Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

10.

„Zła”

Tym razem nie czułem od Elise ciężkiego, rybiego odoru. Pachniała deszczem, jakby sama nim była. Jej długie włosy, które zdążyły już wyschnąć i zakręcić się na końcach, jej skóra, tak delikatna i miła w dotyku... To był ten zapach, jaki czuje się w powietrzu zaraz po ulewie. Ta świeża, cudowna woń. Dziewczyna zgasiła wszystkie cztery świece, każdą jednym dmuchnięciem. Później spojrzała na mnie z lekkim przestrachem i bez słowa, bezszelestnie powędrowała w stronę drzwi wejściowych.

- Już wychodzisz? – zapytałem, zrywając się z podłogi. Skinęła głową.

- Za długo tu siedzę – odrzekła, po czym pociągnęła za klamkę.

Zakręciło mi się w głowie od dymu, który wdarł się niczym intruz do nozdrzy. Wyszedłem za Elise, chcąc pożegnać ją należycie. Usiadła na ławce i zaczęła naciągać na bose stopy żółte kalosze, ubrudzone zaschniętym błotem. Na dworze wciąż mżyło, a w liściach drzew szemrał cicho chłodny wiatr. Dziewczyna siłowała się wściekle z obuwiem, zauważyłem też, że drżą jej ręce. Miałem już zapytać, czy denerwuje się czymś, gdy ona odwróciła się w moją stronę.

- Zapomniałam o koszyku – wyszeptała. Zdmuchnęła z kącika ust blond kosmyk. W ciemnoniebieskich tęczówkach dostrzegłem niemą prośbę. Na powrót wsunąłem się do wnętrza domu i wyniosłem z sieni gałązki. Podziękowała cicho i narzuciła na plecy nieprzemakalny płaszcz, nałożyła na głowę szpiczasty kaptur, a później wepchnęła do niego włosy. Przez ten zabieg wyglądała jak mała dziewczynka lub chłopiec o wyjątkowo żeńskich rysach twarzy.

- Mogę cię odprowadzić?

Elise wydawała się być tą propozycją bezbrzeżnie zdumiona. I wystraszona. Otworzyła szeroko oczy, biegając po mnie nerwowym spojrzeniem.

- To nie jest najlepszy pomysł, Christianie. Muszę już iść.

- Kiedy ponownie cię zobaczę? – To było już trzecie bezsensowne pytanie. Blondynka opuściła wzrok na swoje znoszone buty, a jej policzki spowił delikatny rumieniec.

- Nie wiem… Może już wkrótce – mruknęła, kopiąc piętą o podłogę.

- Wkrótce? Czasem to oznacza dzień jutrzejszy, czasem kilka lat w przód.

- Dziękuję za wszystko – powiedziała szybko i zbiegła ze schodków. Nie odwróciła się ani razu, aby na mnie spojrzeć. Cała wcześniej odczuwana magia prysła i zostały z niej jedynie drobne ślady, podobne do tych, jakie pozostawiają łzy. Przez chwilę patrzyłem w ślad za dziewczyną. Westchnąłem. Miałem już zaszyć się w bezpiecznej ostoi nadmorskiej posiadłości, kiedy wpadłem na pewien plan. Z pewnością nie należał do zaszczytnych oraz godnych chwały zamiarów, ale nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że mógłbym zaspokoić swoją ciekawość. Czym prędzej udałem się po kurtkę, wsunąłem nogi w adidasy i nie przejąwszy się zamknięciem drzwi wejściowych na klucz, pobiegłem za dziewczyną. Z nas dwojga, to ona znała okoliczne lasy jak własną kieszeń, ale bez wahania wstąpiłem na ścieżkę. Tę samą, którą niedawno prowadziłem poranioną blondynkę do ukrytego w głębi bunkra. Rozejrzałem się wokół, lecz nigdzie nie dostrzegłem nawet skrawa materiału płaszczyku Elise. Musiała przybyć z kierunku północnego, takowy też obrałem.

Truchtałem ścieżką, nie mogąc się nadziwić, jak daleko zdążyła zajść dziewczyna w przeciągu… dwóch minut? Byłem pewien, że nie szła spokojnym krokiem, a biegła, chcąc znaleźć się w domu jak najprędzej.

