Rozpoczęcie bloga - 8 czerwca 2012
Zakończenie bloga - 17 marca 2013

19.

„Bezpieczna przystań”   


Słabo pamiętałem katorżniczą, pełną cierpienia wędrówkę do latarni morskiej. Stopy mocno grzęzły w mokrym piachu, mgła z każdą minutą stawała się coraz gęstsza, a napuchnięta kostka nie poprawiała sytuacji. Ból był dojmujący oraz rozdzierający, natomiast wzrok przesłaniała mi rozmazana kurtyna niepowstrzymanych łez. Po pewnym czasie przestałem rozumować, brnąc bezmyślnie, ale uparcie, do celu jak jakiś najpodlejszy robak. Lekka, skórzana kurtka przepuszczała zimno i na nic zdało się zapięcie pod szyję. Tuż obok rozciągał się mroźny akwen Północnego Morza, obojętny na ludzką niedolę…

W pewnym momencie poczułem, że opadam w ciemność.

Nirwana.

Stałem się doskonałą, niematerialną istotą, mającą w posiadaniu świat i jednocześnie nieposiadającą niczego oprócz bezkresnego, idealnego bytu bez emocji. Leciałem z obojętnością w kierunku nieba, patrząc niekiedy na bezradnego, ledwo idącego człowieka. Ciężko włóczył nogami, ciągnąć za sobą jedną z nich, jakby nie była przynależną do jego ciała kończyną. Krew odeszła mu z białej niczym papier twarzy. Poruszał wolno spękanymi wargami, zdezorientowany, zszokowany i przerażony. Nie obchodziła mnie już ta marna, fizyczna powłoka. Wreszcie byłem wyzwolony od męczarni, na jaką narażony był każdy.

Szczęście – tylko to potrafiłem czuć, zdawszy sobie sprawę z pozbawionej trosk egzystencji. Oto prawdziwe wyzwolenie, wyłączenie, zgaśnięcie duszy...

~*~

Choć wcale nie chciałem, powróciłem do ciała. Do bezsensownej tułaczki.

Powoli odzyskiwałem zmysły i czucie w zmarzniętych, skostniałych palcach. Wokół roztaczał się intensywny, piwniczny zapach wilgoci oraz pieczonej ryby. Już tam kiedyś byłem… Rozchyliłem powieki i ujrzałem znajome, okrągłe pomieszczenie, pogrążone w półmroku. Pod ścianą na palenisku skwierczało jakieś mięsiwo, a tuż obok krzątała się niska, przygarbiona postać. Nabrałem ze świstem tlenu i odkaszlnąłem. W ustach miałem posmak soli, jakbym przed kilkoma minutami połknął kilka łyków morskiej wody. Postać podeszła do mnie i otuliła czymś miękkim, a jednocześnie szorstkim.

– Zagrzej się, chłopcze – usłyszałem. Głos starego latarnika brzmiał niewyraźnie i był cichy. – Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu…

Chciałem podziękować, rozbudzić się, zrobić cokolwiek – niestety nie potrafiłem zmusić się do ponownego otworzenia oczu. Zwłaszcza, kiedy przyjemne ciepło zaczęło ogarniać moje schłodzone, drżące ręce oraz nogi. Podkuliłem kolana pod brodę i począłem wsłuchiwać się w nuconą przez starca, wesołą muzykę, przypominającą jakąś żeglarską pieśń. Kiwałem się na boki, odpoczywając. Przyjemne milczenie oraz to, że Żółw nie kazał odpowiadać na szereg dziwnych pytań, jeszcze bardziej pogłębiło u mnie chęć błogiego zaśnięcia. Wtem jednak myślami powróciłem do strasznego domku, w którym czaiło się zła, tajemnicza istota… Ni to duch, ni diabeł, a pełne gniewu jestestwo.

Czy to zdarzyło się naprawdę?

Tknięty do głębi złymi wspomnieniami, dostałem czegoś na kształt ataku paniki. Skóra od podbrzusza aż do szyi zaczęła cierpnąć. Gwałtownie rozwarłem powieki, szukając wzrokiem mieszkańca baszty. Stał przy ogniu, przerzucając kawałki ryby na drugą stronę. Raz zasyczał wściekle i przyłożył palec do warg, najwidoczniej poparzony.

