Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

2.

„Piekielna podróż”


 Obraz za szybami mojego Volkswagena był wyjątkowo przytłaczający. Nieważne, w którą stronę bym nie spojrzał, duńską ziemię spowijała mlecznobiała mgła i deszcz. Już na początku wiedziałem, że nie będzie to najlepsza w moim życiu podróż - samotna tułaczka, gdzieś w okolice Morza Północnego, z pewnością nie mogła do dobrych należeć. Wiedziałem jednak, że rozpoczynam w swoim życiu nowy rozdział, kilkumiesięczny epizod, od którego najbardziej oczekiwałem spokoju od świata i zbawiennej weny, napływającej zewsząd niczym biblijna manna z nieba. Myśl o nowym domu dodawała mi otuchy, dlatego już po kilkunastu minutach odprężyłem się, włączyłem płytę Stinga i pognałem w świat swoich marzeń. W pewnym momencie złe warunki pogodowe na drodze były mi już na rękę, do czasu. Skupiałem się mocno na chwytającej za serce muzyce i nadziei, iż za kilka godzin zasnę w obcym łóżku. O dziwo, "obce łóżko" nie zmartwiło mnie ani nie zniechęciło. Na wszelki wypadek zabrałem także śpiwór z poduszką, nie byłoby więc problemu przespać się na podłodze, za kołysankę mając kojący szum nadpływających i opuszczających brzeg fal morskich.

Gdybym nie ociągał się tak z pakowaniem, najpewniej już byłbym na miejscu. Zdarzało mi się niestety, że między wykonaniem dwóch czynności robiłem długą przerwę, myśląc, sącząc kawę i zajmując się setką innych nieważnych drobiazgów. Nie był to skarb, posiadać taką naturę. Czasem podejmowałem konkretne kroki, brnąc prędko przez  rzeczy, z którymi trzeba się zmierzyć. Czasem czułem się jak ta sójka, nie potrafiąca się wybrać gdziekolwiek, szykująca przygotowania na jakieś wydarzenie przez nieskończenie długi czas.

Czułem, że Nora, moja siostra, miała mi za złe wybranie się w drogę pod wieczór. Mogłem przecież zatelefonować do właściciela domku i poprosić, aby przełożył nasze umówione spotkanie na wcześniejszą godzinę. Mogłem, ale nie przewidziałem koszmarnej pogody, a poza tym nie potrafiłem patrzeć jedynie na siebie i swoje zachcianki. Ludzie wokół mnie mieli swoje życie i musiałem się liczyć z tą sprawą. Rzadko kiedy przejawiałem egoizm, nigdy nie myślałem o sobie jak o pępku świata. Gdyby więc Nora lub, co gorsza, mama, poprosiła mnie o to, abym wybrał się pewnego słonecznego ranka w tę podróż, zapewne odpowiedziałbym coś w stylu, ażeby nie traktowała tej wycieczki jak drogi wprost ku objęciom śmierci, bo nie mam zamiaru zabić się na drzewie. A zresztą, kim jestem, bym wyrywał tego i tak nadzwyczaj sympatycznego mężczyznę z jego osobistych obowiązków? Dotąd rozmawialiśmy ze sobą dwa razy. Pierwszy krok wykonałem ja, niedługo po znalezieniu oferty wynajmu w gazecie. Dokładnie pamiętałem przebieg tej niedługiej wymiany zdań.

Powoli wybrałem podany numer. Pierwszy sygnał, drugi, trzeci...

- Halo? - W słuchawce zadźwięczał głos o sympatycznej barwie. Niski, czysty i miękki, jak gdybym wyrwał jego posiadacza z poruszającego seansu, typowego wyciskacza łez. W tamtej chwili przemknął przeze mnie cień niepewności i zawahania. Przed sobą miałem rozłożoną od wielu godzin gazetę na stronie z ogłoszeniami. Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcie budowli wzniesionej na brzegu. Przełknąłem z trudem wielką gulę rozdarcia.

- Dobry wieczór. Dzwonię w sprawie biuletynu zamieszczonego w Brande Bladet. Czy jest pan właścicielem posiadłości w Vrist? - zapytałem uprzejmie z zadziwiającą pewnością siebie. W przeciągu dwóch sekund wahanie przemieniło się w modlitwę o twierdzącą odpowiedź. Takich domków jak ten były tysiące, ale ja - od urodzenia uparciuch - byłem przeświadczony, że ten jeden jedyny jest mi przeznaczony. Po drugiej stronie zapanowała niepokojąca cisza, a następnie usłyszałem westchnięcie.

