„Cisza przed burzą”
Po wyjątkowo
powolnym powrocie z plaży czułem się pozbawiony sił. Nadal byłem odrobinę zły.
Elise naraziła swoje życie, a Żółw majaczył bez sensu w latarni. Wszystko tylko
dlatego, że jakiś cholerny duch postanowił uprzykrzyć mi pobyt we Vrist. Sam
już nie wiedziałem, czy wierzyć temu, że zjawa byłego właściciela klifu odeszła
na zawsze z tego świata, bo niby czemu rybacka córka miałaby mieć absolutną
rację? Mimo to ukrywałem swój pesymizm za fasadą obojętności.
Zabrakło między
nami romantycznych gestów, pełnych uwielbień słów i obopólnego szczęścia z
pokonania demona. Przemoknięci do cna oraz ubrudzeni piachem, weszliśmy do
domu. Natychmiast uderzył we mnie spokój, jaki panował wśród ścian nadmorskiej
posiadłości. Dawniej, gdy tylko przekroczyłem próg, od razu atakowała mnie
napięta atmosfera, mniej lub bardziej wyczuwalna. To było wprost nie do
pomyślenia, jak bardzo zmieniła się aura otoczenia. Iskierka nadziei w moim
sercu zapłonęła jaśniejszym światłem. A jeśli faktycznie byliśmy uwolnieni? Co,
jeżeli samobójczy akt dziewczyny nie poszedł na marne…? Zauważyłem kątem oka
roześmianą, uradowaną twarzyczkę Elise, której blask mógłby przyćmić słońce.
Ona zdawała sobie sprawę z wielkości uczynku, jakiego dokonała. Ona – biedna
mieszkanka malutkiego, portowego miasteczka, zajmująca się oporządzaniem
przywiezionych przez ojca ryb. Ledwo czując nogi, powłóczyłem ku salonowi.
Krwistoczerwony napis zaczął blaknąć na moich oczach, znikając stopniowo z
jasnej, obdrapanej powierzchni.
– To niemożliwe… –
wychrypiałem cicho do siebie. Blondynka pojawiła się zaraz przy moim boku,
wytrzeszczając oczy.
– Biała magia –
powiedziała aksamitnym głosem, tkliwym i wypełnionym po brzegi słodyczą. –
Teraz widzisz, że ona działa. Jesteś wolny, Christianie. Christianie, mój kochany.
Przysunęła się,
najwyraźniej żądna cielesnej pieszczoty. Pewnie chwyciłem ją za nadgarstki. Nie
mogłem kolejny raz pozwolić na nałożenie klapek. Musiałem pozostać czujny aż do
chwili, kiedy upewnię się, że zagrożenie faktycznie minęło bezpowrotnie.
– Nie – szepnąłem
tylko, twardo spoglądając w zwężające się źrenice dziewczyny. – Poczekajmy
jeszcze trochę. Potrzebuję tego.
– Po co? – zapytała
cicho. – Przecież złożyłam ofiarę! – parsknęła, bijąc pięściami o nagie uda.
Posłałem Elise przepraszające spojrzenie i wycofałem się z powrotem do
przedpokoju. Cuchnąłem słoną wodą morską. Zapach ten mieszał się z potem.
Potrzebowałem kąpieli i ciepłych ubrań, zresztą nie tylko ja.
– Wieczorem
wyjeżdżam – oświadczyłem, oddychając ciężko.
Radość Elise
ustąpiła miejsce rozczarowaniu.
– Więc jednak…
chcesz opuścić Vrist – wydukała. – Ale tak nie może się stać, jesteś tutaj
potrzebny.
– Spokojnie. –
Uścisnąłem krótko jasnowłosą. – Przyjadę najpóźniej za dwa dni. Muszę odwiedzić
rodzinę, dowiedzieć się, co z Jorgensem i zostawić mu pieniądze. Kilka spraw do
załatwienia jest, prawda? Ty też powinnaś wrócić do domu.