Oddychaj spokojnie. Nie rób z siebie ofiary losu. Jesteś mężczyzną.

Odetchnąłem głęboko, a po chwili wypuściłem powietrze ustami. Opanowało mnie uczucie bezbrzeżnej pustki, zaś lęki powoli opuszczały moją umęczoną psychikę. Wiele bym oddał, aby w tamtym momencie znaleźć się we własnym mieszkaniu, w Koldingu. Tam był dom. Ki diabeł kazał wyjeżdżać mi na obcy kraniec Danii? Sam się prosiłem.

Przyłożyłem rękę do rozgrzanej piersi, pod którą wyczuwałem rytm szybko bijącego serca. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że mięśnie wciąż są napięte jak struny. Rozluźniłem je i natychmiast nastała ulga. Nadal nie wiedziałem, co dalej z kostką i wolałem nie poruszać stopą, o ile nie było to prawdziwie konieczne.

Zsunąłem z siebie pled, pachnący ledwo wyczuwalną wonią dymu papierosowego. Odchrząknąłem, mając nadzieję, że latarnik usłyszał. Jednak on uparcie stał przy palenisku, trącając nożem cienkie filety rybne. Przez zapach smażonego pociekła mi ślinka. Dawno nic nie jadłem.

– Żółw… – wymamrotałem wreszcie. Przez suche jak wiór gardło ledwo przedostały się jakiekolwiek dźwięki. Stary mężczyzna wreszcie obrócił głowę w bok.

– Właśnie marzyłem o byciu kucharzem, wiesz? – spytał z wyrzutem. Potem zaśmiał się donośnie, klepiąc dłońmi o uda. – Zaraz coś przegryziesz, bez obaw – zapewnił.

– Picia – poprosiłem. Żółw westchnął i żwawym ruchem napełnił kubek przezroczystym płynem. Zapasy wody pitnej przechowywał w jakiejś beczce, prawdopodobnie przeznaczonej do łapania deszczówki. Lepsze to niż nic. Przytknął naczynie do moich ust i napoił. Czułem się jak ośmioletnie, chore na grypę dziecko, nad jakim opiekę przejął troskliwy ojciec.

– Lepiej ci? – Latarnik świdrował mnie swoimi bystrymi, ciemnymi oczyma. Przytaknąłem, zlizując cieknące ku brodzie, orzeźwiające krople.

– Znacznie. Dziękuję – odpowiedziałem szeptem.

Po zaspokojeniu pragnienia nadszedł kolejny problem do rozwiązania – napuchnięta kostka. Na szczęście i z tym Żółw zechciał pomóc. Rozwiązał sznurówki, wyciągnął jęzor adidasa i nim zdążyłem się zawstydzić, bo przecież mogłem zrobić to sam, but leżał już na posadzce. Zsunąłem ze stopy przepoconą skarpetę. Latarnik ujął delikatnie nogę i pobieżnie obejrzał obrażenie.

– Porządnie stłuczona – mruknął w zamyśleniu, a później podrapał się po łysinie. Jego głowa niezmiennie przypominała orzecha włoskiego. – Masz może jakieś szlugi? – zapytał.

– Nie… - rzekłem, nieco zbity z tropu. – Nie mam już żadnych. Ani tu, ani… tam. – Przełknąłem ślinę.

– Co za szkoda. Nam obu przydałby się dymek, co? – zarechotał. – No nic, trzeba zrobić coś z tym paskudztwem. Nie mam żadnych medykamentów, jeśli o to chodzi, ale jakiś ocet czy spirytus zawsze się znajdzie. Stary trzyma takie rzeczy na wszelki wypadek. I proszę. Mów do mnie „doktorku”.