- Ach, ach tak. Jestem właścicielem tego domku - odpowiedział, zmieniając ton na jeszcze bardziej sympatyczny i... słodki. To z kolei nie przypadło mi do gustu; najwidoczniej rozmówca był gotów na wszystko, żeby tylko utrzymać moje zainteresowanie. Dało mi to dobry znak, mimo wszystko. - Musi mi pan wybaczyć, ale w pracy mam urwanie głowy - zaśmiał się, czym potwierdził moją przelotną myśl. Nie poczułem jednak urazy, w końcu każdemu zależałoby, aby ubić dobry interes.

- Nie szkodzi - odparłem bez namysłu. - Czy oferta jest nadal aktualna?

- Jest. Mógłbym przysiąc, że traciłem już nadzieję na taki telefon - zarechotał. - Zapraszam do obejrzenia domku, jest naprawdę wart swojej ceny, w pełni wyposażony, w dobrym położeniu... - zachęcał. Po raz pierwszy tego dnia zastanowiłem się nad słowem "cena", które to odszukałem prędko w ogłoszeniu. Ponad dwa tysiące pięćset koron duńskich za miesiąc wynajmu. Na moim czole sperliło się kilka kropel potu. Krótki czas rozmyślałem, aż w końcu uznałem, że nie jest to przesadzona kwota. Widok na otwarte morze, niezmierzona cisza i sto dwadzieścia metrów kwadratowych przestrzeni domowej - to musiało być warte wielu pieniędzy.

- A czy byłaby możliwość wynajmu na cztery-pięć miesięcy?  - spytałem. Oczami wyobraźni ujrzałem dziwnie bezkształtną twarz właściciela, nachmurzoną i niezadowoloną. Serce zabiło mi odrobinę mocniej. Odpowiedź, jaką usłyszałem, pozytywnie mnie zaskoczyła.

- Wydaje mi się, że tak. Tak, mógłbym stworzyć taką umowę.

- Wspaniale - powiedziałem, uśmiechając się szeroko sam do siebie. Za oknem zapadał zmierzch, a w szybie salonu odbijał się mój półprzezroczysty wizerunek. Blady, ale rozpromieniony i szczęśliwy. - W takim razie biorę go.

- S-słucham? Nie chciałby się jeszcze pan namyślić albo przynajmniej dokonać oględzin? - Mężczyzna był w prawdziwym szoku. Pozytywnym i takim, który zdradzał prawdziwą nadzieję. Tak, jakby miał pozbyć się ciężaru, tkwiącego jak zadra na jego barkach od wielu lat. A przynajmniej cieszył się szczerze na zarobek.

- Dokonam po przyjeździe ze wszystkimi rzeczami. Mieszkam w Koldingu i nie chciałbym się po nie wracać, a zależy mi na szybkim wynajmie - rzekłem, bezwiednie okręcając kabel od słuchawki wokół wskazującego palca lewej dłoni.

- Rozumiem. Więc może dwunasty sierpnia? - zaproponował. Zgodziłem się natychmiast, łapiąc ofertę w rozpostarte ręce i przyduszając ją ramionami po uchwyceniu. Omówiliśmy krótko szczegóły, a gdy powiedziałem ostatecznie "do widzenia" i miałem już odłożyć słuchawkę, właściciel wydał z siebie krótki okrzyk.

- Ależ ze mnie ciapa! - zaśmiał się donośnie. Sprawiał wrażenie rozluźnionego i przez pewien moment poczułem się tak, jak podczas rozmowy z Andersem, moim przyjacielem. - Czy mógłby mi pan podać swoje imię i nazwisko raz jeszcze? - zapytał grzecznie. Nasz klient, nasz pan, hey-ho. Spełniłem jego prośbę.

- Christian Høgh? Tak samo jak ten pisarz? Nawet nie zauważyłem tego wcześniej.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Uznałem, że nie warto przytakiwać i, broń Boże, dodawać, iż to ja jestem tym pisarzem, bo to z pewnością przeciągnęłoby konwersację do następnych dziesięciu minut. Niech do dwunastego pożyje w niepewności, pomyślałem.

