Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

30.

„Non omnis moriar”   



Ma depresję?

– Nie chce nigdzie wychodzić i jest przybity…

– Musimy go pilnować. Boję się, że zrobi sobie krzywdę.

– Tak uważasz?

– A ty…?

– Nie wiem… minęło już pół roku. Powinniśmy mu dać wolną przestrzeń. Jest dorosły.

Naciągnąłem na głowę poduszkę, aby nie musieć słuchać rozmowy matki z Norą. Pilnowały każdy mój krok, a ich opieka z czasem przerodziła się w coś w rodzaju czystej obsesji. Akurat w jednym miały rację, bo brak chęci do egzystencji nadal nie minął. Choć otaczało mnie wielu wspaniałych i dobrych ludzi, to nadal unikałem kontaktu wzrokowego, gdy padało pytanie: „co zrobisz dalej, Christianie?”. Bo ja naprawdę nie wiedziałem, jak rozstrzygnąć wewnętrzny spór.

W ciągu dni próbowałem odtworzyć twarz Elise przy pomocy ołówka i kartki. Jednak delikatne rysy dziewczyny stały się całkiem rozmazane i nie potrafiłem przypomnieć sobie ich drobnych szczegółów. Stawałem się wściekły oraz nieobliczalny. Rwałem papier, rozrzucając białe kawałki po całym mieszkaniu. Nienawidziłem faktu, że nie potrafię zobaczyć jej oblicza…

Wieczorami wypijałem mocną kawę, nocami siedziałem po ciemku przy oknie, wpatrzony w mało ruchliwe ulice Koldingu. Bacznie obserwowałem przejeżdżające z rzadka samochody oraz nielicznych przechodniów… Opierałem czoło o zimną szybę i myślałem. Myślałem o tym, jak zniszczyć bezsilność. Wahałem się nad ulegnięciem jej. Nie widziałem w niczym sensu. Nie umiałem sklecić dwóch konkretnych zdań. Od sześciu miesięcy nie napisałem nawet pół strony. Wielbiciele powoli odchodzili, zmniejszyły się ilości listów oraz pokrzepiających słów. Nie winiłem za ten stan nikogo, tylko siebie.

Byłem wrakiem. Wierzyłem, że Elise chciałaby, abym prowadził dalsze, szczęśliwe życie, ale wciąż się hamowałem. I nic ani nikt nie mógł sprawić, abym ruszył z miejsca…

 Powoli zaczynałem rozumieć, iż do końca swoich dni będę prześladowany przez piętno, jakie pozostawiło Vrist. Lekiem nie była Madeleine, rodzina, przyjaciele ani żadna inna kobieta. Lek miał prostą i jednocześnie straszliwą nazwę, lecz coraz bardziej dojrzewałem do oswojenia się z nią.

*

Wyobraź sobie, że stoisz na krawędzi. Za sobą masz perspektywy, ale przed sobą – coś znacznie lepszego, co wprawia cię w niezwykłą ciekawość. Przełykasz ślinę i rozważasz: zostać, czy stać się wolnym ptakiem i pofrunąć w przestworza? Wiesz doskonale, że nic cię nie zatrzyma, bo jesteś całkowicie sam. Wybór nie należy do najłatwiejszych, bo cokolwiek zdecydujesz, odwrotu nie będzie. Nie śpiesz się, masz dużo czasu i jedynie dwie drogi, jakimi możesz pójść. Nie myśl o wyrzutach sumienia ani o tym, że kogoś zawiedziesz. Posłuchaj głosu swego serca. Jedynie ono powie ci, czego pragniesz…

Każdy ma prawo do życia. Do śmierci tym bardziej.

*

         Codziennie przychodziła młoda terapeutka, która sprawdzała, co u mnie. Była śliczną, brązowooką kobietą i miała włoskie korzenie. Czasami graliśmy z Ingą w karty albo siedzieliśmy nad prostymi planszówkami. Wychodziła o późnej godzinie, ale nie narzucała się ani nie przeszkadzała, kiedy zajmowałem się czymś i potrzebowałem samotności. Lubiłem ją, nic poza tym.

         Pewnego marcowego popołudnia jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z szafy prostokątne pudełko z napisem „Chińczyk”. Szeroko się uśmiechając, zagrzechotała zawartością, a składały się na nią kolorowe pionki i sześcienne kostki z różnymi liczbami oczek. Położyła grę na stole, a później oparła dłonie na biodrach i spojrzała na mnie wyzywająco. Często dostrzegałem w tych ciemnych, pogodnych tęczówkach niezłomność oraz wesołą iskrę, choć uśmiech miała całkiem wyzywający oraz demoniczny… Zatarła ręce i zajęła fotel.