Nie wyglądała na
przekonaną. Zwłaszcza widoczne to było w jej pochmurnych, ciemnoniebieskich
tęczówkach, ciskających gromy. Sam sobie nie ufałem. Perspektywa kolejnego
przyjazdu do tego piekielnego zakątka, znienawidzonego i jednocześnie
ukochanego, wywoływała we mnie bezsilność. Nadal byłem przekonany, że poszło
zbyt szybko. Zbyt łatwo wytępiliśmy ducha.
– Wrócę – odparłem,
wykrzywiając kąciki ust i udając promienny uśmiech. Elise jednak opuściła nisko
głowę, tak, że brodą dotykała mostka. A później załkała. Przeczesałem włosy
palcami i kazałem dziewczynie wziąć się w garść. Gdy poszła na piętro wziąć
ciepły prysznic, przygotowałem dla niej suche odzienie. Zostawiłem rzeczy pod
drzwiami łazienki, nasłuchując przy okazji szumu wody. Martwiłem się, bo różne
chore myśli biegały mi po umyśle. Przygotowałem także herbatę i resztę
zwietrzałych ciasteczek, jakie pozostały. Od wielu dni nie robiłem już zakupów,
toteż szafki wraz z lodówką świeciły pustkami. Najbardziej miałem ochotę na
papierosa i kojącą woń dymu. Choć było to obrzydliwe i nigdy nikogo nie
zachęciłbym do sięgnięcia po fajki, skrycie wiedziałem, że najlepiej przynoszą rozluźnienie.
Elise po kilkunastu
minutach zeszła na dół. Luźne ciuchy zwisały na jej drobnym ciele,
wyolbrzymiając wrażenie chudości. Niemal natychmiast zajęła swoje stałe miejsce
na kanapie i sięgnęła łapczywie po ciasteczko, zlizując z niego kryształowe
drobinki cukru.
Przyglądałem się
dziewczynie z uwagą. Chciała oddać za mnie życie… Za kogoś, kto istotnie dał
jej miłość, ale kogo również ledwie znała. A może pod płaszczem niewinności
skrywała się zupełnie inna osoba? Taka, która doskonale wiedziała o strasznych
wydarzeniach z przeszłości i miała z nimi do czynienia osobiście? Ona posiadała
więcej tajemnic, niż mógłbym sobie wyobrazić.
– Dlaczego tam
stoisz? – zapytała nieśmiało, zakładając cienkie kosmyki za uszy. Wymamrotałem
coś w odpowiedzi i wspiąłem się po schodach na górę. Kiedy ostatni raz brałem
kąpiel? Bóg jeden wie. Będąc już na piętrze, trzasnąłem wściekle klapą od
strychu, żywiąc szczerą nadzieję, że nie otworzy się już ani razu.
~*~
Odbicie w lustrze
przeraziło mnie. Przypominałem zapuszczonego menela. Nie pamiętałem, kiedy
zarost z ledwie dostrzegalnego stał się bujny. Potargane włosy, nieznanego
pochodzenia zadrapania na twarzy, cięta rana ramienia, spowita brzydkim
strupem… Jednym słowem – tragedia. Przynajmniej kostka przestała ciągle
przypominać bólem o obitej nodze. Rozebrałem się, rzucając przemokniętą odzież
pod umywalkę. Nie chcąc więcej przyglądać się własnemu, słabemu ciału,
wskoczyłem do brodzika. Woda była chłodniejsza niż letnia – w końcu dawno nie
ogrzewałem ani jej, ani całego mieszkania. Mimo to z błogością oczyściłem skórę
z wszelkich zanieczyszczeń i cierpienia. Wydawało mi się, że wraz z drobinkami
piasku do odpływu uchodzą także urazy psychiczne, doznane w ciągu kilku
ostatnich dni. Czy te wydarzenia miały jakiekolwiek prawa w brutalnym,
rzeczywistym świecie, w którym nie było miejsca na bujdy lub fantastykę?
Duchy nie istniały.
