„Non omnis moriar”
– Ma depresję?
– Nie chce nigdzie wychodzić i jest przybity…
– Musimy go pilnować. Boję się, że zrobi sobie krzywdę.
– Tak uważasz?
– A ty…?
– Nie wiem… minęło już pół roku. Powinniśmy mu dać
wolną przestrzeń. Jest dorosły.
Naciągnąłem na
głowę poduszkę, aby nie musieć słuchać rozmowy matki z Norą. Pilnowały każdy
mój krok, a ich opieka z czasem przerodziła się w coś w rodzaju czystej
obsesji. Akurat w jednym miały rację, bo brak chęci do egzystencji nadal nie
minął. Choć otaczało mnie wielu wspaniałych i dobrych ludzi, to nadal unikałem
kontaktu wzrokowego, gdy padało pytanie: „co zrobisz dalej, Christianie?”. Bo
ja naprawdę nie wiedziałem, jak rozstrzygnąć wewnętrzny spór.
W ciągu dni
próbowałem odtworzyć twarz Elise przy pomocy ołówka i kartki. Jednak delikatne
rysy dziewczyny stały się całkiem rozmazane i nie potrafiłem przypomnieć sobie
ich drobnych szczegółów. Stawałem się wściekły oraz nieobliczalny. Rwałem
papier, rozrzucając białe kawałki po całym mieszkaniu. Nienawidziłem faktu, że
nie potrafię zobaczyć jej oblicza…
Wieczorami
wypijałem mocną kawę, nocami siedziałem po ciemku przy oknie, wpatrzony w mało
ruchliwe ulice Koldingu. Bacznie obserwowałem przejeżdżające z rzadka samochody
oraz nielicznych przechodniów… Opierałem czoło o zimną szybę i myślałem.
Myślałem o tym, jak zniszczyć bezsilność. Wahałem się nad ulegnięciem jej. Nie
widziałem w niczym sensu. Nie umiałem sklecić dwóch konkretnych zdań. Od
sześciu miesięcy nie napisałem nawet pół strony. Wielbiciele powoli odchodzili,
zmniejszyły się ilości listów oraz pokrzepiających słów. Nie winiłem za ten
stan nikogo, tylko siebie.
Byłem wrakiem.
Wierzyłem, że Elise chciałaby, abym prowadził dalsze, szczęśliwe życie, ale
wciąż się hamowałem. I nic ani nikt nie mógł sprawić, abym ruszył z miejsca…
Powoli zaczynałem rozumieć, iż do końca swoich
dni będę prześladowany przez piętno, jakie pozostawiło Vrist. Lekiem nie była
Madeleine, rodzina, przyjaciele ani żadna inna kobieta. Lek miał prostą i
jednocześnie straszliwą nazwę, lecz coraz bardziej dojrzewałem do oswojenia się
z nią.
*
Wyobraź sobie, że
stoisz na krawędzi. Za sobą masz perspektywy, ale przed sobą – coś znacznie
lepszego, co wprawia cię w niezwykłą ciekawość. Przełykasz ślinę i rozważasz:
zostać, czy stać się wolnym ptakiem i pofrunąć w przestworza? Wiesz doskonale,
że nic cię nie zatrzyma, bo jesteś całkowicie sam. Wybór nie należy do
najłatwiejszych, bo cokolwiek zdecydujesz, odwrotu nie będzie. Nie śpiesz się,
masz dużo czasu i jedynie dwie drogi, jakimi możesz pójść. Nie myśl o wyrzutach
sumienia ani o tym, że kogoś zawiedziesz. Posłuchaj głosu swego serca. Jedynie
ono powie ci, czego pragniesz…
Każdy ma prawo do
życia. Do śmierci tym bardziej.
*
Codziennie
przychodziła młoda terapeutka, która sprawdzała, co u mnie. Była śliczną,
brązowooką kobietą i miała włoskie korzenie. Czasami graliśmy z Ingą w karty
albo siedzieliśmy nad prostymi planszówkami. Wychodziła o późnej godzinie, ale
nie narzucała się ani nie przeszkadzała, kiedy zajmowałem się czymś i potrzebowałem
samotności. Lubiłem ją, nic poza tym.
Pewnego
marcowego popołudnia jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z szafy prostokątne pudełko
z napisem „Chińczyk”. Szeroko się uśmiechając, zagrzechotała zawartością, a
składały się na nią kolorowe pionki i sześcienne kostki z różnymi liczbami
oczek. Położyła grę na stole, a później oparła dłonie na biodrach i spojrzała
na mnie wyzywająco. Często dostrzegałem w tych ciemnych, pogodnych tęczówkach
niezłomność oraz wesołą iskrę, choć uśmiech miała całkiem wyzywający oraz
demoniczny… Zatarła ręce i zajęła fotel.
