Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

29.

„Finał”   



Miałem pewną teorię, której jednak nie przedyskutowałem ani z Norą, ani z żadnym przyjacielem. Oni wszyscy nie mogli wiedzieć, co siedzi w mojej głowie, a tym bardziej w stu procentach uwierzyć w wędrówkę duszy podczas stanu śpiączki. Nawet teraz i mi wydawało się to odrobinę nierealne i zbyt odległe, ale Vrist zdarzyło się naprawdę. Gdzieś w równoległym świecie zwanym międzyżyciem lub czyśćcem. Naprawdę tam byłem…

Teoria dotyczyła pewnej sieci zależności i wrażliwości na doznania metafizyczne. Dawniej nie do końca wierzyłam w takie rzeczy, jednak człowiek zwykle musi czegoś doświadczyć, aby móc czemuś zaufać. I tak było w moim przypadku. O ile Madeleine nie pamiętała, lub nie chciała pamiętać, swoich straszliwych snów, ja rozmyślałem o wszystkim godzinami, tępo wpatrując się w sufit szpitalnej sali, w której przyszło mi spędzić ponad dwadzieścia miesięcy.

Siostrzenica, jako szczęśliwe dziecko bez żadnych barier psychicznych, była nieosłonięta tarczą, mogącą odeprzeć atak z życia pozagrobowego. Jej komunikacja z nim polegała głównie na poznaniu pełnych metafor koszmarów, kończących się dokładnie wraz z dniem mojego przebudzenia. Czy skoro byliśmy ze sobą mocno związani, bo łączyła nas silna, rodzinna nić miłości, w jakiś sposób umiałem dostarczać dziewczynce tych wizji? W końcu sam przez nie przeszedłem… Była to zagadka, jednak sądziłem, że jestem blisko rozwiązania. Widziałem wszakże Madeleine, rysującą wielką, czarną smugę i okazało się, iż jest to jednoznaczne, bo w pewnym momencie trafiłem właśnie do tego przeklętego pokoju i z bliska przyglądałem się samemu sobie oraz najbliższym. Jeśli zechciałbym trochę poszukać, trafiłbym na owe „dzieło” siostrzenicy, ale jakoś wolałem jeszcze się nie upewniać… Obecnie najbardziej roztrząsałem sprawę odnalezienia ciał. Miałem nadzieję, że po tym Elise nareszcie zazna spokoju…

Generalnie czas nad Morzem Północnym mijał zupełnie inaczej. Tamtejsze dwa miesiące równały się dwóm latom. Nie rozumiem, dlaczego, lecz nie dotknęło mnie to do żywego. Z początku dławiłem się goryczą, później całkowicie zobojętniałem. Na dodatek Nora nie wierzyła mi w stu procentach, choć twierdziła, że się mylę. Wystarczyło spojrzeć na jej twarz i niepewny wzrok. Ale zapewniła mi pomoc, co było najważniejsze.

Z jednej strony pragnąłem poinformować cały nieświadomy, ślepy świat o tym, że gdzieś tam istniał czyściec. Pragnąłem przestrzec ludzi, aby uważali na własne czyny i żyli w zgodzie. Z drugiej strony wszystko to przerastało proste, ciemne umysły. Mimo to postanowiłem podzielić się swoją historią z wielkim człowiekiem, który być może opracowałby nowy model domysłów na temat podświadomości. A jemu najpewniej uwierzono by prędzej niż mi – marnemu duńskiemu artyście. Osobiście zadzwoniłem do Ola Vedfelta, psychologa analitycznego i terapeuty, twórcy wielowymiarowej teorii marzeń sennych oraz psychologii cybernetycznej. Naukowiec prędko zgodził się, co do wizyty. Przeczytał zresztą artykuł w popularnej prasie i był zaintrygowany.

Sam raz po raz czytałem ten tekst, omal nie parskając śmiechem w papier. „Cud? Jaki cud? To było zaplanowane, wcale nie miałem spędzić życia w śpiączce…” myślałem.

Christian Høgh obudził się!