Po raz pierwszy w życiu pchnąłem się do śledzenia kogoś. I wcale nie czułem się jak detektyw z jednego z tych amerykańskich filmów akcji. Czułem się głupio. Często rzucałem się w sidła machinalnie zrodzonych wymysłów. Ale skoro Elise wiedziała, gdzie mieszkam, dlaczego ja nie mogłem wiedzieć, którą część Vrist zamieszkuje ona? Zresztą musiał istnieć poważny powód, dla którego obawiała się mojej obecności w tamtejszych okolicach. To prawda, znaliśmy się krótko i powinienem był sobie darować, ale wrodzona ciekawość jak zwykle zwyciężyła. Dziewczyna coś ukrywała, a robiła to na tyle nieudolnie, że aż chciało się dowiedzieć o jej wszystkich tajemnicach.

Zaskakujące były zmiany świata po deszczu. Zieleń stała się jakby żywsza, gałęzie drzew pulchniejsze, a liście, tysiące liści o różnorodnych kształtach… Te wydawały się mięsiste. Z rozłożystych koron drzew spadały duże krople deszczu. Nasycona wodą natura stanowiła godny podziwu i refleksji widok, jednakże miałem teraz na głowie inną sprawę. Między pniami, wiele metrów przed sobą, dostrzegłem czubek półprzezroczystego, białego kaptura. Znacznie zbliżyłem się do dziewczyny. Najwyraźniej nie puściła się szalonym biegiem w poprzek lasu, szła już wyjątkowo powoli, zgarbiona i trzymająca kurczowo za lewy bok brzucha. Nie odwracała się, po prostu brnęła uparcie do przodu, nie zatrzymując się, nie rzucając na boki spojrzeń. Co jakiś czas przystawałem, ukrywając się za wysokimi dębami, aby pozwolić Elise na przejęcie prowadzenia. Nie było mowy, żeby domyślała się o moim szpiegostwie… Niczego nie podejrzewała.

Z każdą minutą zwalniała coraz bardziej, kulejąc i z trudem przebierając nogami. Zaczynałem się martwić i walczyłem z sobą, aby nie wyjść z ukrycia i pomóc jej. Myślałem, że uraziła ponownie kostkę, ale mogła też być chora…

- Cholera – szepnąłem sam do siebie, kiedy Elise nagle przystanęła, opierając się o okoliczne drzewo. Postanowiłem dać młodej kobiecie dziesięć sekund. Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery…

Ruszyła z miejsca. Szła żwawiej niż poprzednio, a ja zdałem sobie sprawę z tego, że ciągle zmniejszałem dystans. Jeszcze kilka szybszych kroków i mógłbym musnąć opuszkami plecy blondynki. Miałem nadzieję, że dziewczyna nigdy nie dowie się o moim występku, ale odrzuciłem na bok gryzące wyrzuty sumienia. Czasem człowiek sam zaskakiwał siebie swoimi poczynaniami, co z kolei było… bardzo ludzką rzeczą.

Leśna ścieżka ciągnęła się niemal w nieskończoność, sam krajobraz również nie ulegał zmianie. Po swojej prawej stronie miałem cicho szumiący las, po stronie lewej rozciągały się piaskowe wydmy, a dalej plaża oraz Morze Północne. Elise kroczyła tak pewnie i tak śmiało, że zaczynałem wątpić, jakoby zapuściła się w okolice mojego domku nieświadomie. Ona chciała tego spotkania i faktycznie, to się ziściło.
 
Moje ubłocone adidasy niemiłosiernie chrzęściły w zetknięciu z piaskiem, ale dziewczyna była na to głucha. Dziękowałem szczęściu za to, że zechciało choć raz towarzyszyć mi w wyprawie. Nie spuszczałem wzroku z drobnej, białej postaci, przez co raz potknąłem się o wystający z ziemi korzeń i upadłem. Syknąłem wściekle, lecz musiałem zignorować łupiący w kolanie ból, bo skoro zaszedłem już tak daleko, nie byłoby sensu we wracaniu się.

Kilka minut później las wreszcie przerzedził się, a wąska alejka, usłana gałązkami oraz szyszkami, przemieniła się w wiejską drogę. Elise wstąpiła na nią i skręciła w prawo. Wygrzebałem się z zarośli, strzepując z ramienia zielonego pajączka, który najwyraźniej liczył na darmowe podwiezienie.