– To jak? Chcę się
w końcu zrewanżować – powiedziała, po czym zdmuchnęła z policzka brązowego
loczka.
– Nie tym razem –
odparłem przepraszającym tonem. – Powinnaś wyjść gdzieś i zażyć trochę świeżego
powietrza.
– Nie masz ochoty?
Możemy porobić coś innego – zaproponowała.
Ja jednak
pokręciłem przecząco głową.
– Nadrobimy to
innym razem – rzekłem, muskając delikatną dłoń Ingi. Była zdziwiona i niezbyt
zadowolona tym, że ją wyganiałem.
– Christianie,
powiedz, o co chodzi – poprosiła. – Nie znam cię od wczoraj. Jesteś spięty.
Masz jakieś problemy? – pytała, wyraźnie zatroskana. Byłem pewien, że w innym
wcieleniu już dawno zaprosiłbym ją na romantyczną kolację we dwoje.
– Dlaczego tak
uważasz? – zaśmiałem się. – Po prostu… po prostu…
– Masz inne plany.
I nie mogę w nie wnikać. Oczywiście, rozumiem – mruknęła, odkładając grę na
bok. – Ale nie masz zamiaru zrobić nic głupiego? – Odwróciła się gwałtownie,
taksując mnie podejrzliwym wzrokiem.
Na poczekaniu
wymyśliłem pierwszą lepszą bajkę.
– Myślałem o tym,
aby trochę popisać – skłamałem gładko. Mocno splotłem palce obu dłoni. Czułem
perlący się na czole, zimny pot.
Inga rozchyliła
usta w niemym zaskoczeniu. Podeszła bliżej mnie, a później zawołała radośnie,
trącając moje ramię:
– Naprawdę?! Nie
blefujesz?
– Czemu? –
uśmiechnąłem się drętwo. – Pora odkurzyć maszynę i wziąć się w garść.
Widziałem łzy wzruszenia
w oczach młodej psycholożki. Sądziła, że zdołała mi pomóc i dzięki niej świat
nabrał wielu jasnych barw, a gdzieś tam tliło się światełko marzeń, do jakiego postanowiłem
dążyć. Wyrzuty sumienia i ból z wolna trawiły moje serce, jednak nie miałem zamiaru
zmieniać raz podjętej decyzji. Już od samego przebudzenia wiedziałem, że nie
należę do żywych i powinienem zająć miejsce wśród umarłych. Każdy oddech
stanowił utrapienie, każda noc przynosiła coraz to nowsze mary. Wpadłem w
głęboki dół bez szans na wydobycie się. I dobrowolnie rezygnowałem ze złapania
za linę, ponieważ nie była ona na tyle silna, by podnieść ten ogromny ciężar.
Przez pewien moment sądziłem, że na nowo nauczę się życia, ale wkrótce nadzieje
odpłynęły… Odpływało człowieczeństwo, odpływały emocje. I nie patrzyłem na to
jak na egoizm w czystej postaci. Tak po prostu miało być. A walka z losem była
daremna.
Inga objęła mnie za
szyję. Wyczułem znajomą woń fiołkowych, słodkich perfum. Może w innym wcieleniu
zakochałbym się w nich i zrobił wszystko, by wąchać przejmujący zapach dzień po
dniu. Złożyła krótki pocałunek na moich ustach, jednak nie tę parę warg pragnąłem
dotykać. Przymknąłem lekko powieki.
– Pamiętaj, że ci
ufam. I… powodzenia. Wierzę, że za jakiś czas wydasz coś dobrego i znacznie
dojrzalszego niż twoja debiutancka powieść. Wpadnę jutro. – pomachała dodatkową
parą kluczy i przeszła do przedpokoju. Słyszałem, jak nuci, zakładając płaszcz
oraz buty. Zapewne przejrzała się jeszcze w lustrze. Wyszła.
Przez kilka minut
siedziałem na krześle, otoczony błogą samotnością. Kiedy sięgnąłem po kule i
wstałem, szerokim łukiem ominąłem maszynę do pisania. Zamknąłem drzwi wejściowe
na dolny zamek, do którego nikt nie posiadał kluczy. Naprawdę poszło tak
gładko? Naprawdę, Ingo, nie zobaczyłaś za mną cienia śmierci?