„To prawdziwy cud” mówią znajomi oraz przyjaciele nowoczesnego artysty, który swoimi pracami plastycznymi i powieściami grozy zdobył całe młode pokolenie Królestwa Danii. Mowa oczywiście o Christianie Høgh (27 l.), który w wyniku tragicznego wypadku w sierpniu dwutysięcznego roku zapadł w śpiączkę. Przypominamy, że jego obrażenia były na tyle rozległe, że nawet specjaliści nie dawali wielkich szans na powrót mężczyzny do pełnego zdrowia. Oto stało się coś niesamowitego – artysta przebudził się i robi duże postępy w rehabilitacji. Ma drobne problemy z poruszaniem, ale lekarze są dobrej myśli. Nasz reporter odwiedził Christiana w klinice, w której obecnie przebywa.
– Mam motywację dzięki rodzinie i fanom. Dostałem już wiele listów i kartek, to bardzo miłe – mówi pan Høgh tuż przed wyjściem na spacer ze starszą siostrą. – Chce mi się żyć i nadrobić to, co straciłem przez dwa lata. Dziękuję wszystkim, którzy ze mną są.
Zapytany o plany na przyszłość i powrót do twórczości, odpowiada szczerze:
– Na razie o tym nie myślę, jednak mam nadzieję, że zdołam dalej spełniać pasje.
Trzymajmy za niego kciuki!
Dla przypomnienia, odsetek ludzi budzących się z komy jest boleśnie niewielki…

Odłożyłem gazetę i zgasiłem lampkę. Kiedy zasnąłem, nie śniło mi się zupełnie nic. Ba, nie miałem żadnych snów od przełomowego dnia. Widocznie wyczerpałem ich limit? A może to i dobrze, bo nie zniósłbym ulotnego widoku mojej Elise…

*

Przed ważnym spotkaniem zostałem namówiony do drobnej metamorfozy. Nie chciałem wyglądać jak pierwszy lepszy pijaczyna, trawiony przez kolejne wchłaniane procenty, toteż pozwoliłem ściąć sobie włosy i pozbyć się zarostu. Po raz pierwszy założyłem dżinsy oraz ulubiony sweter. Ubrania, niegdyś opinające ciało, teraz zwisały na chudych, pozbawionych mięśni członkach. Szczerze nie potrafiłem spojrzeć w lustro z uśmiechem. Byłem totalnym wrakiem, cieniem. Mało jadałem i krótko spałem.

Z naukowcem spotkałem się w kawiarni w klinice. Zająłem najdalszy zakątek przytulnego lokalu i cierpliwie czekałem, choć do godziny siedemnastej pozostało ponad trzydzieści minut. Prywatna klinika cechowała się wieloma ciężkimi przypadkami, w kafejce przebywało najwięcej lekarzy oraz pielęgniarek, napawających się chwilą wolnego. Przy okazji zostałem pozdrowiony przez kilku z nich. Jeszcze nie stanąłem na nogach i obawiałem się, że do końca życia będę jeździł wózkiem lub podpierał się o kule. Nie mogąc chodzić, nagle zachciałem biegnąć. Biegnąć ile sił i tchu…

Około piątej zamówiłem dwie herbaty. Kwestię poczęstunku musiał rozstrzygnąć sam Ole Vedfelt. Czy denerwowałem się? Tak. Czułem spięcie w brzuchu, a moje dłonie się pociły. Nie chciałem zamilknąć przed wielkim człowiekiem i nie powiedzieć mu nic konkretnego.  Z Norą było zupełnie inaczej, bo znałem ją…

Zjawił się punktualnie, co odrobinę mnie dziwiło, ale cieszyło zarazem. Wyglądał bardzo skromnie, takim zresztą pamiętałem go z różnych fotografii bądź programów telewizyjnych. Starszy, wciąż żwawy człowiek, nosił okrągłe, niemodne okulary oraz miał zaczesane do tyłu rzadkie włosy. Nie sposób było zwrócić uwagę na pełną zmarszczek twarz, widząc tak serdeczny uśmiech.

– Mamy dzisiaj szczęście – powiedział, podając mi rękę. – Od bardzo dawna nie przybyłem idealnie na czas.

– Dzień dobry – odparłem, rozpromieniony. – Bardzo przepraszam, nie mogę wstać.

– Proszę nie żartować. – Psycholog posłał mi pobłażliwe spojrzenie i ściągnął szary płaszcz, przewieszając odzienie przez oparcie krzesła. – Jestem zaszczycony pańskim zaproszeniem.

– Nie bardziej niż ja widokiem pana na żywo.

