo dokonałem decyzji o wyjeździe. Lubiłem umiarkowaną spontaniczność, lecz gdybym mógł cofnąć czas, dłużej rozpatrywałbym wszystkie za oraz przeciw. Stało się. Wyjechałem na kraniec Danii, zamieszkałem w przytulnym domku i zakochałem się w morskim krajobrazie. Nie umiałem wyobrazić sobie lepszego miejsca do napisania powieści. Gdzieś jednak w głębinach pojawiały się coraz to nowsze znaki zapytania…

Tajemnice, które rodziły się jedna z drugiej, bombardując marzenia o spokojnym wypoczynku.

Ciepławy wietrzyk otulał moją twarz, niosąc za sobą delikatną, świszczącą kołysankę, a błoga miękkość kolorowych poduch działała usypiająco. Do tego morze, uspokojone i leniwie wyrzucające fale, hipnotyzowało swoim wodnym wdziękiem. Taką pogodę uwielbiałem. Upały ani mrozy nie były dla mnie, ale łagodnie ogrzewające słońce w połączeniu z bryzą zdecydowanie koiły wszystkie zszargane nerwy. Teraz wspomnienie koszmarów stało się tylko pyłkiem kurzu, osiadłym na powiekach zaspanych oczu. Odstawiłem na bok kubek i kryminał Leifa Davidsena, po czym wyciągnąłem nogi, opierając je na balustradzie, a splecione dłonie założyłem na karku.

Czułem, jak okulary zsuwają mi się z nosa, ale nie poprawiłem ich. Po chwili zmierzyły się z klatką piersiową, a stamtąd sturlały się wprost na posadzkę. Cichy brzdęk tłuczonego szkła nie wyrwał mnie z niemrawości. Nagle zapragnąłem skoczyć w objęcia Morza Północnego, powierzając akwenowi całego siebie. Popłynąć wprost do królestwa Neptuna i… zostać tam na wieki. Pochowany w sidłach wody, bo jaki ojciec, taki syn. Z moich ust wydobył się śmiech. To byłoby całkiem ciekawe, podzielić los swojego rodziciela. Może zrozumiałbym, czemu poświęcał życie i czym ryzykował. Od zawsze przedkładał obowiązki nad rodzinę. Podejście godne podziwu czy nie do wybaczenia?

Nie zdążyłem odpowiedzieć na to pytanie. A później spadłem do samych granic podświadomości.

~*~

 Znalazłem się we śnie. Tym razem nie było ani niepokojącego światła, płynącego z latarni morskiej, ani morskiego sztormu, ani tonącego ojca, którego wyciągnięte ręce bezwładnie opadały na taflę wody, godząc się z utratą życia. Był za to zachód słońca nad Lillebælt, wielkim jeziorem duńskim. Gwiazda zdawała się być o wiele większa niż w rzeczywistości. Szkarłatna kula całkowicie przesłaniała niebo, a ostatnie promienie raziły nie mniej od tych z godziny południowej, gdy kula słoneczna zawieszona jest na najwyższym punkcie firmamentu. Oranżowa poświata okrywała całe moje ciało, a za sobą nie zauważyłem nawet wydłużonego cienia, tylko bajecznie rozkwitnięte pąki łąkowych kwiatów, również oblane pomarańczowym rumieńcem słońca. Błękit sklepienia znikł, ustępując miejsca różowym obłokom, prawdziwej feerii ciepłych barw: bursztynowych żółci, pąsów i karminów. Przyjemne ciepło rozchodziło się wokół, a słońce z każdą kolejną sekundą zbliżało się, jak gdyby chciało doznać bliskości człowieka. Tulił mnie rozkoszny blask, w którym mógłbym zatonąć bez reszty i nigdy już nie wracać do pełnej deszczowych dni Skandynawii. Nie przeszkadzała mi własna nagość. Siedziałem blisko brzegu jeziora. Ono nie przybrało koloru niebiańskiego ciepła, pozostawało czarne i nieruchome. Martwe oraz nieprzejrzyste.

Przyglądałem się zjawiskowemu zachodowi, jednak słoneczna tarcza wcale nie pragnęła zapaść w kilkugodzinny sen i pozwolić, by nadszedł zmierzch. Ona wciąż się zbliżała, dotykając już niemal drugiego krańca jeziora. Oślepiało.

- Piękne, prawda? – Gdzieś z boku usłyszałem kobiecy głos. Dziwnie znany, a jednocześnie od bardzo dawna niesłyszany. Obróciłem głowę. Tuż obok siedziała promiennie uśmiechnięta Signe, dziewczyna, z którą byłem związany przez trzy długie lata. Jej ogorzała twarz kontrastowała z jasnymi kosmykami, delikatnie poruszanymi w takcie wiatru. Ja nie czułem żadnych powiewów. Seledynowe tęczówki dawnej kochanki wydawały się teraz złote i przepełnione radością życia, a uroczo przygryziona warga zdradzała oznaki zniecierpliwienia. Zupełnie tak, jakby Signe pragnęła złapać mnie za ręce i zabrać w jakieś tajemnicze miejsce. Nagie piersi kobiety zakrywały długie pasma włosów. Nie tak ją zapamiętałem. Nie jako uroczą, eteryczną rusałkę, która mogłaby być moją muzą. Jej ekspresja raczej przypominała mi tę należącą do Elise.