– Dobrze, d-dobrze – jęknąłem. Obita noga wyglądała naprawdę paskudnie. Piekła i bolała na przemian. Nie zwracałem nawet uwagi na specyficzne poczucie humoru latarnika, który w najbardziej parszywej sytuacji umiał odnaleźć powód do śmiechu. Nawet jeśli była to zwykła przykrywka, mogłem pogratulować mu stoicyzmu. Zresztą stary człowiek nie wyglądał na kogoś, kto zestarzał się na lekkiej chmurce. Jego ręce, drżące i spracowane, mówiły same za siebie. Starzec szukał zawzięcie szklanych butelek z płynami. W międzyczasie wyłożył upieczoną rybę na drewnianą tackę. Poczęstował mnie kilkoma kawałkami, które przyjąłem z wdzięcznością. Mięciutkie, słone mięso smakowało znakomicie i sprawiło, że nieco odżyłem. Jadłem bardzo wolno, delektując się każdym skrawkiem, upieczonym na ogniu. Przez chwilę mogłem nawet zapomnieć o przykrościach związanych z domkiem, zajęty podanymi przez latarnika smakołykami.

– Myślałem, że twój jedyny posiłek to przeterminowana fasola z puszki – powiedziałem, zaraz po przełknięciu ostatniego kęsa.

Żółw zaśmiał się, przerywając wymyślny sznur cichych przekleństw. Nadal grzebał po szafkach oraz szufladach. Głośne brzdęki rozrzucanych rzeczy niosły się echem po wysokim pomieszczeniu.

– Zuchwalec z ciebie! Trochę dorsza od czasu do czasu nie zaszkodzi, nie mam po nim takich okropnych gazów – wyznał szczerze. Nie potrafiłem powstrzymać nerwowego uśmiechu.

– Sam łowisz?

Latarnik ściągnął brwi ku dołowi i spojrzał na mnie jak na głupca.

– Nie, skądże! Przylazł w podskokach na płetwie i powiedział, że chce zostać zjedzony. Ale to tak między nami. – Mrugnął dziarsko, powracając do poszukiwań.

– Bardzo śmieszne – wybąkałem. Rozglądając się po ciemnawym pomieszczeniu, dostrzegłem sporą sieć, przerzuconą przez oparcie krzesła. Układałem już w myślach jakiś sensowny komentarz, gdy Żółw zawołał:

- Mam! Ha! Jeszcze tylko otrę to z pajęczyn… Czekaj, czekaj…

– Co to jest? – spytałem podejrzliwym głosem, przyglądając się nieufnie szklanej, butli. – To ocet, tak?

– Oczywiście. Co innego? Zrobimy ci okład, ból powinien ustać. – Latarnik przetarł szkło jakąś ścierką, a później przez jakiś czas mocował się z drewnianą zatyczką. Zaproponowałem pomoc, jednak starzec był nieugięty. Kiedy w końcu udało mu się wyciągnąć korek, zatoczył się lekko. Otarł pot z twarzy i wydyszał: - Skurczybyk. Trzymał jak cholera.

– Myślisz, że to pomoże na opuchliznę?

– Okaże się. Daj tego badyla, synu – nakazał. Dźwignąłem podkurczoną nogę, rozprostowując ją na kocu. Żółw, po uprzednim powąchaniu cieczy, przygotował swoisty, najprostszy w świecie kompres. Kawałek czystego, lnianego materiału zamoczył w occie i przyłożył szmatkę do kostki. Chłód płynu podziałał niczym balsam na rozpaloną, obrzękniętą skórę. Resztą tkaniny obwiązał szczelnie nogę. Wszystko to wykonywał delikatnie oraz cierpliwie. Z takiej strony jeszcze nie miałem okazji go poznać.

– Nie za mocno? Nie? To dobrze. – Starzec poklepał mnie po ramieniu, a potem podszedł do większej beczułki z wodą, aby opłukać ręce.

Założyłem z powrotem skarpetę i buta, ale postanowiłem nie zawiązywać sznurowadeł i dać odpocząć stopie po niefortunnym upadku na podłogę. Byłoby gorzej, gdyby była skręcona – wtedy prawdopodobnie nie ruszyłbym się z domku wcale, narażony na ponowne spotkanie z… istotą.

Żółw usiadł przy stole tyłem do mnie i zajął się jedzeniem. Trochę mlaskał i wyglądało na to, że nadal nie zamierza pytać o nic. Nie potrafiłem dłużej usiedzieć w ciszy. Fale morskie, wściekle bijące o kamienne ściany latarni, pogłębiały mój wewnętrzny niepokój.