– To jak? Chcę się w końcu zrewanżować – powiedziała, po czym zdmuchnęła z policzka brązowego loczka.

– Nie tym razem – odparłem przepraszającym tonem. – Powinnaś wyjść gdzieś i zażyć trochę świeżego powietrza.

– Nie masz ochoty? Możemy porobić coś innego – zaproponowała.

Ja jednak pokręciłem przecząco głową.

– Nadrobimy to innym razem – rzekłem, muskając delikatną dłoń Ingi. Była zdziwiona i niezbyt zadowolona tym, że ją wyganiałem.

– Christianie, powiedz, o co chodzi – poprosiła. – Nie znam cię od wczoraj. Jesteś spięty. Masz jakieś problemy? – pytała, wyraźnie zatroskana. Byłem pewien, że w innym wcieleniu już dawno zaprosiłbym ją na romantyczną kolację we dwoje.

– Dlaczego tak uważasz? – zaśmiałem się. – Po prostu… po prostu…

– Masz inne plany. I nie mogę w nie wnikać. Oczywiście, rozumiem – mruknęła, odkładając grę na bok. – Ale nie masz zamiaru zrobić nic głupiego? – Odwróciła się gwałtownie, taksując mnie podejrzliwym wzrokiem.

Na poczekaniu wymyśliłem pierwszą lepszą bajkę.

– Myślałem o tym, aby trochę popisać – skłamałem gładko. Mocno splotłem palce obu dłoni. Czułem perlący się na czole, zimny pot.

Inga rozchyliła usta w niemym zaskoczeniu. Podeszła bliżej mnie, a później zawołała radośnie, trącając moje ramię:

– Naprawdę?! Nie blefujesz?

– Czemu? – uśmiechnąłem się drętwo. – Pora odkurzyć maszynę i wziąć się w garść.

Widziałem łzy wzruszenia w oczach młodej psycholożki. Sądziła, że zdołała mi pomóc i dzięki niej świat nabrał wielu jasnych barw, a gdzieś tam tliło się światełko marzeń, do jakiego postanowiłem dążyć. Wyrzuty sumienia i ból z wolna trawiły moje serce, jednak nie miałem zamiaru zmieniać raz podjętej decyzji. Już od samego przebudzenia wiedziałem, że nie należę do żywych i powinienem zająć miejsce wśród umarłych. Każdy oddech stanowił utrapienie, każda noc przynosiła coraz to nowsze mary. Wpadłem w głęboki dół bez szans na wydobycie się. I dobrowolnie rezygnowałem ze złapania za linę, ponieważ nie była ona na tyle silna, by podnieść ten ogromny ciężar. Przez pewien moment sądziłem, że na nowo nauczę się życia, ale wkrótce nadzieje odpłynęły… Odpływało człowieczeństwo, odpływały emocje. I nie patrzyłem na to jak na egoizm w czystej postaci. Tak po prostu miało być. A walka z losem była daremna.

Inga objęła mnie za szyję. Wyczułem znajomą woń fiołkowych, słodkich perfum. Może w innym wcieleniu zakochałbym się w nich i zrobił wszystko, by wąchać przejmujący zapach dzień po dniu. Złożyła krótki pocałunek na moich ustach, jednak nie tę parę warg pragnąłem dotykać. Przymknąłem lekko powieki.

– Pamiętaj, że ci ufam. I… powodzenia. Wierzę, że za jakiś czas wydasz coś dobrego i znacznie dojrzalszego niż twoja debiutancka powieść. Wpadnę jutro. – pomachała dodatkową parą kluczy i przeszła do przedpokoju. Słyszałem, jak nuci, zakładając płaszcz oraz buty. Zapewne przejrzała się jeszcze w lustrze. Wyszła.

Przez kilka minut siedziałem na krześle, otoczony błogą samotnością. Kiedy sięgnąłem po kule i wstałem, szerokim łukiem ominąłem maszynę do pisania. Zamknąłem drzwi wejściowe na dolny zamek, do którego nikt nie posiadał kluczy. Naprawdę poszło tak gładko? Naprawdę, Ingo, nie zobaczyłaś za mną cienia śmierci?