- Co tutaj robisz? – spytałem cichutko. Szept wydawał się niezwykle odległy i wielokrotnie powracał wraz z echem.

Otoczona białą aurą Signe wzruszyła ramionami, a jej wypielęgnowane brwi uniosły się nieznacznie do góry.

- Jasność – odparła tylko, wyciągając ręce ku słońcu. – Wreszcie czuję się szczęśliwa.

Otwarcie wpatrywała się w zbliżającą się coraz bardziej gwiazdę, której blask wyciskał ze mnie łzy. Mrugałem szybko powiekami, co odrobinę przywodziło na myśl trzepot motylich skrzydeł. Dziewczyna to dostrzegła. Położyła dłoń na moich plecach, a jej skóra wydała się ciepła i lekka, jakby dotyk ten składał się jedynie z letniego podmuchu wiatru.

- Spokojnie – powiedziała, śmiejąc się wesoło. Gdzież była ta ponura, wieczna realistka z zadatkami na pesymistkę?

- Wkrótce jasność mnie pochłonie – dodała, tym razem czule gładząc finezyjne płatki granatowych chabrów.

- Nadchodzi po ciebie? – Wskazałem na słońce, które sunęło już wzdłuż jeziora wprost na nas. Signe skinęła głową, a w geście tym zawarty był cień smutku. – Ale dlaczego?

Promienie zaczęły parzyć. Odsuwałem się, zostawiając niewzruszoną dziewczynę z przodu.

- Christian, nic się nie zmieniłeś. Ciągle zadajesz pytania – westchnęła. Jej usta rozciągnął szeroki, szczery uśmiech. Wciąż pieściła palcem kwiaty.

Przypomniałem sobie nasze poznanie. Były to urodziny wspólnego kolegi, Rasmusa, wyprawiane w kameralnym, młodzieżowym klubie. Zaproszeni byli tylko najbliżsi przyjaciele, którzy właściwie znali się ze sobą od wielu lat. Jedynie Signe i ja – zupełnie obce dla siebie osoby – mierzyliśmy się od samego początku zaciekawionymi spojrzeniami. Później znajomość potoczyła się sama, a mi niewiele brakowało do tego, aby się zakochać w mądrej, wyjątkowo pięknej dziewczynie. Zresztą, siedemnastolatkowie szybko wpadali jak śliwka w kompot… I gdy byłem już stuprocentowo pewny, że to ta jedyna – odeszła. Sama z siebie, nie pozostawiając po sobie nic oprócz goryczy i złamanego serca.
 
- Powiedz mi, dokąd cię zabiera? – Ująłem jej ramię, lecz ona odsunęła się prędko.

- Nie dotykaj mnie, nie chcę pociągnąć cię za sobą – wyszeptała, spuszczając nieśmiało wzrok. – Pamiętaj, że nie wszystkim jest to dane. Niektórzy ciągle tkwią w mroku. – Wstała i otrzepała kolana z niewidzialnego pyłku. Wyciągnęła rękę w kierunku słońca, poruszając delikatnie palcami.

Po części rozumiałem, co miała na myśli, ale nie potrafiłem tego ubrać w słowa ani konkretną całość. Czarne jezioro sugerowało ciemność, o której mówiła, a ogromna gwiazda była jasnością.

- A ja? Gdzie jestem ja? – zawołałem. Blask otaczał Signe, przesłaniając widok dziewczyny. Mych uszu dobiegło tylko jedno krótkie słowo.

Pomiędzy.

Zniknęła wraz ze słońcem. Nagle nastała noc, a kępy soczystych traw przemieniły się w wyschnięte siano. Kwiaty zwiędły, zaś na niebie zawitał księżyc w pełni, oświetlając swoją srebrną łuną taflę martwego jeziora. Oprócz tej satelity na firmamencie nie było nic, zionął czernią… 
 
Skuliłem się z zimna. Gdzieś obok usłyszałem nieprzyjemny syk, z pewnością należący do węża. Odruchowo zerwałem się z nagiej ziemi i w zwolnionym tempie pobiegłem na brzeg, przecinając kilkoma krokami wymarłą łąkę. Sny miały do siebie to, że nasze cele zbliżały się niezwykle powoli. Opadłem na piaszczysty teren bez sił, podkulając nogi, aby smętna woda nie dotknęła ich. Chciałem się już ocknąć z tej drzemki, lecz ilekroć próbowałem zmusić tego cielesnego Christiana do otwarcia powiek, on pogrążał się w spoczynku jeszcze bardziej.