- Nie tym razem, kolego. – Żyjątko wylądowało na wystrzępionym liściu paproci.

Zastanawiałem się, jak po wyjściu na szosę podążyć za dziewczyną, lecz prędko okazało się, że na poboczu wyrastają drzewa, rozstawione w równych odległościach. Gdy Elise znacznie się oddaliła, podbiegłem do pierwszego z nich, ciesząc się w duchu, że w pobliżu nie ma żadnych domostw. Z widoku przez okno musiałbym wyglądać komicznie, przeskakując od jednego klonu do kolejnego…

Pierwsze budynki zaczęły pojawiać się jakieś pół kilometra dalej. Nie potrafiłem odróżniać tych gospodarczych od mieszkalnych, ponieważ wszystkie wyglądały ubogo. Domyśliłem się, że jest to biedniejsza część Vrist, dzielnica rybacka. Słyszałem stamtąd szum niespokojnego morza, niesiony przez wiatr niczym morskie opowieści, wypowiedziane szeptem dziecku na dobranoc…

Dziewczyna zsunęła z głowy kaptur. Nareszcie przestało padać. Zdołałem dostrzec jej jasną głowę i rozmierzwione włosy. Nadal nie obejrzała się za siebie ani razu, rozglądała się jedynie na boki, jakby obserwując, czy nie ma w okolicy nikogo, kogo mogłaby pozdrowić. Na wsiach wszyscy byli dla siebie sąsiadami, tak przynajmniej myślałem. Szczęśliwym zrządzeniem losu, wszystkie żywe dusze chroniły się w domach. Elise więc nie przystawała.

Jej domek położony był na szarym krańcu i można było stamtąd bezpośrednio wyjść na plażę. Przed sobą widziałem chatynę, nie wyglądającą na stabilną, a na taką, co rozleci się jak budowla z zapałek – przy pomocy jednego palca. Chatka była prostokątna, niziutka, ze spadzistym dachem i pomalowana na ciemny brąz. Z wymurowanego komina unosił się siwy dym, pnąc się niczym bluszcz, do nieba. Odrapane okna, odrapane drzwi, odrapane okiennice… Ścieżka wiodąca do domku zarośnięta, zaniedbana, zachwaszczona. W starej oponie na podwórzu ktoś usypał ziemi i zasadził kilka kwiatów. Obok chatyny stała wysłużona, podłużna łódź, a na niej spoczywały pozwijane sieci rybackie. Za budyneczkiem znajdowało się kilka siedzib gospodarczych. Tuż obok białych drzwi ustawiona była mała, krzywa ławeczka, zdolna do pomieszczenia maksymalnie dwóch osób. Na niej siedział mężczyzna, pochylony nad jakimś garnkiem i skrobiący buraki. Czerwony sok spływał po jego dłoniach, przywodząc na myśl krew.

Pochylony, przemknąłem prędko w kierunku gęstwin i ukryłem się w krzakach. Gdzieś obok pobrzękiwała osa, złorzecząc, że powinienem się natychmiast wynosić. Odgoniłem ją niecierpliwym machnięciem ręki. Przez liczne listki oraz gałązki miałem ograniczone pole widzenia. Przyczaiłem się jak tygrys, ale mógłbym być zauważony przez nieostrożny ruch. Przycupnąłem nisko. Osa brzęczała, wyraźnie wściekła.

Mężczyzna skierował głowę w kierunku Elise, która bez słowa ułożyła koszyk pod ścianą i zajęła się ściąganiem kaloszy. Nie potrafiłem dostrzec dokładniej jego twarzy, zauważyłem jedynie ciemne, przydługie włosy, opadające na czoło, rękawy siwego swetra i te czerwone, duże dłonie…

-  Gdzieś się szlajała?

Ten głos z pewnością nie należał do najprzyjemniejszych. Był ochrypły i nie zawierał w sobie krzty ciepła, z jaką powinien się zwracać ojciec do córki. Najpewniej był jej ojcem, bo kim innym?

Blondynka na moment znieruchomiała.