- Być może - odparłem, po czym wygłosiłem krótkie podziękowanie z pożegnaniem, i odwiesiłem słuchawkę na widełkach. 

Do dnia wyjazdu siedziałem jak na szpilkach, z utęsknieniem zrywając kolejne kartki szarego kalendarza. O mojej podróży poinformowałem garstkę zaufanych znajomych, bowiem nie chciałem na miejscu niepotrzebnych nieprzyjemności i śledzących mój trop nieprzyjaznych osób, które za jedno zdjęcie do gazety dałyby uciąć sobie rękę. W przeddzień wyprawy ponownie skontaktowałem się z właścicielem. Udzielił mi szczegółowych informacji, jak trafić do jego domu. Do mojego nowego domu. Chwilę pogawędziliśmy i Jorgens (tak miał na imię) obiecał, że będzie czekać na mnie od południa, aby przygotować wszystko.

Żałowałem jedynie tego dwunastego sierpnia. Był to najbrzydszy, najbardziej upiorny dzień tamtego lata. Bez problemu wyjechałem z Koldingu, żegnając to miasto przy akompaniamencie muzyki Stinga. Choć miejsce piękne, żywe i wniesione przez tysiące ludzkich rąk, w mej opinii nie dorównywało prostocie uroczego domku przy plaży.
 
Jednak przed sobą miałem trzy godziny paskudnej drogi, co momentami odrywało mnie od miłych rozmyślań. Wycieraczki działały bezustannie, nie nadążając za długimi strugami wody, spadającymi z charakterystycznym, tępym puknięciem na przednią szybę. 

Madeleine powiedziałaby, że deszczyk umyje autko. 

Na wspomnienie siostrzenicy uśmiechnąłem się blado. Zacząłem się martwić, czy marna widoczność uniemożliwi mi dotarcie w nieznane tereny. Zagubienie się było moim ostatnim życzeniem na ten dzień, czymś, dzięki czemu czułbym się jak Robinson Crusoe w dzikiej puszczy. Przed wyjazdem na główną autostradę założyłem okulary i zapaliłem światło wewnątrz samochodu. Na moich kolanach spoczywała nierozłożona jeszcze mapa północnej Danii, a za oknem, w dziwnie szybkim tempie, zapadał zmierzch. Nadzieja na słońce rozbiła się jak krucha porcelana w spotkaniu z podłogą.

Po przesłuchaniu kilku następnych piosenek Stinga, wyłączyłem muzykę. Ciszę przerywało irytujące bębnienie kropel deszczu. I właśnie wtedy, zamiast entuzjazmu, poczułem przytłoczenie i delikatne zmęczenie przez tak monotonną i ponurą pogodę. Wjechawszy na trasę numer osiemnaście, postanowiłem zrobić parę minut postoju. Podążyłem za pierwszym lepszym zjazdem i zaparkowałem auto w pobliżu stacji benzynowej. Naciągnąłem na głowę swoją skórzaną kurtkę i wybiegłem w objęcia deszczu, kierując się do sklepu, gdzie zamówiłem jedną mocną kawę, a następnie udałem się do toalet. Stanąłem w kolejce za wysokim brunetem i wyciągnąłem kilka øre, brzęczących wesoło w dżinsowej kieszeni spodni. Za mną przybyła kobieta z małym synkiem, który ściskał nogi i trzymając się za rozporek marudził, że "chce mu się sikać". Uśmiechnąłem się na widok małego chłopca i przepuściłem go. Po wypiciu średnio smacznej kawy, wyrzuciłem plastikowy kubek i ruszyłem w dalszą trasę. Wreszcie odczułem orzeźwienie i czystość umysłu. Pozostało mi do przejechania niewiele ponad połowę drogi, a chociaż orientowałem się na razie względnie dobrze, intuicja podpowiadała, że wkrótce zacznie mi być potrzebna mapka.