Nie istniały także znikające groźby. Walnąłem przegubem o wykafelkowaną ścianę.
Nie wierzyłem… Już w nic nie wierzyłem. Chyba tylko w to, że śniłem jakiś
rozległy sen, a tak naprawdę nigdy nie przyjechałem do Vrist. Cały nastrój tego
miejsca należał do jakichś mistycznych, zwłaszcza, kiedy pojawiała się gęsta
mgła i odnosiłem wrażenie, iż jestem otoczony przez setki par oczu. A te szepty
domu, a symboliczne sny lub światło niedziałającej latarni? Dziwni ludzie, brak
kontaktu ze światem zewnętrznym, tajemnice, sekrety… To przerastało mnie.
Skuliłem się w kącie, pozwalając, by chłodniejące strugi wciąż leciały z
okrągłej słuchawki. Drżąc, powoli uświadamiałem sobie różne głupie rzeczy.
Dopiero teraz pozwoliłem strachowi w zupełności przejąć kontrolę. Pragnąłem
stąd wyjechać bez słowa i nigdy tu nie przyjeżdżać ponownie, ba, rzucić kopertę
z pieniędzmi pod drzwi Jorgensa i nie musieć stawać z tym człowiekiem twarzą w
twarz. On wiedział. Musiał wiedzieć, musiał coś przeczuwać po tylu
niezadowolonych z wynajmu posiadłości ludzi, których spotykały dziwne
incydenty. Czy oni także zmierzyli się z duchem?
Gwałtownie podskoczyłem,
gdy usłyszałem pukanie.
– Christian, jesteś
tam? – zawołała Elise.
– Tak, tak –
odpowiedziałem głośno, zakręcając kurek. Rozsunąłem zasłonkę i wyszedłem spod
natrysku, stawiając stopy na zimnej posadzce. Szybko owinąłem ręcznik wokół
bioder i otworzyłem drzwi.
Dziewczyna, widząc
mnie półnagiego, opuściła uczynnie wzrok. Uśmiechnąłem się i otarłem kciukiem
resztki okruszków z jej kącików ust. Musiałem grać przed ukochaną spokojnego,
opanowanego mężczyznę, który wcale nie ma żadnych problemów z psychiką.
– Nie wstydź się,
zaraz będę ubrany – mruknąłem. – Chciałem jeszcze ogolić brodę.
– Nie wstydzę –
rzekła, hardo podnosząc oczy. Dostrzegłem w nich taką siłę, jaką łatwo złamać
jednym niewłaściwym gestem bądź słowem. – Jednak nie będę przeszkadzać. Masz
piękny tors – wyszeptała. – Byłeś taki delikatny dla mnie…
– Kiedy? –
zapytałem, czując w gardle ucisk. Wciągnąłem przez głowę ciemną koszulkę.
– Zawsze. I wtedy…
podczas naszej nocy, zwłaszcza wtedy – wyjaśniła, rumieniąc się.
– Elise. To nie
może się zdarzyć po raz kolejny. Nieprędko – powiedziałem. – Postąpiłem
bezmyślnie i nie chodzi tu o ciebie, tylko o brak zabezpieczenia. Nie byłem
przygotowany na… romans.
Blondynka z nagła sposępniała. Po raz kolejny zabiłem jej entuzjazm. I choćbym nie wiem jak bardzo
pragnął kolejnego zbliżenia, najważniejsze było dobro tej biednej istoty.
Odeszła z ciężkim westchnieniem, przymykając lekko drzwi. Założyłem resztę
czystych ubrań, po czym osuszyłem włosy i pozbyłem się zarostu. Wreszcie mogłem
poczuć się jak godny człowiek, a nie jego namiastka, lub, co gorsze – wrak.
Ciągle rozmyślałem o porzuconym w wieży Żółwiu. Powinienem tam pójść, skoro
starzec nie miał na tym świecie nikogo bliskiego. Nikogo, kto zainteresowałby
się nim w razie potrzeby.