Czułem się zamknięty w mrocznym sercu Vrist, otoczony tajemnicami oraz zagadkami, o jakie w ogóle nie posądziłbym tak małego miasteczka. Stary mężczyzna musiał wiedzieć o tym, skoro był taki obojętny i pełen wyrozumienia. Kiedy skończył rybę, zacmokał i poklepał brzuch. Odchrząknąłem, dając mu do zrozumienia, że potrzebuję rozmowy. Żółw zagwizdał, przetarł uwalone tłuszczem deski i wygasił palenisko do cna. W pomieszczeniu żarzyły się już jedynie słabe płomyki świec.

– Nie rozumiem. Przychodę tu w takim stanie, a ty nie chcesz żadnych informacji? – wybuchnąłem.

Starzec zaśmiał się. Przechylił głowę na bok, aby spojrzeć na swojego nieoczekiwanego gościa.

– Czekam, aż sam się przełamiesz i uwierzysz, że czegokolwiek nie powiesz, nie uznam cię za głupca. – Wyciągnął z kieszeni czarną fajkę i zapalił. Z błogim uśmiechem umieścił ustnik między wargami.

Zaniemówiłem.

– Dlaczego miałbym uważać, że to zrobisz? – parsknąłem. – Dzieją się tutaj dziwne rzeczy i, do cholery, jesteś jedyną osobą, która potrafiłaby to racjonalnie wyjaśnić!

– O właśnie. Na te słowa czekałem. – Mężczyzna uśmiechnął się i podsunął mi krzesło. – Usiądź, podłoga nie jest wyłożona perskimi dywanami. Pomóc ci?

– Poradzę sobie – warknąłem. Używając ściany za podparcie, wstałem i natychmiast zająłem wskazane przez starca miejsce. Odetchnąłem ciężko, odgarniając z czoła wilgotne kosmyki włosów. Chód czy wyprostowana postawa stały się niezwykle uciążliwe przy obrażeniach kończyny dolnej.

Żółw postawił na stole trzy, wypalone do połowy świece, po czym zajął stołek przy drugiej stronie ławy. Spojrzał na mnie przenikliwie, pykając cicho. Miałem wrażenie, że zawsze ma w pogotowiu gotową fajkę. Wytrawny fajczarz.

Zastanawiałem się, od czego rozpocząć tę rozmowę. Słowa cisnęły mi się na język, ale wstrzymywałem je, pełen złych obaw. Samo wspomnienie o walce z demonem powodowały ścisk żołądka i drżenie rąk. Jasna cholera, czy to się stało naprawdę? Wciąż nie potrafiłem uwierzyć…

Oparłem łokcie na blacie. Z nerwów skubałem paznokcie, nie mogąc doprowadzić myśli do ładu.

– Może ciut wina rozpłata ci jęzor? – zapytał Żółw swoim zwykłym, zachrypniętym głosem.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, chcę być trzeźwy. Muszę… zrozumieć. Jasne? Niczego więcej nie śmiem żądać, latarniku…

– Wszystko stanie się jasne, jeśli w końcu przestaniesz bełkotać – odparł raźno stary człowiek. Odkaszlnął, bijąc pięścią o mostek. – No, mówże, bo zastanie nas tu noc.

Perspektywa nadchodzącego wieczora i nocy była przerażająca. Wolałbym spędzić tę porę zagrzebany w piachu, niż powrócić do nadmorskiej posiadłości. Stawienie czoła nieznanemu bytowi było nieosiągalne na ten czas.

Poruszyłem się niespokojnie na twardym taborecie.

– Więc… sprawa jest dość poważna – zacząłem, uważnie obserwując reakcję Żółwia. Uniósł jedynie brwi, nie odrywając fajki od ust. – Chyba… chyba coś zamieszkało w tym domku, który wynajmuję. To znaczy tam było coś. Rankiem zszedłem do salonu i ujrzałem na jednej ze ścian napis… - głos uwiązł mi w gardle.

Umilkłem na jakieś dwie minuty.

– Dalej, mów – zachęcił latarnik.