Kilkanaście kolejnych kilometrów zostawionych za sobą przywróciło mi dobry nastrój, który prysł jak bańka mydlana, gdy znajdowałem się na na autostradzie za Herningiem. Znalazłem się w korku, oznaczającym najprawdopodobniej pół godzinny - w wersji optymistycznej - lub kilkugodzinny - w wersji pesymistycznej - potrzask. Zatrzymałem się za czerwoną Hondą, której tylne światła, jaskrawe i wydobywające się jakby z dna piekła, nieprzyjemnie raziły w oczy. Deszcz nie przestawał lać. Włączyłem radio (sygnał był słaby i nieustannie przerywany) i opuściłem dłonie z kierownicy na kolana. Nie musiałem wychodzić z ciepłego auta, by po dwóch minutach dowiedzieć się, że na osiemnastce wydarzył się śmiertelny wypadek. Głos spikera dochodził w strzępach, ale zdołałem połączyć kilka faktów. Poczułem zrezygnowanie oraz złość, poza oczywistym współczuciem dla ofiary. Śmierć nieznanego człowieka rzadko kiedy wzrusza, ale fakt, że zebrała żniwo tak blisko ciebie, potrafi zmrozić krew. Wyłączyłem silnik i zacząłem studiować mapę. Ludzie wychodzili ze swoich aut, schowani pod parasolami, aby zażyć świeżego powietrza lub zapalić. Co jakiś czas ktoś podchodził do mnie, pytając, co właściwie się stało kilkaset metrów przed nami.

Wreszcie po godzinie, a było już grubo po dwudziestej, samochody powoli ruszyły. Nad miejscem wypadku wisiała złowroga aura, ściskając za serce. To mogło przydarzyć się każdemu, nawet mi. Ominąwszy nieszczęśliwy kawałek drogi, magicznie, jak za dotknięciem różdżki, korek rozpłynął się z prędkością światła, ulatując w zapomnienie. Podobnie jak wiadomość o czyjejś katastrofalnej śmierci...

Gdy zjechałem z autostrady na poboczną, mniej uczęszczaną drogę, poczułem się pewniej. Co prawda deszcz ustał, lecz wszędobylska ciemność nie ułatwiała podróży. Gładko przejechałem Vilhelmsborgvej, później Lemvigvej, a następnie zatrzymałem się gdzieś w zakamarku, by upewnić się, że jadę dobrze. Dziękowałem niebiosom za tak wyraźne oznakowanie - byłem na jak najlepszej drodze do domku. Gdy uchyliłem okno, niemal poczułem rześką woń morza... 

Po przejechaniu długiej ulicy Skalvej, gęsto otoczonej z dwóch stron lasami, znalazłem się tuż przy wjeździe do miasteczka Vrist. Zgodnie z zaleceniem posesjonata, ominąłem je drogą zwaną Strandvejen i skręciłem przy pierwszym zakręcie w prawo. Droga przypominała wiejską szosę, mroczną i odwiedzaną przez nielicznych ludzi. Na myśl o tym, że w tak niemiłym nocą miejscu mogłoby stać się coś z moim samochodem, przeleciał mnie chłodny dreszcz. Dodałem gazu, aby skrócić tę podróż, gdy przede mną wyskoczył znak ostrzegawczy. A na nim namalowane ciemną farbą stadko leśnych zwierząt, przemierzające ulicę. Wiedziałem, że trzeba być ostrożnym i rozważnym, w każdej sytuacji, lecz kiedy droga jest pusta...

...nie należy się przejmować. Strach nadchodzi wtedy, gdy kilkanaście metrów przed twoim rozpędzonym autem z czarnych otchłani wybiega na drogę zwierzę. Nawet nie jedno, a dwa. Dwie roztrzęsione łanie? Nie miałem pojęcia, dlaczego pojawiły się akurat wtedy - bezbronne i zapewne młode. Dziewczyny, całe życie przed wami, przede mną też, pomyślałem i pięścią wcisnąłem klakson. W ostatniej sekundzie płochliwe zwierzątka umknęły w las, a z mojego serca opadł ogromny kamień, mimo że biło w szalonym tempie. Przekląłem cicho z nerwów.

Te jednak prędko odeszły, gdy las przerzedził się i wyjechałem na żwirowaną dróżkę. Przede mną rozpościerał się widok na nocne morze, a kilkanaście metrów w prawo dojrzałem światła, palące się na piętrze w ogrodzonym niskim płotkiem domku, z lekko skośnym podjazdem. To musiał być mój domek.

Miniona podróż nie sprawiała już wrażenia piekielnej. 

 ~*~