Przygotowałem mocną
kawę i ulubione ciasteczka. Prosty przysmak, którego chciałem zaznać tuż przed
ostateczną sekundą. Wiedziałem, że mogę się wycofać i stchórzyć. Następnego
dnia spotkałbym się ponownie z Ingą, powiedział kobiecie, iż potrzebuję nie
tylko rozmów, ale jej stałej obecności. Przyznałbym, że nie zdołałem stworzyć
nawet wstępu do opowiadania, lecz w zamian zarezerwowałem stolik i szampana w
najlepszej w mieście restauracji. Zaprosiłbym ją na kolację i po raz pierwszy w
życiu gruchalibyśmy jak prawdziwa para, nie zaś na stopie lekarz – pacjent.
Wraz z pomocą nowej, realnej partnerki, zorganizowałbym huczne przyjęcie dla
rodziny, znajomych i resztek fanów. Zapowiedziałbym swój powrót w wielkim
stylu, pokazał jakąś pracę olejną i odczytał świeżo napisany wiersz – przedsmak
tego, co miałoby nastąpić później. Spotkania autorskie, malarskie prace… a obok
ukochana Inga z przeuroczym uśmiechem i zaokrąglonym brzuchem. Co roku wraz z
dziećmi jeździlibyśmy na rodzinne wczasy. Czasami byśmy się kłócili jak
normalna para małżeńska, ale zawsze byśmy się kochali. „Miłość do grobowej
deski” mówiłbym, zerkając ukradkiem na ukochaną. Pochowano by nas razem i
zapewne trafilibyśmy do małego zakątka nieba, przeznaczonego tylko i wyłącznie
dla naszych dusz.
Niestety wybrałem
inaczej…
Wybrałem Elise i
szybką, bezbolesną śmierć.
W ciągu trzech
godzin sporządziłem testament, napisałem także pożegnalne listy, tłumacząc,
dlaczego pchnąłem się do popełnienia samobójstwa. Nie tłumaczyłem się nerwicą,
nie uwzględniłem również pragnienia zbliżenia się do kogoś, kto został
zamordowany ponad trzy dekady temu. Przelałem na papier mnóstwo osobistych
wyznań i szereg pięknych słów. Pokornie prosiłem o wybaczenie, choć wiedziałem,
że sprawię bliskim ogrom cierpienia…
Do czego uciekałem?
A jeśli za swój haniebny czyn Bóg nigdy nie pozwoli mi odnaleźć Elise i będę
musiał się błąkać? Wtedy już nie obudzę się z koszmaru. Będę martwy i nie
otrzymam kolejnej szansy na ustabilizowany żywot. Wierzyłem wszakże, że nie
dowiem się, póki nie spróbuję.
Plik kopert
ułożyłem w niewielki stosik. Zwróciłem uwagę na fotografię, stojącą na biurku.
Zdjęcie przedstawiało całą naszą rodzinę i pochodziło z lat osiemdziesiątych.
Jeszcze chwila i…
Byłem
podenerwowany. Właśnie docierało do mnie, że zamierzam się zabić. Bezpowrotny
krok budził instynkt samozachowawczy, który kazał mi porzucić ten chory plan i
powrócić do normalności. Kazał mi zapomnieć o Elise. Serce wszczęło dobitny
bunt, łomocząc w piersiach coraz szybciej. Zapadł już późny wieczór i mój
gabinet pogrążył się w ciemnościach.
Na oślep
wyciągnąłem stary rewolwer, który naładowałem już dwa tygodnie wcześniej.
Dziwnym, ale i szczęśliwym trafem, matka zapomniała o tym, że posiadałem broń
po dziadku. Drżącymi palcami gładziłem zimną, nieprzyjazną lufę. Po chwili
przeniosłem je na spust. Wystarczyło tylko wymierzyć w odpowiednie miejsce i
pociągnąć…
Nagle, mimo
zamkniętego okna, dostrzegłem delikatnie poruszającą się, białą zasłonę.
Powstało pod nią wybrzuszenie, lecz znikło tak szybko, jak się pojawiło. Mój
kark owionął chłodny podmuch…
– Elise? –
wychrypiałem. – Wiem, że jesteś tutaj.
Przycisnąłem broń
do skroni i zacisnąłem mocno powieki. Zastanawiałem się, co poczuję i czy umrę
natychmiastowo. A jeśli trafię w złe miejsce i będę konać całą noc? A jeśli
zostanę odratowany? Zdałem sobie sprawę, że szczękam zębami.
Żegnaj mamo,
żegnajcie Noro i Madeleine, żegnajcie przyjaciele, żegnaj Ingo… Żegnaj ziemio. Nie potrafiliście uchronić szaleńca przed
skokiem.
Strzeliłem.
~*~