W tym momencie do stolika podeszła kelnerka, zostawiając filiżanki z parującym naparem, ekstrakt cytrynowy, cukier oraz łyżeczki. Vedfelt przejrzał pobieżnie menu i poprosił o szarlotkę na gorąco z podwójną porcją bitej śmietany. Już go uwielbiałem. Za namową gościa, dorzuciłem do jabłecznika swój kawałek sernika, polanego mleczną czekoladą.

Pół godziny zleciało nam na luźnej, przyjemnej pogawędce. Dowiedziałem się też, że pochodzący z Kopenhagi doktor zatrzymał się w hotelu niedaleko stąd. Na moją propozycję odnośnie oddania pieniędzy za nocleg, machnął tylko ręką.

– Christianie, mogę tak do ciebie mówić, racja? Czy ja wyglądam na materialistę? Jeśli mam w czymś misję, nie patrzę na takie głupoty, jak kasa. Po prostu wsiadam w samochód i jadę – zaśmiał się serdecznie.

– Właściwie to bardziej moja misja – rzekłem, patrząc prosto w ciemne, ciepłe oczy Vedfelta. – W tym, aby pana uświadomić. Ponieważ ma pan otwarty umysł – dodałem, po czym przełknąłem głośno.

Profesor poprawił zsuwające się z nosa oprawki.

– Ach tak? – zapytał. – Więc to musi mieć związek z twoją śpiączką?  

– Owszem, przecież nic innego ostatnio nie porabiałem – odparłem, siłując się na żartobliwy ton. Niestety Ole nabrał już powagi.

– Więc kontynuuj – zachęcił, wyciągając notatnik i długopis. – Nie zniechęcaj się tym, po prostu lubię notować, żeby nic mi nie umknęło z pamięci.

Westchnąłem, zastanawiając się przelotnie nad symulacją złego samopoczucia i szybkim odejściem, lecz zrezygnowałem z tego niedorzecznego pomysłu. Zrobiłbym z siebie idiotę. Potrzebowałem pomocy uczonego, ponieważ nie mogłem jechać sam do Vrist i na własną rękę wykopywać z lasu trzydziestoletnich szczątek.

– Zabrzmię pewnie niedorzecznie…

I zacząłem opowiadać. Nie szczędziłem szczegółów, bo w jakiś niewytłumaczalny sposób zaufałem Vedfeltowi. Uważnie słuchał, nie robiąc żadnych głupich min, nie zdradzając nawet niedowierzania, o ile takowe się w nim zrodziło… W pewnym momencie wyobraziłem sobie, że stoję sam w ciemnym pomieszczeniu i wpatrując się w oświetlone u nasady lustro, opowiadam pustce o tym, co wydarzyło się we Vrist. Wokół brzęczała cisza, przerywania monotonnym, pozbawionym emocji głosem… Aż do wypadku byłem sam. Później stopniowo powróciłem do rzeczywistości, a zegar wybił dziewiętnastą. Kawiarnia pustoszała; między stolikami krzątała się woźna.

– Skończyłem – mruknąłem.

Ole siedział dłuższą chwilę ze splecionymi na blacie dłońmi.

– A ja znowu zgłodniałem – odpowiedział i zamówił naleśniki ze szpinakiem.

*

– Nie wiem, co o tym sądzić. Wydajesz się przekonujący, ale…

– Wiem. Po prostu mógłbym ujść za wariata, to jasne jak słońce.

– Nic nie sugerowałem – bronił się Ole. Siedzieliśmy już w moim pokoju, mimo że godziny wizyt skończyły się. – Zajmuję się badaniem podświadomości ludzkiej od wielu lat, mam wrażenie, że od zawsze. Czasem przychodzą jacyś nachalni, którzy roją w głowach niestworzone historie, na przykład o kosmitach. Słucham ich, snując wnioski z niesamowitej wyobraźni, jaką dysponuje każdy z nas.

– Co to oznacza? – spytałem głupio. – Problem polega na tym, że wcale nic nie wymyśliłem. Ciągle przetwarzam całość w umyśle i coraz bardziej popadam w bezradność. Wyciągnąłem do pana dłoń, uważając, że to najlepszy wybór. Ne może pan po prostu odejść, zapisując pod swoimi notatkami słowo: psychiczny. Z wielkim wykrzyknikiem – warknąłem, tracąc cierpliwość. Byłem wykończony spotkaniem z Vedfeltem.