- Byłam w lesie – odpowiedziała sucho, również nie siląc się na przyjazny ton. W odpowiedzi otrzymała głośne prychnięcie, wyrażające raczej… złość.

- Zamiast się włóczyć, idź pomóż matce – nakazał ostro. Nagłe brzdęknięcie sprawiło, że wzdrygnąłem się. Ostatni burak został wrzucony do garnka, a ciemnofioletowa ciecz wtarta w białą ścierkę.

Elise otworzyła powoli skrzypiące drzwi, których zawiasy wołały wręcz o naoliwienie lub natarcie smarem.

- Co się pchasz do chaty z tymi buciorami? – warknął mężczyzna i szarpnął dziewczynę za rękaw. Byłem pewien, że poczerwieniałem od gniewu. Pierwszy raz spotykałem się z tak nieprzyjemnym traktowaniem i w ogóle mi się to nie podobało. Nie, kiedy ona wnosiła w każde miejsce odrobinę słońca…

Nim zdołała powiedzieć cokolwiek na swoje uniewinnienie, z głębi izby rozległ się krzyk. A właściwie to kobiece wołanie, przypominające dźwięk rozdzieranego prześcieradła.

- Bierz się do roboty! Ty małe ścierwo!

Małe ścierwo? Czy tak matki lubią nazywać swoje córki?

- Zawsze sama, zawsze sama ze wszystkimi problemami, co za podłe życie… - każde słowo kobiety było poprzedzane odgłosem uderzenia. Tasak? Czyżby właśnie odcinano rybom ich małe głowy?

- Mamo, już idę – powiedziała płaczliwie Elise. Porzuciła swe kalosze, rozrzucone w nieładzie i wbiegła do domku, zamykając za sobą drzwi. Odniosłem wrażenie, że boi się rodziców. Ja również bałbym się, gdyby w środku nocy wyrzucaliby mnie z łóżka wprost w objęcia chłodnej nocy… Zacisnąłem dłonie w pięści. Bóg jeden wiedział, jak bardzo pragnąłem ich użyć do obicia ojca dziewczyny.

Obok pojawiła się kolejna osa. Mimowolnie strzepnąłem ją z ucha, jednak przez niespokojny ruch zaszeleściły gałęzie krzaku. Mężczyzna utkwił w miejscu kryjówki wzrok, mrużąc zapewne oczy.

- Co do… - Usłyszałem. Wstrzymałem oddech, pozwalając owadom chodzić po mojej twarzy. Z jednej strony obawiałem się odkrycia, a z drugiej chętnie nawrzucałbym temu głupcowi za podłe traktowanie własnych dzieci. On jednak nie palił się do podejścia. Machnął ręką, nachylił się po garnek i po chwili sam zniknął wewnątrz chaty.

Odetchnąłem i z ulgą odgoniłem czarno-żółte insekty. Powoli wycofałem się z krzaków, nie zdążyłem jednak rozprostować ciała. Za sobą usłyszałem kroki. A później moja głowa zderzyła się z czymś ciężkim i twardym…

Wszechogarniająca ciemność wyprzedziła ból.


~*~
 
- Widzisz ten statek?

Obiekt w butelce był maleńki, jednak każdy jego element został wykonany niezwykle starannie oraz kunsztownie. Wtedy nie potrafiłem doceniać takich dzieł, liczyły się tylko kolorowe samochody i plastikowe ludziki z plastikową bronią palną.

Ojciec przytknął pod mój nos szkło i kazał się przypatrzeć. Uniosłem na niego swoje niebieskie oczy, mając nadzieję, że wyczyta z nich smutek. Chciałem, aby pozwolił mi wrócić do zabawy. On niestety zachowywał powagę, powagę zmieszaną z lekkim rozbawieniem. Niechętnie oparłem brodę na splecionych rękach i utkwiłem w statku uważne spojrzenie.

Biały, nieruchomy żaglowiec, położony na nieruchomej wodzie, którą imitował niebieski skrawek materiału. Pragnąłem dostrzec w tym coś niezwykłego, ale nie rozumiałem pociągów ojca do morza i wypraw na oceany. Woda była daleko. Blisko miałem mamę, siostrę, swój pokoik…

- Przyjrzyj się – zachęcał tato, niemal wciskając butelkę do mojego nosa. Aby zbadać szczegóły statku, nie obeszło się bez wykonania brzydkiego zeza.