~*~
Opuściłem chwilowo
Elise, która zobowiązała się z własnej, nieprzymuszonej woli do uprzątnięcia
domku. Tym razem droga do latarni morskiej nie wydała się męką i przemierzaniem
przez piekło. Jedynie zamartwiałem się o dziewczynę. Jeżeli duch po raz kolejny
spróbowałby coś jej zrobić…
Nie potrafiłem
odrzucić całkowicie myśli, że potwór tak po prostu znikł.
Nie bawiąc się w
grzeczności, chwyciłem za gałkę, aby otworzyć wrota baszty. Były zamknięte.
Zacząłem łomotać w nie i zaciśniętymi dłońmi, i kopniakami. Nawoływałem też
Żółwia, lecz ze środka nie dochodziły żadne odgłosy, co okropnie mnie przybiło.
Czyżby stary, schorowany człowiek (o ile nie udawał takiego stanu) byłby w
stanie wynieść się z takiego miejsca w ciągu... No właśnie, ile czasu minęło od
wcześniejszej wizyty tutaj? Dwie albo trzy godziny? Dokąd mógłby się udać ten
gad, skoro latarnia była dla niego jedyną ostoją?
– Żółwiu, jeśli tam
jesteś, daj jakiś znak! – krzyknąłem, próbując zagłuszyć ryki fal morskich.
Odpowiadała jedynie
cisza. Cisza z wewnątrz okrągłego pomieszczenia, wzbogacona o szum z zewnątrz…
Zszedłem ze schodków, uderzając ze złością jakiś wystający z piachu
kamień. Starzec kłamał. Bo jeżeli nie,
jakim cudem nie zastałem go w latarni. Umarł…?
Po jakimś czasie
odrzuciłem pomysł wyważenia ciężkich drzwi i z ciężkim sercem odszedłem.
~*~
Elise pomagała mi z
wynoszeniem rzeczy do samochodu. Tych, które zdecydowałem zabrać do Koldingu,
ponieważ nie były potrzebne. Dlatego też ostrożnie umieściliśmy w bagażniku
kilkanaście prac plastycznych oraz parę innych drobiazgów. Robiąc miejsce dla
pudełka z nieużywanymi farbami, odnalazłem z tyłu... pozytywkę. Całkowicie
zapomniałem o zabawce, choć nie tak dawno ślęczałem godzinami nad naprawą grającego
urządzenia. Wyciągnąłem prostokątną szkatułkę i, pamiętając o wcześniejszych
uczuciach z nią związanych, prędko oddałem ją rozkojarzonej dziewczynie.
– Weź to dla
siebie. Jorgensowi na pewno się nie przyda – powiedziałem, wciąż pochylony przy
bagażniku. Po ułożeniu wszystkiego i zatrzaśnięciu klapy volkswagena powróciłem
na werandę. Elise zajmowała białą ławeczkę, ze łzami w oczach wsłuchując się w
smutną, odrobinę romantyczną melodię.
– Podobna do
ciebie, nie uważasz? – Wskazałem skinięciem na uroczą figurynkę.
– Nie wiem,
dlaczego, ale pamiętam tę baletnicę – wyszeptała, wskazując na miniaturową,
zgrabnie wyciosaną figurkę. – Christianie, o co tu chodzi?
Zmarszczyłem brwi,
siadając obok.
– Jak możesz
pamiętać pozytywkę, skoro latami leżała na strychu zakurzona? – spytałem,
zbierając myśli. – Może ktoś kiedyś pokazał ci podobną?
Dziewczyna
potrząsnęła głową, ocierając rękawem bluzy twarz.
– To na pewno nie
to – zaprzeczyła. – Już za pierwszym razem, kiedy ją miałeś… poczułam coś
dziwnego, ale dopiero teraz przywołuję niewyraźne wspomnienia. Myślę, że ta
melodia była dla mnie – wyjawiła.