W kilku bardziej rozbudowanych zdaniach opisałem sytuację. Z każdym kolejnym słowem narastało we mnie poczucie absurdu, lecz sądząc po poważnej minie starego mężczyzny, coś faktycznie jest na rzeczy. Kiedy padło ostatnie słowo, Żółw westchnął przeciągle, odłożył faję na bok i odchylił się nieznacznie, przygarbiony i dziwnie zgaszony.

– Nie dziwię się niczemu z twojej opowieści. To było pewne, że wkrótce powróci…

– Co powróci? – Nieświadomie złapałem dłoń latarnika, pomarszczoną oraz pokrytą ciemnymi plamkami.

Omiótł mnie uważnym spojrzeniem i delikatnie poruszył palcami. Rozluźniłem uścisk, odrobinę zażenowany swoim postępowaniem.

– Zło. – Cienkie, blade wargi człowieka poruszyły się nieznacznie. – Zająłeś jego miejsce, więc przyszło je odebrać. To nie koniec. Jeśli natychmiast nie opuścisz Vrist, zginiesz.

– Mówisz poważnie? – Poczułem dreszcz, przebiegający od karku wzdłuż kręgosłupa.

– Pamiętasz dzień, kiedy cię odwiedziłem? – Odpowiedział pytaniem na pytanie. – Tak naprawdę przyszedłem na małą kontrolę, ale zdaje się, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Najpewniej zrobiłeś coś, co nie spodobało się duchowi – zaskrzeczał.

– Kontrola? O czym ty do diabła mówisz? Dlaczego wszyscy coś ukrywają, to chore!– rzuciłem, ogarnięty wściekłością.

Chciałem wstać i wyjść z latarni, jednak samo zerknięcie na Żółwia przytwierdziło mnie na powrót do siedziska. Nie wyglądał w tej chwili jak ktoś, kto patyczkowałby się z jakimś szczeniakiem.

– Spokój! – zawołał i tupnął piętą o podłoże. – Nie będziesz się tu bulwersować. Opowiem ci wszystko, jeśli pozwolisz mi dojść wreszcie do…

– Przepraszam – uciąłem. – To ważne. Zamieniam się w słuch.

– Prawidłowo. Jesteś pewien, że nie chcesz skosztować winka? Rocznik czterdziesty trzeci, prawdziwa poezja smakowa. – Wyciągnął spod stołu szmaragdową butelkę i zakołysał nią w dłoni. Znów zaprzeczyłem, więc latarnik wzruszył ramionami i zaczął pić sam. Po kilku łykach otarł rękawem koszuli usta.

– Pięć punktów do odwagi. A wierz mi, to dość straszna historia.

– Zaczynaj – nalegałem, niespokojnie wiercąc się na krześle.

W brązowych oczach starca pojawił się błysk. Przez chwilę milczał, jakby powracał pamięcią do wydarzeń sprzed wielu, wielu lat…

– Poprzedni właściciel był bardzo nikczemnym człowiekiem – rozpoczął półszeptem, wprowadzając pełen niepokoju nastrój. – Postawił dom w niedogodnym miejscu. W jałowej ziemi zasadził ziarno zła, które zaczęło kiełkować… Mieszkał sam. Średni wiek, doświadczenie na karku i pewna żądza, która zniszczyła życie wielu osób. Prędko wzbudził nieufność lokalnej ludności. Pragnął wprowadzać we Vrist niemożliwe do osiągnięcia zmiany, a kiedy wreszcie dzieciaki dali mu do zrozumienia, że pozostanie tym obcym, zaszył się w domu i rzadko stamtąd wychodził. Pewnej nocy stało się coś strasznego. Budynek spłonął prawie doszczętnie…

– Ten mężczyzna także? – wydusiłem.

– Prawdopodobnie tak. Jakiś czas później ruinę wykupiła niemal za bezcen pewna starsza para i postanowiła odbudować chatę. Już wtedy znałem to małżeństwo i choć odradzałem, ci uparli się, zachwyceni widokami. Swoim synom nawet nie wspomnieli o przeszłości tego placu, zbyt zaangażowani w nową przyszłość… Nie było kolorowo. Kobieta, chora na serce, często spacerowała po plaży. Później zniknęła i okazało się, że wyjechała. Jej mąż zaczął tracić zmysły… Duch nie dawał mu spokoju.