Nagle świat zaczęła przesłaniać mlecznobiała mgła. Zrobiło mi się jeszcze chłodniej i zacząłem dygotać. Próbowałem rozgrzać ramiona dłońmi, ale to nie przynosiło rezultatów. Nie wiem, ile tak trwałem, ale jakiś czas później znów dostrzegłem upiornie blady księżyc. Gęsta kurtyna ustąpiła. Na jeziorze pojawiło się coś nowego. Nad czarną taflą unosił się biały pomnik. Podpłynął gładko niedaleko wybrzeża, a wtedy dostrzegłem, że w kamieniu został wyrzeźbiony jakiś człowiek, w którym… rozpoznałem siebie. Nie był to jednak typowy monument, wykonany na cześć wielkiej osobistości, przedstawionej w walecznej pozie. Uwieczniony w marmurze mężczyzna był chudy, zgarbiony i miał zamknięte oczy, a na jego ubranie składała się długa koszula. Z trudem uświadomiłem sobie, że to moja podobizna, ale wynędzniała i… straszna. Wpatrywałem się w statuę z niedowierzaniem. Jeszcze bardziej byłem w szoku, gdy postać z pomnika uchyliła powieki.

Kamienne gałki oczne wpatrywały się we mnie z czystą nienawiścią. Po chwili z ust z głośnym chrzęstem wydobył się długi język, rozdwojony na końcu. Miałem wrażenie, że patrzę na diabła. Wokół posągu utworzył się ognisty krąg. Z początku płomienie lizały podstawę i nogi tego drugiego Christiana. Później śmiało ogarnęły tułów, ręce i głowę. Oto płonął memorial człowieka, który jeszcze żył…

A może to było kłamstwo i już nie istniałem?

Podmuch wiatru poniósł gorący popiół na wszystkie strony świata. W tej szarej pozostałości zawarte było moje jestestwo. Dziecięce marzenia, wspomnienia, pragnienia o odnalezieniu ojca – chwile z życia poszły z dymem i nie zostało z nich zupełnie nic.

Dlaczego znajdowałem się pomiędzy?

~*~
 
Otworzyłem oczy. Powróciłem na balkon i swoje wygodne, wiklinowe krzesło. Słońce, tym razem należące do rzeczywistego świata, schowało się za błękitnymi obłoczkami, a ja poczułem, że prawdziwie zmarzłem na wietrze. O ile śniony przed kilkoma minutami sen wydawał się niezwykle wyrazisty, wraz z przebudzeniem pozostało z niego zaledwie kilka strzępów. Przeciągnąłem się leniwie, dopiłem wystygłą już kawę i zebrawszy resztę rzeczy (w tym okulary, wyglądające na całkowicie dobre, choć wcześniej myślałem, że szkła się rozbiły), udałem się do domu. Powinienem był zabrać się za jakieś porządki. Nigdy nie byłem typem czyściocha i pedanta, ale też nie należałem do flejtuchów. Zamierzałem już pomyć naczynia, gdy ciszę wokół przerwał dzwonek telefonu. Zadowolony, że pewnie Jorgens przypomniał sobie o swoim sublokatorze, poszedłem odebrać.

Niestety nie był to właściciel, a Nora.

- Wreszcie się do ciebie dodzwoniłam! – powiedziała z wielkim niezadowoleniem.

- Coś się stało?

- Nic, głuptasie. Nie można już porozmawiać z własnym bratem? – spytała. Uśmiechnąłem się pod nosem.

- Gdybym cię nie znał, może nawet bym się ucieszył – odparłem złośliwie, na co siostra zareagowała głośnym śmiechem.

- Taka z ciebie wredna żmija? Więc nawet nie pytam, jak ci idzie praca nad książką. Pewien mały chochlik chce usłyszeć wujka. – Po drugiej stronie usłyszałem cichy trzask, a później w słuchawce rozległ się słodki głosik Madeleine. Kilkuminutowa pogawędka z siostrzenicą przypomniała mi, że w dalszym ciągu nie postawiłem nigdzie ani jej laurki, ani naszego wspólnego zdjęcia. Straszny był ze mnie wujek! Potem Nora znów przejęła dowodzenie.

- Nie będziemy ci już przeszkadzać, co?

- Nie zawadzacie w niczym. Zawsze miło was usłyszeć. – Nagle coś wpadło mi na myśl. – Słuchaj, Nora… Czy matka dzwoniła do mnie ostatnio?

- Hm… Wątpię. Zresztą nie podawałam jej numeru do ciebie. A co? – spytała z ciekawością.

- Nic, po prostu wydawało mi się, że z nią rozmawiałem przez telefon parę dni temu. Może to jakieś zakłócenia – odrzekłem, nieco zmieszany. I zaniepokojony jednocześnie. Kazałem pozdrowić mamę, po czym pożegnałem się i odłożyłem słuchawkę. Mój humor ponownie uległ pogorszeniu. Wróciłem do kuchni, aby zająć się przerwaną wcześniej czynnością.

Nieświadomy, że wkrótce znów zacznie padać i zjawi się ona

~*~

 Pełen symboliki i, co tu dużo mówić, bardzo ważny rozdział. Nie wygląda na to, co? Strasznie szybko mijają te tygodnie, ale jeszcze was pomęczę tym opowiadaniem przez dwadzieścia trzy.
 Hakuno - nie wyrobiłam się z Gryfonką, dlatego tutaj rozdział dedykuję Tobie z okazji urodzin :) Wszystkiego najlepszego!