– Niemożliwe –
burknąłem. – Po prostu masz jakieś złudzenia. To tylko rzecz. W dzieciństwie
widziałaś coś zbieżnego i teraz…
– Nie! – krzyknęła
Elise, zatrzaskując skrzyneczkę. – Czemu mi nie wierzysz, Christianie? Chociaż
raz. – Usłyszałem w głosie kochanki głęboki żal. Patrzyłem, jak wstaje i
zaczyna chodzić wkoło z dłońmi założonymi z tyłu pleców. Nie potrafiłem wyznać,
że prawie wcale jej nie ufałem.
Odetchnąłem
głęboko, zerkając krótko w kierunku samochodu. Pragnąłem już stąd wyjechać i
wreszcie zachłysnąć się zewem normalności
oraz powrotem do Koldingu.
– Zabierz pozytywkę.
Nie mąć już spraw – odparłem bezsilnie i zapiąłem na nadgarstku uprzednio
wyciągnięty z kieszeni zegarek. – Powiedzmy, że duch przepadł. Chcę żyć dalej
bez tych paranormalnych problemów.
Elise objęła barki
ramionami, trzęsąc się jak osika. Kiedy podszedłem i ująłem ją pod brodę, nie
spojrzała na mnie.
– Jesteś urażona? –
Musnąłem ustami płatek jej chłodnego nosa.
– Nie wierzysz w
to, co mówię. Zamknąłeś umysł całkowicie.
– Powtarzam… nie
martw się już o nic.
Dziewczyna złapała
delikatnie pozytywkę i na ponów otworzyła pudełeczko. Z okolicznych drzew
zerwał się porywczy, silny wiatr, a ona stała niczym zaczarowana i słuchała
jednego z najpopularniejszych utworów świata. Gwałtowne podmuchy kołysały jej
drobnym ciałem, a jasne włosy niemal zupełnie zakryły naznaczone śladami łez
policzki. Było w tej scenie coś niepokojącego i złowrogiego. Poczułem jeżący
się na karku włos oraz pieczenie rąk. Zawsze tak miałem, kiedy wpadałem w stan
przypominający atak paniki.
– Elise. Chodźmy już.
– Ja… ja zaczynam
to rozumieć. Muszę jak najszybciej zobaczyć się z Liv. – Uniosła twarz,
zbierając z oblicza pozlepiane kosmyki. Widziałem w jej ciemnych oczach strach.
Przełknąłem głośno
i kiwnąłem głową. Znów nie pytałem o nic.
– Podwiozę cię –
zaproponowałem. Zawahała się, jednak po spojrzeniu na tuloną w ramionach pozytywkę,
ochoczo zgodziła się na podróż samochodem. – Zapnij pas – nakazałem, kiedy
Elise zajęła przednie siedzenie. Kurczowo trzymała zamkniętą szkatułkę
pobielałymi palcami. Po zapaleniu silnika, zacisnęła powieki i przygryzła
wargi.
Po wyjeździe z
terenu posiadłości, gdy wreszcie znalazłem się na szosie między dwoma częściami
lasu, byłem prawdziwie szczęśliwy. Wolny. Jeszcze nie tak dawno groziła mi
utrata życia, a teraz wracałem do domu.
Z jednej strony wciąż pozostawała kwestia niewyjaśnionych spraw, natomiast z
drugiej pragnąłem zobaczyć rodzinę i utwierdzić się w przekonaniu, że wcale nie
znalazłem się w żadnym pokręconym śnie, że gdzieś tam jest rzeczywisty świat.
Koszmarny duński zakątek przyniósł tyle samo dobrego i złego. Ale co mogłem uczynić,
aby należycie poukładać całą resztę?
Znikąd zostaliśmy
obarczeni prawdziwą ulewą. Gdzieś daleko stąd rozległ się potężny grzmot. Cholera, czy znów nadchodziła burza?