– Rodzice Jorgensa… - powiedziałem w zamyśleniu, ledwie trawiąc rewelacje Żółwia.

– A tak, dobrze mówisz. Pewnego dnia zabrał go z Vrist syn i z tego, co się dowiedziałem, umieścił ojca w przytułku dla staruchów. Nie wiem, czy żyją, czy pomarli.

– Zmarli oboje – odrzekłem. – Ale Jorgens nie sprzedał posiadłości, skoro wynajmował ją ludziom. Chce czerpać zyski. Tak naprawdę nie przesiedział tu nawet jednego całego dnia, szumowina… Nadal nie rozumiem. Co zrobił tamten facet? Dlaczego jego duch się mści?

Żółw nerwowo przygryzał wargi, kręcąc młynka kciukami. Ukrywał jeszcze wiele faktów…

– Został oskarżony o czyny, których nie dokonał. A kiedy zaczął szukać odwetu… Wiele osób straciło przez niego życie. Był chory psychicznie. – Stary Latarnik wstał, porywając ze stołu butelkę wina.

– Czemu zaatakował mnie? – pytałem rozpaczliwie, nadal nie pojmując. – Nic nie zrobiłem!

– Pojawiłeś się. I nie odjechałeś, kiedy był na to czas…

~*~

Nocowałem w latarni. Już pod wieczór nad morzem zebrały się ciemne, burzowe kłębowiska chmur, a srogi wiatr zapowiadał rychłe nadejście sztormu. Zanim zdołałem usnąć pod kocem na starym materacu Żółwia, wsłuchiwałem się we wściekłe ryki gwałtownych fal, drżąc i pocąc się. Podziwiałem starca za przyzwyczajenie do niezwykle natężonych dźwięków, jakie wydawał żywioł. Wyłapywałem każdy najcichszy szmer oraz pogłos, które bynajmniej nie dodawały otuchy, a wzmagały niepokój…

Przebudziłem się w środku nocy, tak mi się wydawało. Wokół czerń, a gdzieś na zewnątrz biała błyskawica przecięła na wskroś niebo. Sztorm nie dobiegł jeszcze końca. Latarnik chrapał smacznie oraz przeciągle. Najwidoczniej miał twardy sen.

Odgarnąłem pled i zestawiłem nogi na podłogę. Dwa razy w ciągu minionego dnia zmieniałem prowizoryczny okład z octem. Opuchlizna zelżała, jednak nadal czułem niewygodę w okolicach stłuczonej kostki. Zanim założyłem buty, spojrzałem jeszcze na Żółwia, leżącego nieopodal i szczelnie owiniętego pościelą. Wyglądało na to, że nie zbudzi go i koniec świata.

Kiedy wstałem, w mroku odnalazłem kręte schody, prowadzące wprost do laterny. Chwyciłem za żelazną poręcz i począłem wspinać się po wysokich stopniach. Co jakiś czas ukazywały się małe, prostokątne okienka, a sama wieża stawała się coraz węższa.

Nie liczyłem schodków, ale musiało być ich sporo, bo po dotarciu na szczyt czułem zmęczenie. Chyba znów uraziłem nogę. Sam widok był porażający – oto stałem w przeszklonym pomieszczeniu, tuż obok ogromnej lampy, która w oddali wydawała się mniejsza od główki zapałki.

– Więc to ty tak jasno świecisz… – wyszeptałem, obchodząc wokół źródło moich wcześniejszych paranoi. Sam nocny krajobraz wydał się niesamowity, jakby wyciągnięty z baśni. Kilkadziesiąt metrów niżej roztaczały się bezkresne wody Północy. Zimne i zabójcze. Upadek z takiej wysokości, a następnie chwila zderzenia się z taflą morza, równała się z grzmotnięciem o beton.

Wzdrygnąłem się. Najbardziej byłem zaciekawiony jedną rzeczą… Powróciłem na południową stronę latarni i wytężyłem wzrok. Gdzieś w oddali tlił się jasny blask… Nie rozpoznawałem konturów domu, jednak ten jeden znak wystarczył. Oznaczał powrót wroga i całkowite zagarnięcie posiadłości Jorgensa przez nieznany byt.

~*~

I takim oto sposobem zbliżamy się do 2/3 opowiadania.