Dziób, rufa, maszt… Wszystko białe. Piękne, precyzyjne. Ojciec musiał się bardzo starać, aby całą konstrukcję przepchnąć przez wąską, szklaną szyjkę i później ją rozłożyć. Niektóre prace nie kończyły się sukcesem, ale nie wyrzucał ich. Kochał każdy statek.

- Podoba ci się? – zapytał.

Skinąłem głową. Zrobiłbym to nawet, gdyby mi się nie podobało. On uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Będę taki mieć. Z nadbudówką. A po bokach będzie napisana jego nazwa.

- Jaka?

- Myślałem o połączeniu imienia twojej siostry z twoim…

- Nora plus Christian?

- Nie, dziecko – zaśmiał się donośnie. – Christianora.

~*~

Nie pamiętałem, jaki zmysł obudził się pierwszy, ale prawdopodobnie był to słuch... I to gdakanie kur, nieprzyjemne oraz donośne. Zwierzęta hałasowały jak zarzynane, co zaczęło sprowadzać mnie do granic jawy i snu. Później ocknął się węch, a wraz z nim wszędobylski, metaliczny zapach krwi, którego nienawidziłem. Krew zmieszana ze smrodem, jaki panuje w oborach. Kiedy wolno poruszyłem ustami, wraz z pierwszą kroplą śliny nadpłynął żelazny smak. Przełknąłem, ale on pozostał nadal… Na podniebieniu, na języku, nawet na zębach. Leżałem na czymś wygodnym, a jednocześnie kłującym. Sztywne źdźbła siana wbijały się w kark, lecz nie raniły skóry. Oczu przez długi czas nie potrafiłem otworzyć – zupełnie tak, jakbym w dalszym ciągu znajdował się w fazie najgłębszego niebytu. Nie mogłem się również poruszyć, a głowa zdawała się pękać w szwach. Bolało tak bardzo, że mimowolnie pociekły mi łzy… Spłynęły po skroniach, zaznaczając na nich mokry ślad. Przez tę całą niemrawość myśli nadchodziły wyjątkowo opornie. Zastanawiałem się jedynie, gdzie byłem…

Gdzie ja do cholery byłem?!

Przed omdleniem znajdowałem się… Przy chacie Elise. Miałem odejść w drogę powrotną. Dlaczego tego nie uczyniłem? Ktoś mnie powstrzymał tępym uderzeniem. Stąd ten ból. Straszliwy ból. Podniosłem ciężką dłoń, przysuwając ją do twarzy, a później do głowy. Miałem wrażenie, że te palce nie były moje… Tylko dalekie i obce. Nad potylicą poczułem breję z włosów oraz czegoś lepkiego, a także sporej wielkości guza.

Ponownie przełknąłem. Gardło, takie suche. Chciało mi się pić.

Uchyliłem z wielkim mozołem powieki. Obraz wirował jak karuzela… Początkowo nie widziałem nic oprócz czerni, później dopiero widok stopniowo zaczął się wyostrzać. Co prawda znajdowałem się w ciemnościach, ale potrafiłem odróżnić niektóre kontury, dostrzec szczeliny między luźno zbitymi deskami, przez które dostawały się jasne snopy dziennego światła. Wokół śmierdziało nie tylko posoką, ale także ptasimi odchodami. Kury po chwili uspokoiły się, choć niezadowolone odgłosy nie ustawały.

- Cii, cii… - Moich uszu doszło ciche szeptanie. Próbowałem wstać, ale skończyło się to jeszcze większą falą bólu. Jęknąłem i opadłem z powrotem na siano. Świeżo zasklepiony strup z tyłu głowy rozbabrał się, czułem na ranie ciepło i lepkość. Spojrzałem gdzieś w bok i zmrużyłem oczy.

Pod ścianą ujrzałem jakiś cień.

- Jesteś kochasiem mojej siostry? – zapytała postać. Kobieta. Elise? Nie, ten głos był trochę inny… złośliwy.

- Nie – wycharczałem. Później nastąpił atak kaszlu. Splunąłem flegmą i resztką krwi gdzieś pod siebie.