Przygotowałem mocną kawę i ulubione ciasteczka. Prosty przysmak, którego chciałem zaznać tuż przed ostateczną sekundą. Wiedziałem, że mogę się wycofać i stchórzyć. Następnego dnia spotkałbym się ponownie z Ingą, powiedział kobiecie, iż potrzebuję nie tylko rozmów, ale jej stałej obecności. Przyznałbym, że nie zdołałem stworzyć nawet wstępu do opowiadania, lecz w zamian zarezerwowałem stolik i szampana w najlepszej w mieście restauracji. Zaprosiłbym ją na kolację i po raz pierwszy w życiu gruchalibyśmy jak prawdziwa para, nie zaś na stopie lekarz – pacjent. Wraz z pomocą nowej, realnej partnerki, zorganizowałbym huczne przyjęcie dla rodziny, znajomych i resztek fanów. Zapowiedziałbym swój powrót w wielkim stylu, pokazał jakąś pracę olejną i odczytał świeżo napisany wiersz – przedsmak tego, co miałoby nastąpić później. Spotkania autorskie, malarskie prace… a obok ukochana Inga z przeuroczym uśmiechem i zaokrąglonym brzuchem. Co roku wraz z dziećmi jeździlibyśmy na rodzinne wczasy. Czasami byśmy się kłócili jak normalna para małżeńska, ale zawsze byśmy się kochali. „Miłość do grobowej deski” mówiłbym, zerkając ukradkiem na ukochaną. Pochowano by nas razem i zapewne trafilibyśmy do małego zakątka nieba, przeznaczonego tylko i wyłącznie dla naszych dusz.

Niestety wybrałem inaczej…

Wybrałem Elise i szybką, bezbolesną śmierć.

W ciągu trzech godzin sporządziłem testament, napisałem także pożegnalne listy, tłumacząc, dlaczego pchnąłem się do popełnienia samobójstwa. Nie tłumaczyłem się nerwicą, nie uwzględniłem również pragnienia zbliżenia się do kogoś, kto został zamordowany ponad trzy dekady temu. Przelałem na papier mnóstwo osobistych wyznań i szereg pięknych słów. Pokornie prosiłem o wybaczenie, choć wiedziałem, że sprawię bliskim ogrom cierpienia…

Do czego uciekałem? A jeśli za swój haniebny czyn Bóg nigdy nie pozwoli mi odnaleźć Elise i będę musiał się błąkać? Wtedy już nie obudzę się z koszmaru. Będę martwy i nie otrzymam kolejnej szansy na ustabilizowany żywot. Wierzyłem wszakże, że nie dowiem się, póki nie spróbuję.

Plik kopert ułożyłem w niewielki stosik. Zwróciłem uwagę na fotografię, stojącą na biurku. Zdjęcie przedstawiało całą naszą rodzinę i pochodziło z lat osiemdziesiątych. Jeszcze chwila i…

Byłem podenerwowany. Właśnie docierało do mnie, że zamierzam się zabić. Bezpowrotny krok budził instynkt samozachowawczy, który kazał mi porzucić ten chory plan i powrócić do normalności. Kazał mi zapomnieć o Elise. Serce wszczęło dobitny bunt, łomocząc w piersiach coraz szybciej. Zapadł już późny wieczór i mój gabinet pogrążył się w ciemnościach.

Na oślep wyciągnąłem stary rewolwer, który naładowałem już dwa tygodnie wcześniej. Dziwnym, ale i szczęśliwym trafem, matka zapomniała o tym, że posiadałem broń po dziadku. Drżącymi palcami gładziłem zimną, nieprzyjazną lufę. Po chwili przeniosłem je na spust. Wystarczyło tylko wymierzyć w odpowiednie miejsce i pociągnąć…

Nagle, mimo zamkniętego okna, dostrzegłem delikatnie poruszającą się, białą zasłonę. Powstało pod nią wybrzuszenie, lecz znikło tak szybko, jak się pojawiło. Mój kark owionął chłodny podmuch…

– Elise? – wychrypiałem. – Wiem, że jesteś tutaj.

Przycisnąłem broń do skroni i zacisnąłem mocno powieki. Zastanawiałem się, co poczuję i czy umrę natychmiastowo. A jeśli trafię w złe miejsce i będę konać całą noc? A jeśli zostanę odratowany? Zdałem sobie sprawę, że szczękam zębami.

Żegnaj mamo, żegnajcie Noro i Madeleine, żegnajcie przyjaciele, żegnaj Ingo… Żegnaj ziemio. Nie potrafiliście uchronić szaleńca przed skokiem.

Strzeliłem.

~*~