– Proszę się nie denerwować – podjął, uśmiechając się. – Sam jestem zmęczony i prawdę mówiąc, wolałbym całą resztę omówić jutro. Nie wykluczam twej prawdy, bo świat jest niezwykle zagadkowy i ludzie nigdy nie odkryją jego sekretów. Musieliby być bowiem nieśmiertelni, a nieśmiertelność wcale nie jest darem, o ile nie jest się w raju wśród białych obłoczków i ma się możliwość spełnienia byle zachcianek.

– A jeśli wskażę miejsce spoczynku jej ciała? Bardzo dokładne.

Naukowiec ściągnął brwi. Milczał pewien moment, a potem zapytał:

– A jeśli znajdziemy tylko grudy rozmiękłej ziemi?

– Nie – pokręciłem stanowczo głową. – Tak się nie stanie.

*

Tydzień później do Vrist wyjechała cała ekspedycja badawcza, której nigdy nie zorganizowałbym bez pomocy Ola Vedfelta. Przed podróżą musiałem zażyć silne leki uspokajające. Nora również brała udział w wyprawie. Chciałem mieć obok kogoś, kto w razie czego nie wahałby się mnie spoliczkować i doprowadzić do ładu. Cieszyłem się, ale i niepokoiłem. Może lepiej by było, gdybym okazał się szaleńcem? Jak uciszę głód oraz tęsknotę za Elise?

Jak mam bez niej istnieć?

Kilka godzin jazdy minęło niemal w mgnieniu oka. Ani się obejrzałem, a ekipa osób związanych z wykopaliskami i nawet specjalnie wynajęty koroner szli wytyczoną przeze mnie ścieżką. Dzień był jasny, dlatego tym szybciej odnalazłem właściwe miejsce.

– To tutaj. Kopcie… róbcie to ostrożnie – wydusiłem, usuwając się w bok. Wraz z Norą i Olem przyglądaliśmy się tej żmudnej pracy. We wnętrzu przeżywałem, nie pozwalając na żadne głębsze oznaki przygnębienia. Po jakimś czasie jeden z archeologów zawołał:

– Mamy coś! Szczątki materiału i… tak, to kości. Podajcie pędzle.

I niedługo potem szkielet Elise został całkiem odsłonięty. Sam mogłem dostrzec drobne, brudne kosteczki. Vedfelt położył dłoń na moim ramieniu.

– Musi tu już leżeć od około trzydziestu lat – stwierdził lekarz sądowy. – Zbierzcie wszystko do worka.

Następnie udano się do latarni morskiej, w której znaleziono martwe ciało starego, około siedemdziesięcioletniego mężczyzny, rozkładającego się od niemal roku. Nic dziwnego, że nikt tam nie zaglądał, bo budynek był pozornie nieczynny od ćwierć wieku…

Długo czekałem na odzew w sprawie wyników badań. Te jednoznacznie wykazały pokrewieństwo między dwoma znalezionymi zwłokami. Nie udało się jednak wykazać, jak zginęła Elise, choć jej czaszka dawała pewne poszlaki do tępego uderzenia, skutkującego utratą przytomności lub zaprzestaniem oddychania. Żółw umarł po zawale serca. Gdyby nie żył w odosobnieniu i leczył się, prawdopodobnie dalej by chodził po świecie.

Ojca i córkę pochowano razem. Zadbałem o to, aby spoczęli w miejscu odsłoniętym, żeby w lecie mogli zaznać trochę słońca… Pogrzeb był skromny, ale piękny. Duchowny podczas ceremonii wspomniał także o Arnem i prosił Boga, by przebaczył biedakowi winy.

*

Położyłem czerwoną różę na prostej płycie nagrobnej. Chciałem zapewnić ukochaną o miłości, jaka nie zgasła, a wręcz przeciwnie – zapłonęła mocniejszym ogniem. Nie żałowałem łez ani cierpienia, bo istotnie, cierpiałem. Cierpiałem do wewnątrz i coraz mocniej pożądałem tylko jednego – ujrzenia jej.  Zakochany w duchu pisarz. Tym właśnie byłem.

Po cichej modlitwie z okolicznych drzew zerwał się chłodny, jesienny wiatr. Z pomocą kul wybrałem się na ostatni w życiu spacer po plaży. Musiałem ujrzeć jeszcze Morze Północne…

~*~