Zamknąłem okna, widząc dygoczącą Elise. Zbladła i wyglądało na to, że szybki
rodzaj podróży wcale nie należał do jej ulubionych. Machinalnie sięgnąłem
palcem ku włącznikowi radia. Wciąż tkwiła w nim płyta Stinga. Ucieszyłem się,
słysząc po tylu tygodniach starego przyjaciela, jednak radość nie potrwała za
długo. Rozległ się szelest, później trzask i muzyka ucichła. Towarzyszka
posłała mi znaczące spojrzenie, a ja obniżyłem wzrok na pozytywkę. Chwilowo
poczułem łaskotanie w żołądku i chęć wyrwania pudełeczka Elise.
Skup się. Jesteś w samochodzie. Jedziesz…
Przejechałem dłonią
po twarzy i zerknąłem krótko w lusterko wsteczne. Nad ustami zbierały mi się
kropelki potu, białka były wyraźnie przekrwione. Ostatnio nie spałem za wiele.
A gdyby tak… gdyby… gdyby…
Moje serce biło
coraz szybciej. Doznałem także charakterystycznych skurczów żołądka,
występujących przy typowym zdenerwowaniu. Ścisnąłem spoconymi rękoma kierownicę,
pozostawiając na skórzanym obiciu wilgotne ślady. Krótki odcinek trasy zdawał
się nie mieć końca. Kostkę nagle przeszył rwący ból.
– Co się dzieje? –
Głos Elise doszedł jakby zza mgły.
– Co? – wydusiłem.
– Jęknąłeś… -
mruknęła skonsternowana, odwracając głowę do okna.
– To nic takiego –
odpowiedziałem, krzywiąc się z bólu.
Zrób to. Wciśnij gaz do dechy, bądź mężczyzną… Zrób to,
zrób to, ZRÓB TO!
– Zrobię –
szepnąłem.
– Christianie, źle
się czujesz?
Nie odpowiedziałem.
Moje myśli znów zaczął spowijać zły czar płynący z pozytywki. Ubrania
przylegały do lepkiego ciała, więc uchyliłem szybę, by odetchnąć świeżym
powietrzem. Pachniało deszczem. Małe kropelki przedostawały się przez wąską
szczelinę i biły o policzek.
Elise już nie
obserwowała rozmarzonym wzrokiem uciekających za szybą obrazów. Patrzyła na
wariata za kółkiem z lekko rozchylonymi wargami, jakby przeczuwała, że nie ma
on najlepszych zamiarów. Nawet patrząc przed siebie widziałem, jak przyciska
się do drzwiczek.
„Nie wyważysz ich,
maleńka”, powiedział cichy głosik w mej głowie. Blondynka musiała się prawdziwie
wystraszyć. Trzęsącymi, drobnymi paluszkami zaczęła gmerać przy klamce. Wpierw
niepewnie, później szarpaniem. Niestety zdążyłem już zablokować wszystkie zamki
w środku pojazdu. Na złość zwiększyłem prędkość.
Zaczęła chyba
płakać. Nie byłem pewny, gdyż słyszałem głównie tętniący w uszach puls.
Zbliżaliśmy się nieuchronnie do głównej ulicy prowadzącej prosto do centrum
Vrist. Tą samą jezdnią jechałem tam po raz pierwszy, jeszcze z Jorgensem.
Żywiołowo, zamiast skręcić w lewo, obrałem prawą stronę.
Żegnaj, diabelskie
miasteczko…
– Co robisz?! –
krzyknęła Elise.
Szum ulewy.
Wyobrażenie rosnącego poziomu adrenaliny. Serca
pompującego krew szybciej niż zwykle.
Długie paznokcie dziewczyny, wbijające się w moje
przedramię.
Trzaski w radiu.
– Zabieram cię
stąd. Na zawsze – wyjaśniłem bojowym tonem.
– Nie, nie… nie
powinieneś był tego robić… – mówiła płaczliwie Elise. Zbyt cicho, bym mógł
zrozumieć sens tych strzępków słów.
Rozległ się błysk
rażącego, obejmującego całą ziemię światła. Słońce spadło z nieba. Nagle
pojąłem, że duch wcale nie zniknął. Był we mnie i rósł w siłę…
– Zobacz to sam – nakazał.
I nastała jasność.
~*~