- Szkoda. Myślałam, że znalazła sobie kogoś do pieprzenia – rzekła beztrosko. Odpowiedź niemal przyprawiła mnie o kolejne omdlenie. Kto był na tyle ordynarny i chamski, aby rzucić tak obraźliwym określeniem?

Przymknąłem oczy, chcąc skupić myśli.

- Gdzie Elise?

Obok rozległ się chichot.

- Dlaczego marnujesz czas na taką głupią dziewczynkę?

- Nie nazywaj jej tak…

- A co ty o niej niby wiesz, hę? Gówno. – Wstała i uchyliła drzwi od komórki, a później znów opadła pod ścianę.

Świat nabrał jasności i barw. Tym razem, gdy zerknąłem na dziewczynę, dostrzegłem jej oblicze. Krótkie, jakby postrzępione włosy w ogóle nie pasowały do słodkiej twarzy, która była kopią tej należącej do Elise. Skierowała na mnie swoje oczy. One od razu wydały się inne, wyrażające gniew i pogardę do całego świata. Złapała za szyję przechodzącą obok kurę, przytuliła do siebie i poczęła głaskać ptaka po upierzonym łebku. Zwierzę nie wyrywało się, tylko potulnie złożyło skrzydła i umilkło.

Przez jakiś czas nie słyszałem nic prócz odgłosów, jakie wydawały kwoki.

- Co mi zrobiłaś? – spytałem cicho.

- Uderzyłam cegłówką o twój czerep – mruknęła. Po chwili przeciągle ziewnęła.

- Czemu?

- Nie wiem, czy mogę się tłumaczyć facetowi, który siedział w krzakach przed moim domem i obserwował go. Naruszyłeś poważną zasadę. Tu, na wsi, każdy dba o swoje bezpieczeństwo – rzuciła opryskliwie.

- Jak to możliwe, że sama przytargałaś tutaj ciało bezwładnego, dorosłego mężczyzny?

- Chryste, czy ty musisz być taki upierdliwy? – zezłościła się.

- A ty taka nieprzyjazna? Słuchaj, nie chcę skrzywdzić ani ciebie, ani twojej ro…

- Co mnie to obchodzi? I tak nieźle się bawiłam.

Ponowiłem próbę podniesienia się, tym razem ignorując ból. Stęknąłem i przytknąłem dłoń do potylicy.

- O matko, jesteś lalunią czy dorosłym mężczyzną? – zapytała dziewczyna, zbliżając się. Wyciągnęła skądś bukłak napełniony wodą i przytknęła szyjkę do moich ust. Wypiłem zimną ciecz kilkoma haustami.

- Całkiem przystojny z ciebie gość. – Powiodła palcem wzdłuż mej twarzy. W przypływie siły złapałem ją za nadgarstek.

- Nie dotykaj mnie.

- Ach tak? – warknęła, odsuwając rękę. – Może zaraz wezwę tatusia i powiem mu, że w szopie leży fagas, który z rozkoszą posuwa jego kochaną córeczkę? Wtedy możesz się pożegnać z życiem.

Liv zdecydowanie nie była niezdrowa na umyśle. Była po prostu przesiąknięta złem.

- Dlaczego to wszystko robisz? Dlaczego uciekasz z domu? – Spojrzałem na nią z niechęcią. Jej oczy zalśniły fanatycznym blaskiem.

- Bo chcę się stąd wyrwać i przestać być prostaczką. – Wstała z klęczek i złapała za szyję wcześniej pieszczoną kurę, tym razem mocno zaciskając na niej palce. – Mam do zrobienia obiad.

Podeszła do drzwi, jednak odwróciła się zaraz.

- Nikt tutaj nie przychodzi, tylko ja opiekuję się tymi zwierzętami. Masz czas do wieczora, aby się stąd wygrzebać, bo na noc zamykamy wszystkie budynki – oznajmiła chłodno.

Usiadłem, lecz zaraz obraz przesłoniły mi czarne obłoczki. Stęknąłem.

- A już miałam nadzieję, że upolowałam prawdziwego faceta – rzuciła kąśliwie zła bliźniaczka i wyszła. Drzwi głośno trzasnęły.

- Szukaj dalej – syknąłem, opadając z powrotem na stóg siana.

~*~

Wspomnienie-sen inspirowane cudowną twórczością mej Aduszki.